Film Bergmana rozpoczyna się od zbliżenia napisu, który oryginalnie znajduje się nad widownią Duńskiego Teatru Królewskiego w Kopenhadze. W wolnym tłumaczeniu oznacza on „nie tylko dla przyjemności”. Gdy kamera odjeżdża, okazuje się, że napis ten widnieje teraz nad sceną zabawkowego teatru w domu Ekdahlów, który odkrywamy w powolnym ujęciu pierwszej sceny filmu Bergmana. Zaczyna się akcja: najpierw idzie w górę papierowa kurtyna, potem stanowiący tło obraz, który odsłania nam głowę tytułowego bohatera filmu, kilkuletniego Aleksandra. Kadr jest skomponowany w taki sposób, że jego twarz stanowi teraz tylną ścianę teatru, w który właśnie się bawi. Konstrukcja tej sceny jest niezwykle przemyślana i ma swoje konsekwencje dla całości. Poznajemy bowiem w ten sposób nie tylko głównego bohatera, a zarazem narratora opowieści, lecz także główny temat filmu – teatr, jako miejsce bezpośrednio związane z losami rodziny Ekdahlów.
Temat teatru oraz ról, jakie przypisane są rodzinie Aleksandra, zarówno w życiu, jak i na scenie, wzmacnia Bergman poprzez dodatkowe wprowadzenie wątku Hamleta. Chłopiec ogląda na scenie swojego ojca, Oscara, w roli Ducha Ojca Hamleta, po czym chwilę później przychodzi mu przeżyć wariant szekspirowskiej opowieści w swoim własnym życiu. Wątek ten jest niezwykle ważny, gdyż stanowi niejako potwierdzenie, iż oglądamy świat z punktu widzenia Aleksandra. Gdy chłopca w drugiej części filmu nawiedza duch jego ojca, Oscara, widzi go tylko on (oraz oczywiście widzowie). Sam Bergman się od takiej jednoznacznej interpretacji narratora dystansował, mówiąc, że ta perspektywa jest w filmie ważna, aczkolwiek nie jedyna. Dla mnie jednak jest najważniejsza, zwłaszcza że mały Aleksander jest urodzonym artystą (wiadomo też, że postać ta jest w jakimś stopniu alter ego reżysera), ma bowiem dar opowiadania historii, co pięknie widać w scenie konfabulacji losów – wielce prawdopodobnych zresztą – byłej żony i córek pastora (wariant pułapki na myszy – znów „Hamlet”).
Łukasz Kos, choć będzie opowiadał tę samą historię, zaczyna inaczej. Pracownicy organizacji widowni prowadzą nas na piętro, gdzie stoi pokaźnych rozmiarów makieta miasta, przypominającego nieco Legnicę. Czekają już tam na nas Amanda (Anita Poddębiak), Fanny (Joanna Gonschorek) oraz Aleksander (Robert Gulaczyk), żeby rozpocząć swoją opowieść. Warto dodać, że oryginalny scenariusz filmu Bergmana rozpoczyna się właśnie od takiej wprowadzającej opowieści o mieście (w filmie miastem tym była uniwersytecka Uppsala), bohaterów dziecięcych zaś jest w nim trójka – Fanny i Aleksander mają jeszcze starszą siostrę Amandę, której postać w filmie została wycięta (córka reżysera, Linn Ulmann, nie zgodziła się zagrać tej roli). W legnickim spektaklu dzieci są więc w scenariuszowym komplecie. Gdy więc wraz z aktorami przechodzimy na scenę (dosłownie, gdyż publiczność zostaje usadzona właśnie tam, wokół przestrzeni gry, poszerzanej w zależności od potrzeb o widownię, bądź inne miejsca w Teatrze Modrzejewskiej) następuje dalsza część wprowadzenia, poświęcona tym razem rzeczywistemu teatrowi Ekdahlów (jego właścicielką jest nestorka rodu, Helena). Po chwili następuje płynne przejście do przedstawienia pt. „Sztuka o radosnych narodzinach Chrystusa”, które rozpoczyna część bergmanowskiej opowieści rozgrywającą się w czasie Bożego Narodzenia. Spektakl ten wykorzystuje Łukasz Kos do wprowadzenia dodatkowego, subiektywnego punktu widzenia, za