Poniedziałek, 6 maja 2024
I like the way you kiss me – ostatni dzień Improdromu
1.
Ostatnią część Main Castu – czyli ostatni spektakl improwizowany przez zatrudnioną do tego projektu specjalną grupę aktorów – wyreżyserowała znakomita australijska improaktorka Rama Nicholas. Co ciekawe, jej reżyseria była w tym przypadku najbardziej zbliżona do tej pojętej stereotypowo, gdyż mogliśmy obserwować, jak Nicholas, siedząc na scenie wraz z odpowiedzialną za muzykę, Niceol Blue, podrzuca aktorom tematy scenek a następnie coachuje ich, na bieżąco korygując powstające tu i teraz sceny. A więc na przykład podnosi albo schładza ich temperaturę, popycha rozwój sytuacji w innym kierunku czy decyduje, kiedy epizod skończyć lub spuentować muzyką. I przyznać muszę, że z tego punktu widzenia show ten był nieco nużący, ponieważ aktorski impro dream team Main Castu – Daniel Orrantia (Kolumbia), Patti Stiles (Australia), Vaclav Wortner (Czechy), Órla Mc Govern (Irlandia), Dobrosława Bela i Tomasz Marcinko plus organizatorki bydgoskiej imprezy, nasze eksportowe improaktorki – Alicja Dobrowolna i Katarzyna Chmara – nie bardzo potrzebował korekty. Interwencje więc Ramy Nicolas były rzadkie i – jak się to zwykło kolokwialnie mówić – czysto kosmetyczne. A było naprawdę co oglądać, gdyż show ten poświęcony był miłości w różnych konfiguracjach. Na zawsze zapamiętam kilka scen: przyjście chłopaka, którego pani domu umówiła w necie na miłosny trójkąt, w urodzinowym prezencie dla swojego partnera, scena miłosnego uścisku, który okazał się wyobrażonym spotkaniem chłopaka ze zmarłą kilka lat wcześniej sympatią czy znakomity finałowy casting na osobę do seksualnego trójkąta. Naprawdę zacny finał wspaniałego festiwalu! Gratuluję!
2.
Co do spektaklu (Nie)Szczególna teoria względności warszawskiej grupy Niplodram mam wątpliwości. Po pierwsze, mam wrażenie, że „igrzyska”, które posłużyły za główną czasoprzestrzenną konwencję widowiska, nie zostały wymienione przez poproszoną o to publiczność. Mogę być głuchy, ale nie słyszałem tego pomysłu, warto więc zawsze – jak w restauracji – trzykrotnie powtórzyć zamówienie, żeby się upewnić, czy na pewno dotarło. W sensie podbić scenicznie to, co się z publicznych propozycji wybiera, żeby nie było podejrzeń, że ludzie swoje a my swoje. Po drugie, opowieść ta, mająca przecież bardzo precyzyjnie określone – trzy – plany czasowe, nieoczekiwanie utonęła w słabo wyimprowizowanych retrospekcjach. W pewnym momencie już kompletnie nie było wiadomo, o co tam tak właściwie chodzi. Może czasem warto trzymać się ramy, bo zbytnia dezynwoltura prowadzi do spektakularnej wywrotki. Po trzecie, postanowiłem raz na tym festiwalu stać się aktywną częścią spektaklu i w finale Teorii, w drobny, ale przemyślany sposób, zainterweniować. Gdy więc doszło do pierwszego mordu, który był dokonywany w dialogu z nami, widzami, obsadzonymi tu w roli Tłuszczy Pragnącej Krwawych Igrzysk, rzuciłem zmiętą zieloną kartkę (została mi innego spektaklu), sygnalizując być może, że Tłuszcza się zgadza, gdy miało nastąpić kolejne, rzuciłem czerwoną i… nic się na scenie nie zadziało. Widziałem, że aktorzy zauważyli je, ale udali natychmiast, że karteczek nie było. I wyszedłem rozczarowany, bo okazało się, że zaproszenie mnie widza do współtworzenia spektaklu to lipa… oczywiście jestem wrednym krytykiem i tak naprawdę wcale nie jest mi przykro, ale statystycznemu widzowi już może być, bo ktoś tu, zdaje się, naruszył konwencję teatralną teatru impro… trzeba uważać. Na scenie też, zwłaszcza że naczelna zasada impro brzmi: „wszystko co przychodzi z widowni jest darem Bożym”!
3.
I nagle, nieoczekiwanie skończył się Międzynarodowy Festiwal Teatrów Impro IMPRODROM w Bydgoszczy! Smuteczek… bo to było naprawdę duże teatralne święto gatunku, który choć młody i w Polsce nieopierzony ma rzesze swoich fanów i artystów, wkładających w robienie tej sztuki całe swoje serce i 150 procent talentu! Jesteście wspaniali, na nic się nie oglądajcie, co najwyżej na siebie nawzajem i na swoją publiczność! Jazda! Serdecznie dziękuję dyrektorowi Mariuszowi Napierale, wspaniałej, wszędobylskiej i wszystkoodrękizałatwiającej Katarzynie Chmarze (to się nazywa SPIRITUS MOVENS festiwalu!), Alicji Dobrowolnej i całej wspaniałej ekipie niezwykle kobiecego IMPRODROMU – za zaproszenie, zaufanie, emocje i gościnę. Bydgoszcz na mapie teatru impro to naprawdę mocny punkt! Do zobaczenia za rok z małym okładem – we wrześniu 2025!
