„Halka” dobrze skrojona – o spektaklu Mariusza Trelińskiego w Teatrze Wielkim Operze Narodowej

zdj. Krzysztof Bieliński

Gdy rozbrzmiewają pierwsze dźwięki uwertury, rusza obrotówka, na której scenograf Borys Kudlička zbudował socrealistyczny hotel. W jednym z jego pokoi budzi się Janusz, główny bohater tej ”Halki”. Idzie się napić, gdzieś znikąd pojawia się pokojówka, widać, że się znają, wymieniają czułości. Ten obraz znika, świat wokół wydaje się dekoracją do filmów Wojtka Smarzowskiego, przyciemnione hotelowe wnętrza w szarych kolorach wyglądają jak miejsce zbrodni: na podłodze ponumerowane dowody, w sali weselnej na stole jakaś czarna folia, Janusz wiedziony lękiem zrywa ją gwałtownie, pod nią nic jednak nie ma. Następuje kolejne przebudzenie. Janusz nie wie, że każde następne będzie przynosić więcej wątpliwości i lęków. Wszystko wygląda podobnie, tylko pod folią – trup pokojówki, wszędzie bałagan, między sprzętami kręcą się policjanci. Czyli wydarzyła się jakaś tragedia. Janusz zachowuje się jakby nie do końca rozumiał, co się stało. Reżyser Mariusz Treliński, wykorzystując potencjał obrotówki, pozwala mu się obudzić po raz trzeci. Nocne koszmary zakończone, zaczyna się nowy dzień. Świat i Janusz wracają do normalności, a przynajmniej wszystko na to wskazuje. Pojawia się przyszły teść Janusza, nowobogacki Stolnik o manierach mafioza oraz narzeczona Zosia, z którą Janusz lada chwila ma się ożenić, sam hotel z kolei  zaczyna tętnić przygotowaniami do wesela. Do końca spektaklu nie dowiemy się, czy widzieliśmy złe, prorocze sny Janusza, czy może po raz setny przeżywamy z bohaterem historię, która naprawdę mu się przydarzyła.

Gdy gdzieś za sceną słychać dramatyczny kobiecy śpiew, pojawia się uczucie niepokoju. To Halka, biedna wiejska dziewczyna zatrudniona w hotelu, którą przyszły pan młody uwiódł i porzucił. Już wiemy, że happy endu nie będzie. Za chwilę znów jesteśmy w bezczasie – w pokoju Janusza pojawia się Halka, ale przypomina raczej ducha czy upiora niż realną dziewczynę, sen przenika się z jawą, wygląda na to, że koszmar wcale się nie skończył, tylko wszedł w kolejną, bardziej rozbudowaną fazę. Ponownie możemy obejrzeć dramat Halki i jej miłości, tym razem z perspektywy Janusza, dręczonego wyrzutami sumienia. Halka – zgodnie z librettem – ze sceny na scenę coraz bardziej stacza się w obłęd, zostaje ostatecznie odtrącona przez ukochanego, traci swoje nienarodzone dziecko, grzebie je nieopodal hotelu, a w końcu popełnia samobójstwo. W spektaklu Trelińskiego nie widzimy tej sceny – Halka powraca z zaświatów, żeby wybaczyć Januszowi; na darmo jednak, bo nie jest w stanie uwolnić go od pamięci i wyrzutów sumienia. Będzie zatem swój koszmar śnił każdego wieczora na teatralnych deskach, pod czujnym okiem widzów.