pomocą bardzo ciekawego zabiegu. Jako że akcja całości dzieje się w Legnicy, Kos wprowadza na scenę kolędników. Jeden z nich, ten odgrywający Śmierć (Kamil Walesiak), przy okazji dzierży w rękach kamerę, za pomocą której już przez cały spektakl będzie filmował jego bohaterów. W ten sposób oglądamy całą legnicką opowieść z perspektywy Śmierci. Nie dość, że zabieg ten przywodzi na myśl ulubiony temat Bergmana, najpełniej zrealizowany w filmie „Siódma pieczęć”, to jeszcze wprowadza tak pożądaną w teatrze metafizykę. Spektakl bożonarodzeniowy odkrywa też kolejny zabieg Kosa: otóż główni bohaterowie – Aleksander i jego obie siostry – rozpisani zostają na dwie wersje: rzeczywiste dziecięce oraz symboliczne dorosłe. To kolejny świetny pomysł reżysera – dzięki niemu bowiem dziecięca opowieść, która w swojej treści i formie jest w zasadzie z gruntu „dorosła”, staje się dużo bardziej wiarygodna. Najlepszą skądinąd, niezwykle wstrząsającą sceną spektaklu jest moment, gdy dzieci po raz pierwszy pojawiają się w domu swojego ojczyma Edwarda, u którego mają teraz zamieszkać. Przed rewelacyjnym w tej roli Pawłem Palcatem widzimy dorosłych Aleksandra, Fanny i Amandę, ci mali (dzieci reżysera, Ezra, Ninel i Rema Kosowie) stoją na skraju widowni, na proscenium i machają swoim dorosłym wersjom na pożegnanie. W tym momencie spada z góry żelazna kurtyna dużej sceny legnickiego teatru. Staje się jasne, że dzieciństwo nagle i brutalnie się zakończyło. Życie w ascetycznym domu okrutnego ojczyma, lubującego się w przemocy oraz ukrywającego własne kompleksy i psychopatyczną osobowość pod pozorami przestrzegania praw i nakazów bożych, będzie dla nich pierwszą brutalną lekcją dorosłego życia.
Spektakl Kosa, podobnie jak film Bergmana, podzielony jest na dwie części. Pierwszą stanowi kolorowa, pełna radości panorama spełnionego życia w różnorodnej, wielopokoleniowej rodzinie, radosne uczestnictwo w domowych, społecznych i teatralnych rytuałach, drugą – życie w przepełnionym strachem i rygorem ascetycznym, szarym domu biskupa Edwarda, który – z racji swej religijnej funkcji – jest bezkarny i właściwie wszechmocny. Nie trzeba być szczególnie spostrzegawczym, by zauważyć, że ten obraz normalnego, w miarę szczęśliwego życia, które w jednej chwili zmienia się w koszmar za sprawą nieprzewidzianych, losowych okoliczności, staje się na legnickiej scenie metaforą społecznych przemian. Rodzina Ekdahlów jest skupionym w soczewce obrazem całej populacji. Kos wydaje się jednak stronić od doraźności, jakby się bał, że ograniczenie tematyki spektaklu polską rzeczywistością polityczną mogłoby go osłabić. I robi słusznie, wszystko już bowiem zostało zapisane w fabule w tej opowieści. Krytyka systemu rządów opartych na religijnym dyktacie to oczywistość, ale na przykład pełne wątpliwości pytania o granice wolności, zarówno tej społecznej, jak i osobistej (choćby przykład tolerancji Almy (Gabriela Fabian) dla faktycznej bigamii swojego męża), chociaż zawoalowane, są równie mocno w scenariuszu Bergmana obecne. Tragiczna historia rodziny Ekdahlów jest w istocie przypowieścią o tym, że po czasach radosnej wolności, w których wszystko jest tolerowane, dochodzi do przewartościowania porządku społecznego, a wahadło opinii publicznej rusza z impetem w kierunku fanatyzmu, przemocy i kontroli. Młodzi, niewinni Ekdahlowie zostają skazani przez los na wygnanie ze swego dziecięcego raju do purytańskiego piekła w domu biskupa.