Niedziela, 5 maja 2024
Kto tu kogo widział w szklanej kuli – „The Fortune Teller” Daniela Orrantii
Daniel Orrantia to absolutny mistrz impro z Kolumbii. Piszę to bez cienia wątpliwości, bo ten znakomity aktor udowodnił to swoimi rolami i rólkami we wszystkich odsłonach projektu Main Cast, obecnego każdego wieczoru w przestrzeni festiwalu. Oprócz tego, że jest doskonałym aktorem, dysponuje niezwykle rzadką, potężną nieokiełznaną teatralną wyobraźnią. Pozwala mu ona dostrzegać w zwykłych sytuacjach co raz to nową szansę na transformację czegoś prostego, normalnego, zwykle realistycznego w wielki nieoczywisty teatr. Nie dość jednak że Daniel ma dar wymyślania w sekundę znakomitych konceptów, to jeszcze umie je perfekcyjnie rozegrać, gdy więc zobaczyłem w programie, że będzie nam improwizował swoje show, wiele sobie po nim obiecywałem, myśląc jednak błędnie, że będzie to monodram.
Show zatytułowane było Wróżka i polegało generalnie na tym, że jego narrator (w tej roli właśnie Daniel) wybierał sobie jedną osobę z widowni (tym razem okazała się nią młoda dziewczyna), prosząc ją, żeby weszła z nim na scenę i zagrała postać tytułowej wróżki. Po lewej stronie sceny znajdował się zaaranżowany naprędce pokój bohaterki, po prawej zaś znakomicie wycięta z teatralnej ciemności przez snop światła przestrzeń, w której odbywać się ma to, co wróżka zobaczy w swojej szklanej kuli. W roli Wróżki – widzka, w roli jej Klienta – Daniel. Widzka została również poproszona o zagranie Dziewczyny, którą Klient spotka na swojej drodze w przyszłości, ale to się wydarzyło dopiero po chwili. Koniec wyszedł spektakularnie, okazało się bowiem, że Daniel zagrał nie jakiegoś przypadkowego klienta, ale… widzkę, która zgodziła się z nim poimprowizować. W takim kontekście jego show przemienił się w spektakl o teatrze, jako miejscu, do którego widzowie przychodzą, żeby się skonfrontować z samymi sobą! Prosto i pięknie.
Niezwykle interesująco się to wszystko potoczyło. Orrantia zaczął od prologu, który przyjął formę zabawy z publicznością, choć w gruncie rzeczy miał na celu złowienie kogoś, kto będzie najlepszym materiałem na scenicznego partnera. Padło na młodą dziewczynę, aczkolwiek miałem wrażenie, że sam proces wyboru był niezwykle trudny. Chodziło bowiem o osobę najmniej obytą ze sceną, co Daniel niezwykle inteligentnie nam zakomunikował, aczkolwiek na festiwalu takim jak Improdrom, wyłowić kompletnego naturszczyka jest prawie niemożliwością. Widzka, jak się okazało, również nim nie była a swój występ – z mojej przynajmniej perspektywy – potraktowała jako świetną okazję do zaprezentowania swojego talentu i swoich możliwości w dziedzinie impro. W rezultacie show, który miał pokazać jak nieco naiwna, zafascynowana teatrem dziewczyna traci sceniczną i teatralną niewinność, odkrywając przy tym siebie, przerodził się w opowieść o współczesnej Evie Harrington ze słynnego filmu Mankiewicza, która w finale została sama ze sobą. Dla spektaklu Daniela to nawet lepiej, bo w żadnym momencie nie był fałszywy. Dodatkowo, jeśli popatrzeć na osobę wybraną z publiczności jak na element impro, będący tym najcenniejszym, bo wrzuconym do gry przez rzeczywistość, show Daniela okaże się znakomitym pokazem sprawności aktora w spotkaniu z nią, a przy tym – wnikliwym zwierciadłem naszych czasów. Era bowiem młodych eterycznych i niewinnych dziewczyn z zaciekawieniem odkrywających piękno teatru dawno się już skończyła. Pięknie zresztą Daniel Orrantia radził sobie z pewną taką „nadpewnością” sceniczną Wróżki, jej nieco konfrontacyjnym wobec niego stylem teatralnego bycia, stępiając każdą jej bardziej prowokacyjną propozycję czystością i niezłomnością swojego scenicznego istnienia. Oblekał cierpliwie swoją sztuką aktorską jej słowa, gesty i spojrzenia w poezję, żeby bez względu na wyrazisty styl jej gry, przeprowadzić jej postać i osobę przez proces scenicznej transformacji. Czy to się udało na poziomie osobistym, nie wiem, trzeba by zapytać naszą odważną Wróżkę. Artystycznie, puenta ustawiająca cały ten spektakl, zabrzmiała nieco fałszywie, sugerując, że nie o żadną lekcję teatru tu chodziło, ale może to tylko moja nadinterpretacja. Z drugiej strony, należy wciąż pamiętać słowa Tadeusza Kantora, że do teatru nigdy nie wchodzi się bezkarnie!
