Agnieszka Przepiórska jest dla mnie w teatrze uosobieniem tego, co w zawodzie aktorki najważniejsze i najpiękniejsze: pasji i determinacji. Gdy inni wychodzą na festiwalowe gale i apelują do teatralnych decydentów, żeby ich zatrudniali, bo oni też chcą być ważni, ona zaharowuje się na śmierć na scenie. I to nie tylko z powodu losów swoich bohaterek, lecz przede wszystkim poprzez tytaniczną pracę, jaką wkłada w udowodnienie sobie i wszystkim dokoła, że talent, zwłaszcza w polskiej miernotokracji, zawsze potrzebuje działań, żeby się rozwinąć i zabłyszczeć. Przepiórska przypomina mi w tej determinacji Krystynę Jandę, która w pewnym okresie życia nie czekała na role, propozycję, telefony, tylko odważnie wzięła sprawy w swoje ręce i wyprzedziła naszą siermiężną rzeczywistość o kilka długości. Mam tylko nadzieję, że cena tego artystycznego „szału” w życiu prywatnym nie jest zbyt wielka, bo to, że teatralny „koń” już się uspokoił i z pogodną miną wiezie Przepiórską ku gwiazdom, to pewne (metafora od Podkowińskiego)!
Obejrzałem spektakl W maju się nie umiera po raz drugi i myślę, że to chyba najlepsze jak dotąd wcielenie Agnieszki Przepiórskiej grającej tu poetkę Barbarę Sadowską, matkę zakatowanego przez komunistyczną milicję Grzegorza Przemyka. I znowu wyszedłem z tego spektaklu niezwykle poruszony. Nawet może bardziej niż za pierwszym razem. Zmiotła mnie nie tylko kreacja znakomitej aktorki, chodzącej przez 70 minut po aktorskiej linie, ale i wymowa samego spektaklu. Autor tekstu, Piotr Rowicki, w prosty, acz znakomity sposób zestawia ze sobą mit matki Polki, kobiety wierzącej i patriotki, z konkretnym przypadkiem osoby, która z owymi archetypami musiała się zmierzyć w życiu naprawdę. Zwierciadłami dla jej ekstremalnego doświadczenia staje się średniowieczna poezja pasyjna oraz postać Rollisonowej z „Dziadów”, z którymi sceniczna persona, Barbara Sadowska musi się spotkać. Nie muszę chyba dodawać, że literatura, religia czy teatr, konfrontacji z tak ustawionym – przez twórców, ale i przez fatum – ludzkim życiem wygrać nie może. Sadowska Przepiórskiej zachwyca, bo bazuje na kwintesencji tej opowieści, czyli miłości matki do dziecka, od której na świecie nie ma nic silniejszego (twierdziła tak moja mama i ja jej wierzę). Uczucie, które które jest najsilniejszym argumentem, zarówno wobec państwa, Boga, jak i historii, jest nie do pokonania, w związku z czym daje kobiecie nadludzką siłę. I tę właśnie siłę Przepiórska odnalazła w sobie, żeby z perspektywy matczynego piekła opowiedzieć nam tę niekończącą się nigdy opowieść. Gdy w finale aktorka zdejmuje perukę, mordując tym samym teatralną iluzję opowieści o Sadowskiej, uświadamiamy sobie, że to też jej historia: kobiety, matki, osoby wciąż zmuszanej do konfrontacji z opresyjnym państwem, historią, społeczeństwem, wreszcie losem, który obchodzi się z nami zazwyczaj nieludzko, zarówno w teatrze, jak i w życiu.
Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że W maju się nie umiera powinno być grane razem z 1989 Szyngiery z Teatru im. Słowackiego jako jego rewers. Krakowski spektakl opowiada o rewolucji 1989 roku w Polsce, akcentując wielką pozytywną rolę, jaką odegrały w niej polskie kobiety, często niestety przez Historię niezauważone i niedocenione. Warto jednak pamiętać, że mimo grozy tamtych czasów pokazanej umiejętnie przez Szyngierę, wszystkie te dziewczyny przeżyły owe czasy, unikając generalnie jakichś wielkich prywatnych tragedii (myślę tu głównie o bohaterkach, których losy śledzimy w spektaklu). Przedstawienie Gryszkówny i Przepiórskiej z kolei nie tylko przypomina nam, że owa bezkrwawa pozornie rewolucja również miała swoje ofiary, ale też zwraca widzom uwagę, że nie wszystkie kobiety uniknęły tragedii, świadcząc tym samym, że komunistyczna władza była dla zwykłych ludzi niezwykle groźna nie tylko na papierze.