Spektakl zrealizowany jest z wielkim rozmachem, świetna scenografia Kudlički w połączeniu z obrotówką zapewnia płynność akcji i odpowiedni rytm spektaklu. Wielkie wrażenie robi symultaniczność wielu scen i wątków, na przykład genialnie rozwiązany kuchenny dramat poronienia Halki, odbywający się w tym samym czasie, co spektakularne wesele Janusza i Zosi. Wystarczyło bowiem kilka prostych, skondensowanych obrazów, żeby niemy dramat kobiety, oglądany w kontraście do radosnej muzyki oraz obrazów wesela, wstrząsał niczym grecka tragedia. W takich momentach widać, jak niezwykłą, filmową wręcz intuicję ma Treliński. Przeniesienie akcji opowieści Moniuszki – w oryginale rozwleczonej po różnych miejscach i nieco inscenizacyjnie rozedrganej – do zakopiańskiego hotelu posłużyło jej rewelacyjnie. Historia nabrała dramaturgicznej spójności i kondensacji, przez co jest bardziej zrozumiała i robi większe wrażenie. Z kolei gra czasowymi planami, wynikająca z nierealistycznej konwencji spektaklu, uprawdopodobniła wiele scen, których na planie realistycznym zagrać by się nie dało – tu znów należą się reżyserowi wielkie brawa. Strzałem w dziesiątkę okazało się też przeniesienie akcji w czasy nieboszczki (?) komuny. Na pierwszy rzut oka widać to przede wszystkim w plastycznej sferze spektaklu (znakomite kostiumy Doroty Roqueplo), konsekwencje tego zabiegu sięgają jednak głębiej, co spektakularnie punktuje choreografia Tomasza Wygody. Słynny mazur zaczyna się kilkoma krokami tego tańca, by za chwilę przeobrazić się w stosowne do epoki parkietowe harce, znakomicie zsynchronizowane z muzyką Moniuszki. Działa tu znowu poetyka kontrastu, która przynosi bardzo dobre, zaskakujące efekty. Oczywiście nie dla zwolenników tradycyjnych, kanonicznych odczytań opery, ale dla ludzi, dla których mądra artystyczna wolność jest ważniejsza, niż celebrowanie skostniałej i przebrzmiałej tradycji. Dziękuję twórcom również za to, że Tańce Góralskie z III aktu nie stały się skansenem dziewoi z warkolami oraz ciupag, ale ilustracją jednej z najbardziej wstrząsających  teatralnych scen, jakie w tym sezonie widziałem.

Pisałem już o filmowości tego spektaklu i rozumiem czystość koncepcji reżysera oraz żelazną konsekwencję, z jaką zbudował swoje przedstawienie. W pewnym momencie poczułem jednak pewien niedosyt: przy całej mojej niechęci do nadużywanych w teatrze projekcji, miałem ochotę zobaczyć zbliżenia twarzy postaci, zwłaszcza emocje bohaterów miłosnego trójkąta. Gdy jednak na scenę wyszedł Piotr Beczała jako Jontek, wyśpiewując całą swoją zazdrość i gorycz niespełnionej miłości w części partii „I ty mu wierzysz, biedna dziewczyno” zrozumiałem, że dla tak wybitnego śpiewaka, jakim jest Beczała, odpowiednikiem kamery jest właśnie głos, którego różne rejestry, akcenty, świadomość i intensywność emocji są w stanie dokonać tego, co kamera – pokazać mi twarz człowieka, targanego wewnętrznym dramatem i emocjami. Wielka to sztuka i na razie w Polsce jeszcze niedościgła, choć trzeba przyznać, że zarówno Izabela Matuła (Halka), jak i Tomasz Rak (Janusz) zaskoczyli mnie niezwykle pozytywnie. Podobał mi się zwłaszcza oszczędny i robiący momentami duże wrażenie dynamiczny portret szaleństwa kobiety, staczającej się krok po kroku w przepaść, w wykonaniu Izabeli Matuły. Nieczęsto w operze ogląda się dobre aktorstwo.

Współczesny ambasador Moniuszki w świecie, Piotr Beczała, oraz reżyser Mariusz Treliński opowiadając o kulisach tego projektu podkreślali, że w procesie powstawania spektaklu chodziło im przede wszystkim o nadanie uniwersalnego charakteru tej miejscami stricte polskiej opowieści, aby uczynić ją bardziej przystępną dla widzów z całego świata. Trzeba przyznać, że plan ten został zrealizowany z nawiązką. Artyści nie tylko ubrali „Halkę” w nowe szaty, nie tylko dali widzowi poczuć dramat bohaterki i zidentyfikować się z nim w pełni, ale zrealizowali też świetnie skonstruowany, poruszający i inteligentny spektakl teatralny, do którego warto wracać nie tylko ze względu na Piotra Beczałę, czy arię „Szumią jodły na gór szczycie”. Operowe arcydzieło Moniuszki w wersji Trelińskiego to dowód na to, że klasykę można dziś robić nieklasycznie, a zarazem z klasą. Duże brawa!

Ps. Widziałem spektakl po raz drugi i jeszcze bardziej mi się podobał. Rafał Bartmiński w roli Jontka poradził sobie z presją „ery postbeczałowskiej” całkiem dobrze . Jego Jontek był przede wszystkim prawdziwy. Śpiewak nikogo nie udawał, nikogo też nie próbował naśladować. Postać nieco wycofanego buntownika, który walczy o miłość ukochanej dziewczyny stworzył bez emfazy i sztuczności. Temu też zadaniu podporządkował głos, więcej więc było w jego śpiewie liryzmu i uczucia, niż ścigania się z kolegami na najlepsze wykonanie kolejnych partii. I dobrze, współczesna opera to nie tylko śpiew, ale i emocje, a te Bartmiński przekazywał koncertowo, choć w tym przypadku może lepiej powiedzieć – znakomicie.