Rozstawione przez punktowiec – o spektaklu „Seeds” Daniela Orrantii, trzeciej części Main Cast
Zacznę dziś od trzeciego odcinka Main Cast, wyreżyserowanego przez Daniela Orrantię z Kolumbii. Nie wiem, jak wyglądała próba tego spektaklu z występującymi w nim aktorkami (w impro zazwyczaj jest tylko jedno takie spotkanie), ale po przestawieniu miałem wrażenie, jakbym wyszedł z wydarzenia przygotowywanego tygodniami, mającego wewnętrzną strukturę, kilka poziomów narracji i zniewalająco prosty, acz niezwykle sugestywny finał.
Jako że do improwizacji w tym odcinku wyznaczono same kobiety, zespół Orrantii wziął na warsztat to, co wydało się najbardziej naturalne, a więc opowieści kobiet. Cztery wspaniałe bohaterki (Patti Stiles, Rama Nicholas, Órla Mc Govern i Dobrosława Bela) dzielą się swoimi doświadczeniami, zarówno tymi dobrymi, jak i tymi, którymi człowiek niekoniecznie ma się ochotę pochwalić. Czy to są również prywatne doświadczenia grających te postaci aktorek? W jakimś stopniu na pewno, ale jesteśmy w teatrze, wszystko więc, co oglądamy na scenie, z zasady staje się mocno podejrzane w kwestii autentyczności. Gdy się przyjrzeć ich spektaklowi bliżej, okaże się, że nie sama opowieść gra tu pierwsze skrzypce, a sposób, w jaki się nam ją tu prezentuje, o czym za chwilę. Żeby się bowiem do niej dostać, trzeba się przedrzeć przez pierwszą, najbardziej oczywistą narrację, jaka się nam układa z samych opowieści.
Spektakl zatytułowany został „Seeds”. Po polsku słówko to oznacza ziarna albo przez swój temat może być związane z czasownikiem siać, ale dla mnie, wielkiego fana tenisa ziemnego, jest to też sformułowanie oznaczające „rozstawieni” (w każdym właściwie turnieju, z numerami wynikającymi ze specjalnie prowadzonego rankingu). A więc tytuł z tej perspektywy sugeruje, że możemy mieć do czynienia z górnolotnie brzmiącym „sianiem ziaren opowieści”, ale też – ze spektaklem, w którym ważne jest, kto jakie miejsce zajmuje w hierarchii, która bardzo często samoczynnie się jakoś w życiu układa, natychmiast powodując napięcia i konflikty między „rozstawionymi” w ten sposób osobami. I rzeczywiście wszystko zaczyna się tu zgadzać, już w pierwszej scenie bowiem mamy do czynienia z opowieścią dziewczyny, która miała być „druga w kolejce” do serca najfajniejszego chłopaka w szkole, ale postanowiła powiedzieć „nie” właśnie swojemu rozstawieniu. Jest też historia trzech bardzo charakterystycznie przedstawionych przyjaciółek, do których grona kompletnie nie pasowała „ta czwarta”, mająca zupełnie inny pogląd na świat siostra jednej z dziewcząt z pierwszej trójki. Te niezbyt miłe doświadczenia z numerkami są z kolei przeplecione miniopowiastką o Marii Curie-Skłodowskiej, która była pierwszą na poważnie traktowaną w kręgach nauki kobietą, podwójną laureatką Nagrody Nobla, zarówno w dziedzinie fizyki, jak i chemii. Tym razem jednak numerki i hierarchia to coś dobrego, inspirującego, podobnie jak w następnej scenie, w której trzy bohaterki zostają zaproszone przez czwartą do udziału w podróży w czasie. Jest ona bowiem uznaną naukowczynią i wynalazczynią specjalnej machiny do tego rodzaju eksperymentu. I znowu „obsadzona z numerem pierwszym” kobieta zaprasza te z „dwójką” do wspólnoty, w której wszystkie z nich będą równe, ba, nawet stara się je upewnić, że to one są numerami jeden, bo bez ich doświadczeń jej „jedynki” po prostu by nie było. Oczywiście sceny dehierarchizujące poszczególne bohaterki są znacznie lepsze od tych wykorzystujących „rozstawienie” w celu manipulacji czy utwierdzenia swojej władzy, i to właśnie wydaje się tu pierwszym (uzyskanym świadomie bądź nie) celem spektaklu Daniela Orratina: pokazać jakie podejście do hierarchii jest lepsze.
