Spektakl w Nowym zaczyna się pięknym obrazem, i to takim, którego pewnie nie powstydziłby się sam Iwaszkiewicz, gdyby zamiast dłuższego opowiadania napisał opasłą powieść. Przed wielką, czerwoną kurtyną leży mnóstwo drewnianych krzyży, w które ktoś powbijał lśniące toporki. Na podłodze wyświetlone jest sklepienie średniowiecznej katedry i obraz ten towarzyszyć nam będzie do końca. Można sobie wyobrazić, że jesteśmy właśnie po jakiejś dramatycznej scenie egzorcyzmów, w której toporki latały niczym ptaki, wbijając się prosto w krzyże zawieszone wysoko ponad głowami ludzi. Widomy to znak działania diabłów, które opętały Matkę Joannę i jej urszulanki. Egzorcyzmy właśnie się zakończyły, niskorośli Kaziuk i Juraj sprzątają refektarz. Do tej właśnie przestrzeni wchodzi ojciec Suryn. Trzeba przyznać, że scena ta to znakomity przykład teatralnej ekspozycji. Nieoczywistej i inteligentnej. Żeby przywrócić właściwe proporcje światu, który przedstawił nam Jan Klata w swoim spektaklu, trzeba by obrócić go o 180 stopni. Albo usiąść do góry nogami. Piękna to metafora, spróbujmy ją poszerzyć.
Istotą Iwaszkiewiczowskiej historii księdza Suryna – o czym wielu z nas zapomina, skupiając się zgodnie z wymogami czasu, na temacie instytucji Kościoła – wydaje się miłość i poświęcenie. Przybywa on do Ludynia, żeby egzorcyzmować przeoryszę klasztoru urszulanek, Matkę Joannę od Aniołów. Zakochuje się w swojej podopiecznej i postanawia poświęcić się, by ją – w swoim mniemaniu – uratować. Ratunkiem ma być przyjęcie owych – prawdziwych czy wyimaginowanych – diabłów do siebie. Jednakże Matka Joanna nie pragnie “zwykłego” zbawienia, lecz świętości. Suryn działa zgodnie ze sformułowaną przez ojca Bryma sugestią: “może tak można robić świętych? Dopuścić diabła, wezwać go, oddać mu ciało i duszę, a potem wygnawszy, podstawić pustkę duchową pod rosę niebieską, jak pustą beczkę pod rynnę deszczową, aż naleje się do niej sama istota boża po brzegi?”. Przejmuje diabły Matki Joanny, pieczętując swoją ofiarę i opętanie podwójnym morderstwem.
W warszawskiej Matce Joannie następuje odwrócenie albo przynajmniej modyfikacja Iwaszkiewiczowskiego porządku. Klata konstruuje swoją opowieść w taki sposób, że nie mamy wątpliwości, po której stronie stoi: wybiera zbawienie jako ukoronowanie osobistej wiary – w opozycji do świętości, będącej tu rodzajem “religijnej nagrody”. Spektakl ten jest bowiem zrealizowany z punktu osoby wierzącej w Boga (co nie jest jednoznaczne z byciem katolikiem). Ateiści i kryptoateiści – po zawieszeniu na czas spektaklu swojej niewiary w opętania, diabły i egzorcyzmy – mogą odczytać go jako metaforę kultury, podatnej na zbiorowe złudzenia oraz losu uwikłanej w nie jednostki. Jednakże ci, którzy wierzą, będą się musieli skonfrontować ze swoją wiarą publicznie. Czeka na nich swoista pułapka, zastawiona przez Klatę: ojciec Suryn prosi widzów o pomoc w pewnym rytuale. Na moim spektaklu tylko jedna osoba dołączyła do Bartosza Bieleni, reszta milczała. Czy zatem wszyscy na widowni byli niewierzący? Trzysta osób?! A może część z nas wstydziła się tego, w co wierzy? Czuła zażenowanie z powodu udziału w tym publicznym auto-da-fé? Co się z nami stało tamtego wieczora w Nowym Teatrze?
