
zdj. Filip Adamus
Scena Łaźni Nowej została podzielona na trzy części. W jej centrum znalazło się miejsce dla orkiestry połączone z podestem dla solistów. Kilka metrów dalej, za podestem, ustawione zostały w kolejności od najmniejszego do największego – trzy ogromne prostopadłościany, obleczone udrapowaną szarą tkaniną. Przed orkiestrą zaś autor scenografii i aranżacji przestrzeni Mateusz Mioduszewski zostawił pokaźnych rozmiarów pustą przestrzeń – miejsce akcji performance’u Olgi Bury i Piotra Stanka.
Chcąc w pełni zrozumieć taką a nie inną konstrukcję przestrzeni, sięgnę do festiwalowego programu, w którym Krzysztof Dix niezwykle przystępnie przypomina oczywiste fakty:
„Pierwsza noc Walpurgi” to największy utwór Mendelssohna do tekstu Goethego. Kompozytor sięgnął jednak nie po słynny fragment „Fausta” zatytułowany „Noc Walpurgi”, ale opublikowany w 1799 roku wiersz, posiadający formę krótkiej sceny dramatycznej, opowiadającej historię starcia druidów i ich pogańskich wierzeń z purytańskimi strażnikami czystości nowej chrześcijańskiej wiary”
W tym kontekście owe wielkie prostopadłościany nie są już tylko bryłami, ale odsyłają nas wprost do słowiańskiej mitologii, przynosząc skojarzenie z posągami bóstw (na przykład Świętowita) w kształcie ogromnych słupów. W trakcie spektaklu okazało się, że owe sceniczne bryły są dodatkowo spętane sznurami. Pejzaż zatem, w którym odbywa się ta sceniczna opowieść, w prosty i inteligentny sposób został zarysowany: dawna religia jest zakazana, bogowie „aresztowani”, a wszystko to odbywa się za przyczyną innej religii, młodej, ale niezwykle już agresywnej i ekspansywnej, czyli chrześcijaństwa. Wiersz Goethego opisuje jedną z bitew między starą a nową religią, wygraną jeszcze przez pogan, ale z punktu widzenia historii potyczki takie można uznać za łabędzi śpiew wyznawców starej wiary. Co ciekawe, sam Goethe mówił Mendelssohnowi o swoim utworze tak (cyt. za Krzysztofem Dixem):
Zasady, na których jest oparty, są symboliczne w najwyższym sensie tego słowa. Bowiem w historii świata zdarza się nieustannie, że dawny, wypróbowany, stabilny i dający poczucie spokoju porządek rzeczy zostaje odrzucony, wyparty, zniweczony, a jeśli nie do cna wytępiony, to najściślej ograniczony przez rodzące się innowacje. W epoce przejściowej sprzeciw wobec tej wrogiej siły jest nadal możliwy i wykonalny — co tak dobitnie przedstawione zostało w tym wierszu — a płomienie radosnego i niezmąconego entuzjazmu mogą zapłonąć jeszcze raz, wysoko, w jaskrawym świetle.
Interesujące wydaje się pytanie, na ile wielki niemiecki poeta inspirował się tu rzeczywistą konfrontacją dwóch wielkich religii gdzieś we wczesnym średniowieczu, na ile zaś starciem, w którym sam uczestniczył, czyli zwarciem oświecenia i romantyzmu. Odpowiedzi na to pytanie nie ułatwia też fakt, że Goethe był w tej opowieści przedstawicielem nowego porządku, w wierszu zaś napisanym w 1799 roku, a więc w czasie, gdy oświecenie było jeszcze bardzo silne, wyraża entuzjazm dla triumfu starego świata. Pewnie specjaliści od romantyzmu mogliby to jakoś wytłumaczyć, ja przejdę dalej.
Dyrektor Capelli Cracoviensis, Jan Tomasz Adamus postanowił połączyć ową „symfonię – kantatę”, jak ją nazywał sam Mendelssohn, z Alt-Rhapsodie Johannesa Brahmsa, opartą na innym słynnym wierszu Goethego Podróż w Góry Harcu zimą oraz z krótkim utworem instrumentalnym Maxa Regera Liebestraum. Połączenie tych utworów w sensie treści zmienia nieco wymowę całości spektaklu w Łaźni Nowej, bohater bowiem rapsodii Brahmsa – samotny, nieszczęśliwy, udręczony wewnętrznymi rozterkami, schodzący właśnie z góry człowiek wydaje się znakomitym kontrapunktem dla religijnej wojny, przedstawionej w symfonii-kantacie Mendelssohna. Wydaje się, że dopiero co opuścił arenę zdarzeń, jego zaś nastrój jest właśnie wynikiem tego, czego tam doświadczył. Wyjątkowo jednoznacznie brzmią w tej sytuacji słowa narratora Alt-Rhapsodie: Ach, kto uleczy boleść człowieka, któremu balsam nawet stał się trucizną. W tym kontekście festiwalowy spektakl Pierwsza Noc Walpurgii można więc uznać za opowieść o duchowej samotności człowieka oraz kompromitacji religii, walczącej nie o jego duszę, lecz ścierającą się z inną religią o strefy wpływów i interesów. Zaskakująco współcześnie brzmiąca teza, trzeba przyznać.
Od początku spektaklu rozgrywał się na naszych oczach choreograficzny spektakl Olgi Bury i Piotra Stanka. Niestety, był on tak hermetyczny i mało komunikatywny, że nie podejmuję się go interpretować. Jako że nie było napisów, które dałyby możliwość śledzenia tekstowej fabuły spektaklu, niezwykle istotna była tu ekspozycja postaci. Niestety, tancerze po prostu pojawili się na scenie i wykonywali mnóstwo kompulsywnych ruchów, z których absolutnie nic nie wynikało. Kim byli, po co się zjawili na scenie, co chcieli mi poprzez swoją ekspresję pokazać – do dzisiaj nie wiem. Na szczęście była muzyka!
Jan Tomasz Adamus poprowadził swoją Capellę znakomicie. Widać (a raczej słychać), że krakowska orkiestra to szwajcarski zegarek. Znakomicie zestrojona, czująca się nawzajem, dająca sobie poczucie bezpieczeństwa, co wydaje się warunkiem koniecznym do tworzenia prawdziwych dzieł sztuki – świetnie skomponowany zespół artystów, grający do jednej bramki! Wspaniali byli śpiewacy: Krzysztof Lachman i Jakub Borgiel, ale moje serce skradła Justyna Ołów, której głos i sceniczna prawda poruszały do głębi, zwłaszcza w końcowej rapsodii.