I tu dochodzimy do drugiego dna spektaklu „Seeds”, opowieść tę bowiem opowiadają nam cztery aktorki, które są na scenie absolutnym zespołem, bez żadnej hierarchii. Najciekawiej jest tam, gdzie owa hierarchia próbuje im się wymknąć i je ograć, czyli w scenach, gdy jedna z bohaterek mówi coś do nas ze sceny, a inne słuchają – wtedy przecież „pierwszą” staje się właśnie aktorka grająca bohaterkę, kosztem tych, co są na scenie, ale aktualnie nie w pierwszym (!) szeregu. I tu dziewczyny z Main Castu wykonują coś niesamowitego: starają się zawsze stać w grupie, w których te niemówiące stoją za tą, która mówi, lecz budują nie hierarchicznie pojmowany rząd, ale wspólnotę, która akurat przemawia głosem tej mającej w danym momencie coś do powiedzenia. I udaje się wreszcie ograć „rozstawienie”, choć na drodze do równościowego raju stoją jeszcze dwie przeszkody – reżyser i punktowe światło, wyznaczające aktorkom miejsce, w którym są widoczne. Za jednym i drugim elementem tego spektaklu stoją mężczyźni. Daniel Orrantia miał „podać piłkę”, zaserwować temat improwizacji, a Marcin Należyty po prostu zapewnić widoczność koleżankom z zespołu Main Cast. I właśnie praca tego drugiego sprawiła, że oglądaliśmy najlepszy spektakl tego festiwalu. Oświetleniowiec bowiem od początku przedstawienia operował spotlightem, próbując wyodrębnić z ciemności przestrzeń, w której aktorki umiejscowią swoją opowieść, proponował nawet często dwa lub trzy miejsca, gdy zaś dziewczyny ustawiły się w jednym z nich, pozostałe wygaszał. I nagle w finałowej scenie, gdy jedna z nich stwierdziła, że one wszystkie proszą tylko, żeby mogły po prostu stać, mówić i opowiadać, Należyty wyłącza punktowiec, włącza normalne światło i wszystko kończy się tak, jak powinno, zarówno na poziomie opowieści, jak i teatru. Bez absolutnej uważności i refleksu mistrza oświetlenia Marcina Należytego nie było by pełnego sukcesu, spektakl bowiem zamknąłby się na poziomie opowieści, nie teatru. Stąd jemu należą się szczególne brawa. Oczywiście pozbawione numerka! 😊
Aktorstwo tego spektaklu dowodzi tego, o czym już pisałem. W impro nie wystarczy czegoś fajnego wymyślić, dać się poprowadzić, ale jeszcze – jak w każdym absolutnie typie teatru – trzeba to zagrać. I uwaga – słowo w teatrze to tylko element, nie cel, zazwyczaj nie wystarczy usiąść na scenie i pitolić farmazonów, i w musicalu, i w dramacie, i w impro. Aktorki Main Cast są znakomite, bo każdą opowieść jednej z nich natychmiast zamieniają w performance, kombinując, jak działaniem poszerzyć horyzont opowiadanej historii. No i to słuchanie drugiego człowieka na scenie, to jest jakość aktorskiej uważności, niespotykana często nawet w dramacie, w którym łatwo ją przecież przećwiczyć. Coś wspaniałego. A propos słuchania jeszcze jedna uwaga: w dialogu „gadanym” (w impro często „przegadanym”) słuchanie partnera jest równie ważne, jak wymyślanie kolejnych błyskotliwych dialogów i kluczem jest tu czas – nie trzeba się spieszyć, bo można kogoś wysłuchać, coś zagrać i dopiero podeprzeć się puentą, dającą poczucie spełnienia. Warto tu podpatrywać dziewczyny z Main Castu – robią to niby od niechcenia, ale dlatego, że do niczego się nie spieszą.
Tak, to było najlepsze, co dotąd widziałem na Improdromie.
Sobota, 4 maja 2024
Taka piękna żałoba – na marginesie spektaklu The Bohemian Tragedy grupy My kluci co spolu chodime
Gdy bezczelnie myślałem, że już nic mnie w teatrze impro nie zaskoczy, do gry wkroczyła czesko-słowacka grupa My kluci co spolu chodime ze swoim spektaklem The Bohemian Tragedy. Tytuł jest wymyślony bardzo dobrze, bo wszystko może się na scenie wydarzyć, łącznie z katastrofą samego spektaklu. I choć mam poczucie, że wczorajsza, zaprezentowana nam opowieść ugrzęzła nieco w swoich własnych meandrach, stając się w pewnym momencie mocno niekomunikatywną, myślę od rana, czy mam prawo powiedzieć, że spektakl impro się nie udał. Z jednej strony tak, bo ten wynikający z konwencji teatralnej tego gatunku teatru brak gotowego produktu (w rozumieniu teatru dramatycznego) jest tu organiczny, z drugiej zaś strony – skoro organiczne są też spektakle nie do końca spięte w dramaturgiczną całość, nie do końca dające się uchwycić, The Bohemian Tragedy była po prostu spektaklem impro. Kropka.
Spróbuję więc uchwycić jego istotę, a może właśnie jej brak, który jest tu jego istotą. Zaczęło się niezwykle teatralnie, po lewej stronie sceny mieliśmy piramidę dziesięciu krzeseł, po prawej podest z mikrofonem. W przestrzeń tę wkroczyli aktorzy i poprzez sugestywną etiudę, wykorzystującą ciała kilku z nich, stworzyli piękną i wielce obiecującą paralelę swojego losu z przeznaczeniem owych rzuconych na stos nikomu niepotrzebnych krzeseł. Od początku więc teatr, który mi zaproponowano, obiecywał coś, co wyglądało, nie na pełną improwizację, a na improwizację w pewnych ramkach. Ale już następna etiuda kwestionowała to, co poprzednia sugerowała, a każda kolejna potęgowała chaos w mojej głowie. A to dlatego, że mózg próbował – jak zawsze w teatrze – odnaleźć oś konstrukcyjną serwowanego mi spektaklu a nic się ze sobą nie składało. I nic w tym złego! Chaos ten mógłby trwać w najlepsze do końca, bo wtedy przekaz, zarówno na poziomie formy, jak i treści, stałby się czymś oczywistym. Chociażby poprzez fakt, że chaos urósłby do rangi bohatera tego spektaklu. I zresztą byłem pewien, że tak się stanie, ale w finale aktorzy postanowili jednak ów piękny improwizowany i improwizujący (nie)porządek narracyjny wcisnąć w ramy popularnego teatru dramatycznego, czyli dopełnić go kodą snu. I wszystko rozleciało się jak domek z kart, bo teraz powinienem cofnąć się pamięcią do tego dopiero co obejrzanego snu, żeby jakoś go zrozumieć, a ja niestety nie mogłem ułożyć sekwencji scenicznych w żadną całość, choć przecież tyle się działo. Jeśli tematem snu miał być właśnie chaos, to też coś poszło niedobrze, bo i nie mogło pójść dobrze, sny bowiem, jakkolwiek bywają dziwne, niepokojące czy wręcz absurdalne, rządzą się swoją własną logiką, której tu nie potrafiłem totalnie dla swoich potrzeb odnaleźć. Z tej perspektywy więc poczułem po wyjściu z teatru duży niedosyt.