Powróćmy jednak do zbawienia i świętości. U Iwaszkiewicza świętość zostaje przedstawiona z nieco innej strony. Staje się ukoronowaniem pychy. Matka Joanna nie ma zamiaru wstąpić z ojcem Surynem na “ciernistą ścieżkę prawdy”: “bo i jakaż to droga, którą ojciec mi pokazujesz? […] Chcesz tylko, abym się uspokoiła, opanowała, zszarzała, zmniejszyła się, była dokładnie taka sama jak wszystkie inne mniszki. […] O gdybyś ty mnie uczynił świętą! To jest jedyna tęsknota! Ale ty mnie chcesz upodobnić do tysięcy, tysięcy ludzi, jacy błądzą bez celu po świecie! Chcesz mnie uczynić taką samą zakonnicą – jak ojciec mój chciał uczynić mnie córką, matką, żoną – chcesz mnie widzieć modlącą się z rana, w południe i wieczorem, chcesz, żebym jadła fasolę w oleju codziennie. I co mi za to obiecujesz? Zbawienie? Ja nie chcę takiego zbawienia. Jeżeli nie można być świętą, to lepiej już być potępioną“. Kościół katolicki generalnie głosi wprawdzie, że zbawienie jest celem ostatecznym człowieka, a świętość najlepszą ku niemu drogą, Matka Joanna jednak specyficznie rozumie tę kategorię, widząc w niej również cel sam w sobie: “być święta! Zrozumieć wszystko, być u Boga na łonie, w mądrości bożej najwierniejszą, stopić się ze światłością wiekuistą – a jednocześnie pozostać na ziemi, stać na ołtarzach otoczona różami, kadzidłem, świecami, powracać w modlitwie na wszystkie usta, żyć we wszystkich pobożnych książkach! To jest życie, życie wieczne!”. U Klaty owo pożądanie sławy jako istotny aspekt świętości staje się podstawą niezwykle ciekawej opowieści o Matce Joannie, ale i o wierze, religii, kościele, naszym współczesnym świecie, czy wręcz Dobru i Złu. Opowieści, będącej w istocie splotem różnych nakładających się na siebie narracji. Iwaszkiewiczowska opozycja zbawienie – świętość zyskuje szersze znaczenie w rozumieniu wiary przeciwstawionej religii (Kościołowi), czy też Dobra przeciwstawionego Złu. I nagle okazuje się, że siedemnastowieczna ludyńska love story staje się na wskroś współczesną opowieścią o człowieku i jego wierze w to, co nas czeka w wieczności. Tym bardziej współczesną, że Matka Joanna pragnie dokładnie tego samego, czego pragną dziś miliony – wyróżnienia się z tłumu i popularności. Bycia uwielbianym przez tłumy celebrytą, niczym święci w kościele katolickim.
Konsekwencją Iwaszkiewiczowskiego rozróżnienia opozycji zbawienie/świętość wydaje się kwestia odpowiedzialności za swoje czyny, a co za tym idzie – definicje kategorii Dobra i Zła. Zbawienie (przynajmniej w katolickim pelagianizmie) zależy bowiem tylko od człowieka: jeśli czyni on dobrze, może na nie zasłużyć. Świętość z kolei to kategoria nadawana przez instytucję Kościoła – wprawdzie i w tym przypadku należy dobrze czynić i dążyć do zbawienia, świętość jednak sama w sobie jest nadawana arbitralnie, często też używana jest przez Kościół jako narzędzie do umacniania wiary (pytanie tylko czy w Boga, czy w sam Kościół). Zbawienie ma w sobie coś intymnego, jest celem wiary, trzeba się o nie postarać osobiście. Świętość musi być demonstracyjna i demonstrowana. Stąd już jesteśmy o krok od wątku religii katolickiej i zarządzającej nią – a więc i świętością – kościelnej hierarchii. W spektaklu Klaty ten wątek buduje kilka elementów: świetna scenografia Justyny Łagowskiej – znajdujące się za wielkimi czerwonymi kotarami ogromne schody (rozgrywa się na nich duża część spektaklu), przywodzące na myśl raczej wielką kabaretową scenę, niż ludyńskie wnętrza, koncepcja postaci egzorcystów, jako operetkowych wyfiokowanych biskupów, którym bliżej do drag queens, niż do przewodników wspólnoty wiernych oraz choreograficzne rozwiązania Maćka Prusaka (na przykład scena egzorcyzmów), sugerujące, że oficjalna narracja Kościoła katolickiego