Co do jakości samego wykonania monodramu, przez te kilka miesięcy zmieniła się ona znacząco. Każdy aktor na początku swojej podróży z rolą, tekstem czy spektaklem potrzebuje czasu. Trzeba oswoić teren czyli świat postaci, znaleźć własne ścieżki poruszania się po nim oraz prozaicznie zapamiętać kolejność scen, działań, wypracować najlepsze techniczne rozwiązania dla różnych zmian scenografii, środków wyrazu itp. Nie przekłada się to na jakość spektaklu (profesjonalizm nigdy na to nie pozwala), ale czasem na początkowym etapie ma się wrażenie, że całość jest na pół gwizdka, że cała ta eksploracja świata jednak trochę energii zabiera, siłą rzeczy pozostawiając nieco mniej miejsca na postać, wcielenie się w nią, wzbudzenie w sobie jej emocji czy wejścia w jej tok myślenia. Te zadania to kolejny etap budowania roli, wymagający od aktora „więcej”, tylko że to „więcej” nie pojawi się bez uspokojenia ciała i myśli, bez maksymalnej koncentracji na tym, co tu i teraz i osiągnięcia swoistego poczucia bezpieczeństwa. I tu wracamy do początku, do oswajania kwestii prozaicznych i często technicznych, których pokonanie buduje owo poczucie bezpieczeństwa niezbędne do uwolnienia kreatywności. O ile więc tuż po premierze Przepiórska niewielkie kawałki roli sztukowała jeszcze grą aktorską, przez którą rozumiem brak maksymalnego zrośnięcia się ze swoją postacią na poziomie przeżywania i dzielenia się z nią swoimi emocjami, o tyle w tym momencie Przepiórska wychodzi na scenę jako Barbara Sadowska. Jej głowa staje się czymś na kształt naczynia, w które wlewa się płynna tożsamość jej bohaterki, żeby przez godzinę z okładem dać jej możliwość – poprzez ciało aktorki – opowiedzenia swojego życia i swojej wielkiej tragedii. My zaś – tak było w Słupsku – od początku rozumiemy (a może bardziej czujemy?), że tu się dzieje coś niezwykłego, ważnego, wręcz świętego. Piszę w liczbie mnogiej, bo o podobnym przeżywaniu tej chwili przez innych świadczyło niezwykłe napięcie rodzące się z ciszy i bezruchu publiczności – namacalnej reakcji na tę tajemnicę absolutnego aktorskiego wcielenia Agnieszki Przepiórskiej. I wtedy właśnie stara zardzewiała maszyna do robienia „katharsis” włącza się gdzieś w naszej duszy, i powoli, skrzypiąc i trzeszcząc, rusza do przodu. Przepiórska/Sadowska wciąż nie przestaje jej oliwić, więc gdy machina zrobi kilka kolejnych kółek, po policzkach widzów zaczynają spływać łzy. To sens teatru. Jeśli więc ktoś mnie zapyta, dlaczego chodzę do teatru – to właśnie dlatego…
Po spektaklu prowadziłem z Agnieszką Przepiórską spotkanie. Jedno z najtrudniejszych ostatnio, maszyna do katharsis nie chciała się bowiem zatrzymać, zwłaszcza że gdy patrzyłem w jej oczy, ciągle widziałem Barbarę. Z kim rozmawiałem – jeszcze z Barbarą czy już z Agnieszką – do dziś nie wiem, ale było to piękne uczucie i chciałem, żeby trwało jak najdłużej. Jeśli więc ktoś mnie zapyta, dlaczego chodzę do teatru – to właśnie dlatego!