Co warte podkreślenia, teatr proponowany przez czeskich przyjaciół wnosi do impro niewątpliwy powiew świeżości, bo próbuje używać różnych elementów, zapożyczonych z innych typów teatru kompletnie bezczelnie, nie przejmując się w ogóle konsekwencjami tego, co one w pojedynkę lub w zestawieniu ze sobą niosą (ach, co to za piękna możliwość!). Droga to niezwykle ryzykowna, ale i bardzo ekscytująca, może bowiem prowadzić do zmiany myślenia o samym gatunku czy do rewolucji środków, konwencji czy celów, jakie w obrębie teatru impro składają się na jego współczesny pejzaż. Poszukiwania chłopaków z My kuci co spolu chodime są więc nie tylko interesujące, ale i niezwykle ważne. Porównałbym je do eksperymentów teatru progresywnego, z tym zastrzeżeniem, że teatr dramatyczny czy repertuarowy na taką dezynwolturę poszukiwań pozwolić by sobie nie mógł, bo widzowie generalnie oczekują konkretnego konwencjonalnego efektu. W impro paradoksalnie powinno z tym być łatwiej, ale czy na pewno?
Spektakl grupy O! Impro z Łodzi Jestem za a nawet przeciw był tym, co publiczność impro w swoim głównym rdzeniu lubi najbardziej. Prostą, zgrabną, bardzo dobrze zagraną opowieścią, niczym z jakiegoś współczesnego serialu, która dzięki pomocy widzów, przeobraziła się w historię miłości dwojga – jak się finalnie okazało – freaków. Było bardzo zabawnie, angażująco i zrozumiale. I po to też jest teatr! Każdy teatr!
Piątek, 3 maja 2024
„No Bad (Stop the dance)” – drugi dzień w przestrzeni bydgoskiego Improdromu
1.
W ramach kolejnego, drugiego odcinka formatu Main Cast, nad którego reżyserią czuwał wczoraj znakomity czeski aktor Vaclav Wortner, odbyła się niezwykle ciekawa scena, zwłaszcza gdy myślę o niej z perspektywy publiczności. Oto zagrany brawurowo przez Orlę i Daniela epizod spotkania po latach bliskich sobie niegdyś ludzi – odkrywających nieoczekiwanie, że ich wzajemne emocje są wciąż żywe – poszedł w stronę liryczną i zakończył się w tonacji serio. Finałowy przytulas wywołał wprawdzie żywiołową reakcję publiczności, ale poczułem, że część widzów była zaskoczona, że wśród szmerów, jakie przetoczyły się po widowni, słychać było gdzieniegdzie nutkę rozczarowania. Zastanawiałem się, z czego to może wynikać, i wydaje mi się, że jest to kwestia przyzwyczajeń publiczności teatru impro, że spektakle tego nurtu teatru zawsze są śmieszne i że właściwie każda scena powinna mieć zabawną puentę. A przecież teatr improwizowany, jak każdy inny, może być również poważny, o czym przekonaliśmy się wczoraj podczas mistrzowskiego pokazu Patti Stiles i Ramy Nicholas, które wcielając się w mityczne Gorgony, zaprosiły nas do swojego, rzekomo strasznego, podziemnego świata, żeby dokonać reinterpretacji kilku mitycznych herstorii i na nowo, w sposób jawnie polityczny, opowiedzieć losy wybranych bohaterek mitologii, że wspomnę tu tylko dla przykładu słynną Pandorę, która poprzez opowieść o swojej puszce z okropnościami, od tysięcy lat była bohaterką negatywnie postrzeganą przez pokolenia ludzi na całym świecie. Aktorki obdarzają więc swoje bohaterki całkowicie inną biografią, redefiniują ich miejsce w niezmiennych od setek lat opowieściach, dając im podmiotowość, widzialność i własny głos, co właśnie w naszych czasach, w których dopiero co odkryto, że opowieść to genotyp, w którym zapisana jest struktura międzyludzkich relacji i naszego świata, staje się mocnym kobiecym gestem emancypacyjnym, a więc manifestacją na wskroś polityczną.