to ciąg nieskończonych performansów, odgrywanych po to, żeby lud boży “lepiej wierzył w Pana Boga i Kościół święty”. U Iwaszkiewicza często się tę teatralność w działaniu Kościoła akcentuje: a to ksiądz Brym mówi, że egzorcysta, ojciec Laktancjusz “pokazuje ludowi, co tylko może – jak sztuki na jarmarku”, a to gdzieś w czasie pokazu egzorcyzmów, na które ludzie “schodzą się jak na dziwowisko” pada zdanie, że “tłum jęknął z zachwytu”, za chwilę zaś znowu ksiądz Brym kontestuje, że “panny są rozognione jak linoskoczki, wszyscy na nie patrzą jak na teatrum króla Władysława”. Jan Klata znakomicie umie tę potrzebę teatralności, ale i wynikające z niej pragnienie bycia celebrytą, wykorzystać. Zaprzęga do tego wątku postać Młodego Papieża (Maciej Stuhr) ze słynnego serialu Paola Sorrentina i obsadza go w roli osobowego Diabła, który – jak wiemy z opowiadania – skutecznie kusi ojca Suryna. Korzyści takiego rozwiązania są wielorakie, po pierwsze, podejmuje Klata dyskusję o głębokim kryzysie religii katolickiej i tworzącej ją wspólnoty, wiedzionej nie przez pasterzy, ale przez poprzebieranych w błyszczące suknie, łaknących pieniędzy i poklasku celebrytów. Odróżnia tu religię od wiary, podobnie jak wcześniej zbawienie od świętości. Po drugie sugeruje, że największym zagrożeniem dla naszej wiary jest postmodernizm, który temat Boga i Kościoła przerabia na serialową papkę, wykorzystującą nasze – społeczne – niezdrowe podniecenie odkrywaniem kolejnej czerwonej kotary, za którą czai się jakaś kolejna kotara i jeszcze jedna, a na końcu – w myśl naszych wyobrażeń – jakiś wielki seksualny skandal. Po trzecie w tym kontekście niezwykle zajmująco jawi się historia ojca Suryna. Wydaje się on jedynym dobrym, walczącym z całym złem tego świata księdzem/samurajem (znakomity kostium Mirka Kaczmarka), którego rzucono na najcięższy odcinek wojny z szatanem. Stoi przed opętanymi władzą, pychą i żądzą źle pojętej świętości kościelnymi funkcjonariuszami (odgrywanymi przez aktorów ) i nami, widzami Nowego Teatru, ludźmi, którzy biorą kościelne śluby, prowadzą dzieci do komunii, ale nie potrafią na głos zmówić “Ojcze nas”, wstydząc się sąsiadów w teatralnym rzędzie. Jak zatem poradzić sobie z szatanem, jak go rozpoznać, czym, bądź kim on dzisiaj jest? Na domiar złego Suryn się zakochuje i zostaje opętany przez… miłość. O tym opętaniu mówi mu już Reb Isze, kiedy ksiądz idzie do niego po poradę: “Chcesz wiedzieć coś o demonie? Pozwól mu wejść w swoją duszę. Wtedy spostrzeżesz, jaki on jest, i poznasz wszystkie jego chytrości i przymioty. Jaki on jest i jaka jest słodycz jego, i jaka jest gorycz jego. A pierwszy jest demon pychy, Lewiatan, a drugi jest demon nieczystości, Behemot, a trzeci jest demon zazdrości i złości wszelakiej, Asmodeusz…“. Istotą miłości jest przecież i pycha, i nieczystość, i zazdrość. Hymn do miłości świętego Pawła to tylko papierowy ideał, pobożne życzenia odczytywane na każdym ślubie. Ta miłość, największy z szatanów, pchnie go do morderstwa, co w jego języku znaczy wieczne potępienie, a więc najwyższą formę unicestwienia. Ważne to ostrzeżenie Iwaszkiewicza/Klaty, że nawet tak piękna idea jak miłość, może przerodzić się w swoją złowrogą parodię, unicestwić owładniętego nią człowieka i wielu innych. Na poziomie współczesności można by odczytać tę historię jako opowieść o samounicestwieniu się – symbolizowanego tu przez Suryna – Kościoła. Szkoda, że musi się ono odbyć kosztem najsłabszych i najczystszych jednostek w społeczeństwie (niskorośli Kaziuk i Juraj jako ofiary gry księdza ze Złem). Jedna i druga opowieść brzmią smutno, gdyż upadek księży i Kościoła katolickiego kompletnie nie rozwiązuje nie tylko problemów Matki Joanny, ale i naszych z Bogiem czy też z wiarą.