Istotną kwestią wydaje się tu nieuchronność zdarzeń niezależnych od woli człowieka i nasz do nich stosunek. Zmianę sytuacji Aleksandra i jego sióstr przynosi śmierć ojca – wydarzenie w pełni obiektywne, zrządzenie losu, podobne do obecnej pandemii. Jak zatem reagować, jak się zachowywać, by przetrwać – fizycznie i duchowo? I jak się ma w takiej sytuacji zachować artysta? Dobrze ilustruje to epizod z karą wymierzoną Aleksandrowi za jego opowieści. Aleksander, jak przystało na kogoś obdarzonego wielkim artystycznym talentem, w rozmowie z służącą Justiną (Aleksandra Listwan) rozwija twórczo uzyskane od niej informacje na temat tragicznych losów poprzedniej rodziny ojczyma i prezentuje zupełnie odmienną (choć pewnie dużo bliższą prawdy) opowieść o jej tragedii. To fikcja, ale tak prawdopodobna i tak dobrze skrojona, że służąca wpada w popłoch, donosząc na chłopca ojczymowi. Nawiasem mówiąc, figura służącej nabiera dziś zupełnie nowego wydźwięku: nieumiejętność odróżnienia fikcji od faktów jest w naszej rzeczywistości przecież poważnym społecznym problemem. Biskup wzywa chłopca, oskarża go o obrazę, zmusza do przyznania się i przeprosin. A potem wymierza mu cielesną karę. Chłopiec jest twardy tylko do pierwszego uderzenia. Ból i upokorzenie sprawiają, że posłusznie wykonuje wszystkie polecenia ojczyma. Ten zaś, w poczuciu absolutnej władzy, upojony nią, ale też i upokorzeniem, jakie zaserwował pasierbowi, karze go dodatkowo zamknięciem na strychu. Artysta (i każdy człowiek), postawiony w takiej sytuacji, właściwie niczym się nie różni od dziecka. Niezłomność i hart ducha wykazuje do momentu pierwszej próby. Dzieło sztuki, choćby najpiękniejsze, najbardziej odważne czy słuszne, schodzi na drugi plan. Liczy się tylko przetrwanie.
W finale zrozpaczony, ale i mocno zbuntowany Aleksander użyje całego swojego talentu (oraz całej swej nienawiści), by zwizualizować zemstę, która ma przynieść sprawiedliwość oraz przywrócić naturalny porządek rzeczy. I tu następuje największa tajemnica zarówno filmu Bergamana, jak i spektaklu Kosa. Wizja ta w jakiś niepojęty sposób się materializuje. „Bóg mówi słowo”, napisałby pewnie w tej sytuacji Wyspiański, gdy moc uświadomionej nienawiści, wyobraźni i dziecięcej wiary w sprawiedliwość pokonuje zło. Świat wraca na stare koleiny. Sztuka przywraca nadzieję.
Bergman był w stosunkowo trudnej sytuacji, przyszło mu bowiem robić film o teatrze. Film z zasady jest dużo uboższy w środki niż teatr, reżyser filmowy musi bowiem przede wszystkim skupić się na opowiedzeniu fabuły. Bergman nie miał tu łatwo, tym bardziej, że konwencja „Fanny i Aleksandra” była w zasadzie realistyczna. W przypadku filmu o teatrze nie wynika też nic z nałożenia na siebie obu tych mediów – trzeba się wysilić, by przełożyć teatr na czytelną i komunikatywną metaforę rzeczywistości czy jej elementów. Gdy robi się spektakl o teatrze, zaczyna działać stara jak świat konwencja teatru w teatrze i nagle płaska panorama losów rodziny Ekdahlów staje się trójwymiarowa, bo przecież aktorzy grają nie tylko własne role życiowe, jak mówi nestorka rodu Ekdahlów, znakomita aktorka Helena (Ewa Galusińska), lecz również te teatralne, a w spektaklu często podwójne, a nawet potrójne. I tu wracamy znów do Legnicy i Teatru (Heleny!) Modrzejewskiej, którym od 25 lat zarządza dyrektor Jacek Głomb. Teatr ten posiada znakomity zespół aktorski, wspomagany przez całą rzeszę ludzi: pracowników technicznych, obsługę sceny, administrację czy „niewidzialnych” mistrzów