Osobiście odczytuję show Stiles i Nicholas jako rękawicę rzuconą wspólnocie impro, ale też jej wiernej i przyzwyczajonej do rozrywkowej funkcji tego teatru,publiczności, jęk zaś zawodu w scenie kolejnego po Gorgonach spektaklu Main Castu (o którym wspomniałem na początku), jako dowód trafnej diagnozy niebezpieczeństwa, z jakim ten teatr się mierzy od początków swego istnienia czyli zamknięcia się w szufladce dobrej, niewiele wymagającej od widza rozrywki. Teatr od tysięcy lat jest polityczny, a to dlatego, że kilka osób robi coś na scenie, żeby w dowolny sposób poszerzyć horyzont kilkuset innych ludzi się temu przyglądających, z tej perspektywy jest więc narzędziem zmiany (nieważne – myślenia, przyzwyczajeń czy mentalności), a zmiana to przecież jedno z głównych narzędzi polityki. Dlaczego więc teatr impro ma tylko bawić, dlaczego w ważnych dla nas wszystkich sprawach ma milczeć, w końcu jak żaden inny gatunek teatru karmi się tym, co tu i teraz, przerabiając odpady i śmieci wspólnej z widzami rzeczywistości, tworząc na naszych oczach ich ekologiczne i wszystkim nam przydatne produkty… zmiany! Warto o tym pomyśleć, zwłaszcza gdy się impro uprawia, bo to przecież także kwestia odpowiedzialności artysty we współczesnym świecie. No właśnie, artysta czy współczesny antreprener?
2.
Jeśli już jesteśmy przy wczorajszym odcinku Main Cast, to odsłona wyreżyserowana przez czeskiego artystę, Vaclava Wortnera (o reżyserii impro wspominam we wczorajszym wpisie), miała wybitnie fizyczny charakter. A to dlatego, że główną zasadą organizującą całość spektaklu była muzyka i jej tempo. Aktorzy tworzyli na scenie choreograficzną grupę, która poruszała się niczym złożona z wolnych elektronów materia, ich ruch podporządkowany był muzyce i jej tempu, gdy ta się nagle urywała, „elektrony” się emancypowały, łącząc w ludzkie układy, które zaczynały się personalizować i opowiadać nam swoje historie. Całość zatytułowana została Metronom, a jest to przecież zegarowy przyrząd do odmierzania tempa w muzyce, które było tu kluczem do odczytania całości konceptu Wortnera. Czy mnie osobiście coś tu zaskoczyło? Na pewno znakomita praca oświetleniowca Marcina Należytego, spektakl ten bowiem dzięki jego prostym, różnokolorowym, prawie że abstrakcyjnym obrazom (w sensie – jedna scena, jeden kolor w różnych odcieniach), nabrał odrębnego wizualnie, charakterystycznego stylu, co w połączeniu z powracającym jak refren obrazem poruszającej się konwulsyjnie wspólnoty, stał się spójną, trafną i poruszającą metaforą naszych baniek, w których żyjemy i z których utkane jest nasze współczesne społeczeństwo. Plus wielki plus za przypomnienie dyskografii The Prodigy.
3.
Na koniec chcę wspomnieć o spektaklu Miejsca Komedii „Tarantino czyli sex, śmiech i śmierć”, które będąc rasową komedią (jak na nazwę grupy teatralnej przystało), rozgrzało publiczność do czerwoności. Zwłaszcza że wybór jednej z okoliczności opowieści, którą z zasady sufluje tu publiczność, wyjątkowo pasowała do fabuły i stylu przywoływanego w tytule spektaklu mistrza kina, nie mogło się więc nie udać. To znaczy mogło, bo aktorzy mogli tego nie uciągnąć, na szczęście tak się nie stało. Wszyscy byli „w gazie”. Skończyło się feministycznie i upiornie: pięcioma trupami i triumfem bezwzględnej, gotowej na wszystko kobiety. Dobry start do wzięcia na warsztat jakiejś tragedii Szekspira – polecam Tytusa Andronikusa. Jedyną rzeczą, z którą jakoś nie mogłem sobie dać rady, to krew na scenie, uroczo grana tu przez umowne czerwone płatki. Jeśli jeden z bohaterów ma problemy z widokiem krwi, które werbalnie nam ogłasza, to następnym razem musi już do końca spektaklu, jeśli chce być konsekwentny, zwłaszcza w opowieści linearnej, tę krew na scenie zauważać i na nią reagować, bo tak wkrada się nasz stary dobry znajomy – fałsz… no, dobra, czepiam się, bo lubię!
Enjoy the moment – o spektaklu Main Cast “Los momentos de la vida”
„Reżyserka” tego spektaklu, Patti Stiles, jakby nie dowierzając, że zapamiętaliśmy tytuł, tuż przed brawami podeszła na proscenium i jeszcze raz go nam powtórzyła: Los momentos de la vida – „W życiu ważne są tylko chwile” (to tłumaczenie jest naprawdę mocno improwizowane). Piszę reżyserka w cudzysłowie, bo w teatrze improwizowanym to funkcja daleko odbiegająca od stereotypowego myślenia o tej profesji. Reżyserka bowiem tutaj nie reżyseruje jak w teatrze dramatycznym, wymyślając całą koncepcję spektaklu, zapraszając innych artystów do udziału w jego tworzeniu zgodnie ze swoją wizją, w związku z tym – to chyba najważniejsze – biorąc pełną odpowiedzialność za efekt, jaki zostanie widzom zaprezentowany. Stiles wymyśla temat spektaklu – „złapać piękno życia w kilku momentach” (to moja interpretacja) oraz jego formę – kolaż scen opartych na banalnych często fotografiach. Kwestia zaproszenia aktorów do jego obsady jest tutaj akurat załatwiona przez festiwalowy format MAIN CAST, o którym warto trochę opowiedzieć. Polega on na tym, że cały festiwal potraktowano jako jeden wielki spektakl, do udziału w którym zaproszono polskich i zagranicznych artystów: Daniela Orrantię Gómeza (Kolumbia), Patti Stiles (Australia), Vaclava Wortnera (Czechy), Ramę Nicholasa (Australia), Órla Mc Govern (Irlandia) oraz Dobrosławę Belę, Magdalenę Prochasek i Tomasza Marcinko. Każdy wieczór, choć stanowi odrębną od innych części całość, można również potraktować jako akt czteroczęściowego impronadspektaklu, w którym udział biorą wciąż ci sami, znakomici artyści, aczkolwiek „reżyserowany” jest on codziennie przez kogoś innego z grona zaangażowanych w projekt twórców. Taki punkt wyjściowy tworzenia spektaklu ma daleko idące konsekwencje, przede wszystkim w kwestii efektu, odpowiedzialności za całość spektaklu i rodzaju wspólnoty, która tworzy się w czasie – no właśnie – nie prób, bo ich przecież nie ma, a w czasie zjawiania się teatru tu i teraz przed naszymi oczami.