Chciałbym poruszyć jeszcze jedną kwestię, wynikającą pośrednio z opozycji zbawienie – świętość, bo tu chyba tkwi sedno spektaklu Klaty. Kwestię księdza i kościoła od biedy można by pominąć. Pozostaje jeszcze kwestia Dobra i Zła. To dla człowieka fundamentalne. Ksiądz Suryn w pierwszych słowach zwraca się do Szatana: “Widzę cię, widzę! Widzę, jako się sierdzisz dlatego, żem przyszedł walczyć z tobą. Tu jest królestwo twoje, ale ja jestem posłany przez innych ludzi w imię boże. Jestem z innego królestwa, jestem ze światła, jak ty jesteś z ciemności, jestem z dobra, jak ty jesteś ze zła…”. Klata tego nie eksploatuje później, ale u Iwaszkiewicza kilka razy pojawia się sugestia, że matkę Joannę nie dotknęło Zło, lecz brak Dobra. Wydaje się jednak, że w spektaklu ta tomistyczna narracja dominuje; zresztą myślę, że jako “katolickie społeczeństwo” chorujemy na tę samą, co Matka Joanna, przypadłość: nie jesteśmy źli, tylko trawi nas po prostu brak dobra, pędzimy za świętością, zbawieniem na pokaz, chowamy ten brak dobra za krzyżami w każdym pomieszczeniu, chorągiewkami z Janem Pawłem II, czy idiotycznymi kremówkami z Wadowic. Tymczasem Klata zdaje się mówić: wystarczy czynić dobro, zbawienie to wielka wartość. Bóg czy też potrzeba wiary (a raczej transcendencji) istnieje, czy nam się to podoba czy nie, czy lubimy naszego księdza czy nie, jesteśmy w skompromitowanym kościele, czy poza nim. To nie ma znaczenia. Nie wstydźmy się tej naszej potrzeby transcendencji! Ona jest wieczna, organiczna, ale i niebezpieczna – jak miłość Suryna. Nie bójmy się zbawienia. Zbawienie jest trudnym celem, bo zakłada odpowiedzialność za własne czyny. Zacząć od siebie, to jedyna droga. Droga z góry na dół, z ołtarzy na ziemię, a gdy odwrócimy perspektywę o 180 stopni – będzie to droga z piekła… do nieba – jak sugeruje zabieg scenograficzny Justyny Łagowskiej. Tak rozumiem przesłanie “Matki Joanny od Aniołów” Jana Klaty.
Spektakl ogląda się jednak ciężko, momentami powstaje wrażenie, że jesteśmy na mieliźnie. Zastanawiałem się, dlaczego. Adaptacja jest bardzo dobra, wierna klimatowi i wymowie oryginału, a przy tym świetnie skrojona i skondensowana, pomysły reżysera i rozwiązania sceniczne znakomite. Scenografia i kostiumy świetne. Odpowiedź przyniosła scena ze znakomitym Jackiem Poniedziałkiem w roli Reba Isze. Ten niezwykle doświadczony aktor Nowego Teatru zagrał cadyka z wielką żarliwością i stuprocentową wiarą, zarówno w swoją postać, jak i świat, który reżyser wykreował na scenie. Podobną obecność sceniczną zaprezentował jeszcze tylko Maciej Stuhr. Reszta aktorów jakby bała się grać swoje role. Bartosz Bielenia miał “to coś” tylko w scenie śpiewania Credo, w innych przechodził obok swojej postaci niczym cień. Miałem wrażenie, że podaje tekst, że nie wierzy w to, co mówi, w swojego bohatera. Nie widzę w nim żadnej przemiany, miłości do Matki Joanny. Rola “na biało”. Czyżby to zmęczenie graniem kolejnego księdza? Ofiarą podobnej niedyspozycji padła też Małgorzata Gorol. Trudno grać niezwykle wymagające sceny, jeśli się nie ma odpowiedniego partnera. Aczkolwiek w jej aktorstwie również nie czułem zaangażowania, nie wiem też, jak sobie wymyśliła tę postać. Pojawia się i znika, bez konsekwencji, bez żalu. Ksiądz Brym Malanowicza był poprawny, aczkolwiek nie czułem napięcia w postaci, której sugeruje się, że spaliła swojego kolegę na stosie; ciekawa była Ewa Dałkowska w roli Małgorzaty Akruczy, tu jednak redukcja i postaci, i tekstu kompletnie pozbawiała aktorkę materiału, na którym miałaby stworzyć coś zjawiskowego. Świetnie wypadła w kontrowersyjnym monologu na oklaskach. Widzowie (w tym ja) do dziś nie wiedzą, czy występuje tam prywatnie, czy w roli.
Jan Klata zrobił niezwykle interesujący spektakl o wierze w Boga. O czynieniu dobra, o odpowiedzialności za swoje czyny i życie. Zrobił też spektakl o miłości, która może stać się opętaniem i zaprowadzić człowieka na manowce, z których już nie wróci. Spektakl niełatwy i nieprzyjemny. Jak ciężko się z nim zmierzyć, powie Państwu większość widzów, którzy go obejrzeli. Nic w tym dziwnego, być może twórcy mają z nim te same problemy, co widzowie. Żąda on bowiem – zarówno od nich, jak i od nas – spojrzenia w lustro i odpowiedzi na jedne z najtrudniejszych w naszym życiu pytań. My zaś, we współczesnym świecie, zamiast trudnych pytań, wolimy schody, selfie, błyszczące ubrania i święty (!) spokój. Spektakl Klaty pokazuje jednak, że pewnych fundamentalnych spraw nie da się zamieść pod dywan – ani ten kościelny, ani ten osobisty, leżący w naszym własnym pokoju.
Ps.Tekst ten został napisany przeze mnie w ramach prac Komisji Artystycznej V Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej “Klasyka Żywa”. Przeklejam go więc tutaj ze strony E-teatru, za zgodą Instytutu Teatralnego w Warszawie.