teatralnego rzemiosła. Gdy obserwowałem scenę kolacji bożonarodzeniowej (kto by wtedy pomyślał, że będzie to ostatnia wieczerza), w której brali udział chyba wszyscy aktorzy Modrzejewskiej, to pomyślałem, że ta wielopokoleniowa rodzina rzeczywiście za kulisami Modrzejewskiej istnieje i jest najpiękniejszą rzeczą, jaka się może zdarzyć w teatrze czy w pracy w ogóle. Ci wszyscy wspaniali ludzie od dłuższego czasu są ciągle ze sobą, na dobre i złe, mają swoje rodziny, które się znają, wychowali sobie nawzajem dzieci, kłócą się i wspierają, zawsze mogąc na siebie liczyć. A wszystko po to, żeby robić sztukę, wystawiać spektakle, jeździć po kraju i po okolicy, spotykać się z widzami, nieść otuchę, zarażać dobrem, ostrzegać przed złem. Pomyślałem też, że mało jest w Polsce zespołów, które byłyby w stanie tak wiarygodny sposób stworzyć tę bogatą, nieoczywistą panoramę rodziny, a zarazem zespołu teatralnego, mikrospołeczeństwa czy społeczeństwa w ogóle; które byłyby w stanie nasycić ją takimi pokładami dobrej energii i prawdziwych międzyludzkich relacji, niczym palimpsest przebijających się przez wiele poziomów narracji artystycznych. Siedzenie tam, z nimi, przy stole w domu Ekdahlów, było dla mnie jedną z najpiękniejszych teatralnych Wigilii, jakie przeżyłem. Gdy to sobie uświadomiłem, powróciły do mnie dopiero co wygłoszone na scenie przez dyrektora teatru Oscara Ekdahla (Rafał Cieluch) słowa: „Moim jedynym darem, jeśli już można mówić o darze w moim przypadku, jest to, że kocham ten mały świat wewnątrz grubych murów tego domu. I że lubię ludzi, którzy pracują w tym małym światku. Na zewnątrz istnieje wielki świat i czasem małemu światkowi udaje się przez sekundę odzwierciedlać ten wielki świat, tak abyśmy zrozumieli go lepiej, albo też dali ludziom, którzy tu przychodzą, możliwość, by przez kilka chwil albo sekund…by przez kilka sekund zapomnieć o tym ciężkim świecie na zewnątrz. Nasz Teatr jest małym — małym miejscem porządku, ładu, troski i miłości”. Powracają one do mnie także dziś, gdy myślę nie tylko o tym spektaklu, lecz o samym teatrze.
Piszę ten tekst już po zamknięciu wszystkich publicznych instytucji, w sytuacji, gdy – na skutek pandemii – teatru w Polsce, w Europie po prostu nie ma (jak jest na całym świecie – nie wiem). Umarł. Wszyscy czekamy, co będzie dalej. Pomyślałem kilka dni temu, że stało się coś niezwykłego: jednym z ostatnich spektakli, jakie przyszło mi zobaczyć i jaki miał premierę przed śmiercią teatru, która nastąpiła w Polsce dziewiątego marca, był ten, który stanowił jego sumę, był apoteozą jego istoty, wyznaniem wiary w to, co w teatrze najpiękniejsze – w człowieka oraz to, co w nim najlepsze. Rodzaj ostatniej wieczerzy, podczas której między wierszami głośno wybrzmiało teatralne przykazanie miłości. Oczywiście teatr zmartwychwstanie, tego jestem pewien. Wówczas w procesie tworzenia czegoś zupełnie nowego (powrotu do starego świata już nie będzie) warto pamiętać o kontynuacji tego, co w teatrze najzdrowsze i najlepsze. A wtedy wystarczy się wybrać do Legnicy. Do Modrzejewskiej.
P.S. Zamiast pochwał teatralnego rzemiosła: Kochani, piszę to do wszystkich Artystów, biorących udział w spektaklu bądź przy nim pracujących oraz wszystkich Pracowników Teatru Modrzejewskiej – byliście i jesteście fantastyczni, bo oprócz tego, że przez kilka tygodni pracowaliście na sukces tego spektaklu, włożyliście w jego tkankę swoje życie i doświadczenie. Dziękuję za wszystko i gratuluję znakomitego przedstawienia!