Efekt jest wprawdzie pożądany, ale jego brak jest na tych samych zasadach, co on sam, wpisany w genotyp tej formy teatru. Jeśli więc się pojawia, radość i poczucie spełnienia jest większe i bardziej poruszające. Dobrze to było widać wczoraj w scenie z rollercoasterem, która w pewnym momencie wydawała się już być całkowicie stracona, gdyż opowieść o pomocy, jakiej udzieliła dojrzała kobieta (Patti Stiles) młodej wystraszonej dziewczynie (Magdalena Prochasek), próbującej przekroczyć jedną ze swoich granic, zaczęła grzęznąć w banalności. I nagle znakomita aktorka, jaką jest niewątpliwie Patti Stiles, trzymając swoją partnerkę za rękę, zaripostowała jej w sposób tak nieoczywisty i piękny, że owe słowa, puentujące zarówno ich rozmowę, jak i całą scenę, wyniosły ten okruch teatru daleko ponad realistyczną scenkę spotkania dwóch kobiet w przestrzeni lunaparku. Publiczność aż jęknęła z zachwytu, i wcale im się nie dziwię, bo nagle można było poczuć, w co się może zamienić zwykłe el momento dla la vida.
Odpowiedzialność w spektaklu impro również nie spoczywa na reżyserze. Jako że materia spektaklu tworzy się całkowicie na naszych oczach, odpowiedzialność za niego ponoszą po równo wszyscy aktorzy biorący w nim udział. Na początku Los momentos de la vida ósemka znakomitych aktorów stała (nie mogę napisać „stoi”, bo spektakl ten już się więcej nie powtórzy), po dwóch stronach sceny, w pełnej gotowości na to, co zdarzy się na scenie i na widowni od momentu rozpoczęcia spektaklu. Pojawiło się pierwsze zdjęcie, na środek wyszło kilkoro z nich i zaczął się dziać teatr, ale ci, co zostali na swoich miejscach, nie czekali na swoją kolej, byli częścią każdej sceny, gdy czuli, że potrzebna jest ich interwencja, odważnie wkraczali, zmieniając trajektorię sceny i narrację spektaklu, co pięknie było widać w kilku scenach, następujących po epizodzie z pingwinami, w którym głównego bohatera kreował Daniel Orrantia. Znakomity Kolumbijczyk wkroczył jako pingwin w dwóch zupełnie innych scenach, w olśniewający sposób łącząc poprzez swoją postać kilka z nich ze sobą. Poprowadzenie takiej nitki narracyjnej poprzez pozornie niezwiązane ze sobą sceny to przecież jedno z głównych zadań reżysera teatru dramatycznego, w obrębie procesu jego tworzenia kompleksowo wymyślone i zrealizowane, tu zaimprowizowane i z jakąś niezwykłą intuicyjną dezynwolturą przeprowadzone przez aktora do końca, niczym chodzenie po linie z efektowną figurą na końcu, jaką był tu, na finał pingwinowej narracji, powtórzony zabieg z upadkiem ze sceny w przestrzeń widowni, po wygranej walce z… albatrosami (?). Co ciekawe, improwizujący również oświetleniowiec, za pierwszym razem zdążył włączyć światło na widowni, za drugim już nie… taki los momentów w naszym kochanym życiu!
Wreszcie teatralna wspólnota, której stworzenie łączy się niezaprzeczalnie ze wspólną odpowiedzialnością, dzieloną z innymi artystami, ale i widownią. Jest ona najprawdziwszą z możliwych, gdyż taka forma teatru nie pozwala nikomu na umysłową kontrolę tego, co się na scenie dzieje, decyduje tylko ludzka uważność na innych, pełna obecność i intuicja. Prowadzę w internetowej telewizji program z wywiadami na żywo. Ktoś mnie zapytał, dlaczego na żywo, ale to jest oczywiste, kiedy program jest na żywo, goście nie mają możliwości powtórnej weryfikacji tego, jak wyglądają, czy tego, co powiedzieli. W związku z tym wszystko jest autentyczne, podobnie w teatrze impro. Nie ma czasu na aktorskie kalkulacje: czy dobrze wyglądam, czy podobam się sobie w danej roli, co myśli o mnie publiczność itp. Jest czysta akcja i czysta reakcja i działanie – i albo wyjdzie, albo nie. Scena z mniszkiem lekarskim to majstersztyk, para w intymnej sytuacji (Órla Mc Govern i Vaclav Wortner) siedzi i nie bardzo wie, co ze sobą zrobić, i ta w życiu, i ta na scenie, i nagle Patti Stiles wpada na scenę jako niełupka z puchem kielichowym (składają się one na dmuchany przez nas często dla przyjemności koszyczek mniszka), i w sposób absolutnie olśniewający, przy natychmiastowym udziale „młodej pary” (ach, co za refleks), doprowadza do jednego z najpiękniejszych pocałunków, jakie widziałem w teatrze. Magia teatru w kilkadziesiąt sekund. I wspólnota – aktorów na scenie i nas na widowni – podobna do koszyczka mniszka, który jedność stanowi zaledwie przez moment. Ta kruchość wspólnoty, manifestacyjna w przypadku impro, jeszcze mocniej niż w dramacie zwraca naszą uwagę, w jak ulotnej sferze przyszło nam pracować. Odarcie z iluzji, w przypadku tego typu teatru ekstremalnie widoczne, w połączeniu z programową akceptacją braku efektu, sprawia, że moment szczęścia, jaki dają nam artyści impro, smakuje nieporównywalnie słodziej, nawet jeśli po chwili pojawia się nuta goryczy.
Czwartek, 2 maja 2024
Wstępniak
Wczoraj z mocnym przytupem rozpoczęła się w Bydgoszczy kolejna odsłony Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Impro IMPRODROM. Twórczyniami imprezy, do tej pory odbywającej się w Miejskim Centrum Kultury, są Katarzyna Chmara i Alicja Dobrowolna. W tym roku festiwal został przeniesiony w nowe miejsce a jest nim najmłodsze instytucjonalne dziecko Bydgoszczy – Teatr Kameralny, kierowany przez dyrektora Mariusza Napierałę, który automatycznie objął kierownictwo Improdromu. Dyrektorką programową została Katarzyna Chamara, a Alicja Dobrowolna koordynuje teraz sprawy kontaktów międzynarodowych. Festiwal potrwa do 5 – go maja, a odbywać się będzie w dwóch nurtach: pierwszy – główny – to pokazy spektakli na scenie Teatru Kameralnego, drugi – nazwijmy go off-owym – to z kolei improwizowane slamy w festiwalowym klubie Eljazz. Są jeszcze bilety, więc kto się koło Bydgoszczy kręci, może się na impro wieczór znęci, zaręczam, że nie będzie to czas stracony. Strona z biletami i informacjami poniżej.
Festiwal ma bowiem ambitną formę spotkania światowych artystów Impro z rodzimymi, co muszę przyznać jest pomysłem znakomitym, konfrontacja ta bowiem odbywa się na dwóch poziomach: pierwszym jest festiwalowa układanka, czyli zestawienie ze sobą polskich i międzynarodowych spektakli, drugim – format festiwalowy Main Cast. Polega on na tym, że cały festiwal potraktowano jako jeden wielki spektakl, do udziału w którym zaproszono polskich i zagranicznych artystów (Daniel Orrantia Gómez (Kolumbia), Patti Stiles (Australia), Vaclav Wortner (Czechy), Rama Nicholas (Australia), Órla Mc Govern (Irlandia) oraz Dobrosława Bela, Magdalena Prochasek oraz Tomasz Marcinko). Każdy wieczór, choc stanowi odrębną od innych części całość, można również potraktować jako akt czteroczęściowego impronadspektaklu, w którym udział biorą wciąż ci sami, znakomici artyści, aczkolwiek reżyserowany jest on codziennie przez kogoś innego z grona zaangażowanych w projekt artystów. Obejrzałem wczoraj pierwszy odcinek i jestem pod dużym wrażeniem. Poziom zarówno improwizacji, jak i aktorstwa, to naprawdę światowy poziom, ale o tym wszystkim w kolejnym wpisie.
Na koniec dosłownie garść podstawowych informacji, czym jest impro. Najprościej mówiąc, to gatunek teatru, w ramach którego aktorzy grają spektakl, pozbawiony scenariusza i stereotypowo pojętej reżyserii. Dysponując szeroko pojętym tematem, wspólnie tworzą jego treść, reżyseria zaś, o ile można o niej mówić, ma charakter ogólnego określenia warunków bazowych. Oczywiście od tej definicji – jak to w przypadku każdego typu teatru – jest tysiąc wyjątków. Jeśli więc spektakl teatralny jest na żywo, to spektakl impro jest spektaklem teatralnym na żywo, na żywo. Czy to jasne? Jeśli nie, bądźcie ze mną przez te kilka dni i pamiętajcie, że to moje pierwsze spotkanie z impro w takiej skali, co oznacza, że również będę tu mocno… improwizował! Zadanie w sam raz na majówkę!
Na koniec tego wpisu, chciałem serdecznie podziękować Mariuszowi Napierale i Katarzynie Chmarze za zaproszenie i zaufanie! Na szczęście to czysta improwizacja, więc się tak nie boję, mam nadzieję, że oni też! W drogę! 🙂
Ps. dla osób bardziej zainteresowanych teatrem impro wrzucam linka do 48. odcinka PODCASTU W TEATRZE, prowadzonego przez moje koleżanki po fachu, Katarzynę Niedurny i Katarzynę Waligórę, znajdziecie tam wiele ciekawych informacji: