“Tyle w tym temacie?” – o spektaklu dyplomowym “Chłopi” w reż. Sebastiana Majewskiego z AST Wrocław (V edycja Klasyki Żywej)

zdj. materiały AST Wrocław

Gdybym był złośliwy, to bym zaczął recenzję od lamentu nad tym, że cała podłoga sceny przy Braniborskiej usłana jest plastikowymi kwiatami, które trudno zutylizować i które zaśmiecają nam świat. Potem wypadałoby grzmieć na nieodpowiedzialnych artystów, którzy apelują (jest i tu wątek przyrody) o różne rzeczy, a tu… taki brak szacunku do środowiska! Nie będę jednak tego robić, bo specjalistą nie od przyrody i ekologii jestem, a od teatru. Zresztą wśród moich szanownych kolegów i koleżanek znajdzie się całkiem pokaźna grupa takich recenzentów, którzy o niczym innym pisać nie będą. Ja zaś zajmę się teatrem, bo warto.

Spektakl Sebastiana Majewskiego zaczyna się od sceny pogrzebu Jagny (Dominika Zdzienicka), a więc od wydarzenia, którego w powieści nie ma. Nie jest to jednak wydarzenie niewiarygodne, przynajmniej z dwóch powodów: po pierwsze Jagna na pewno kiedyś umarła, po drugie – dla rodzinnych Lipiec, dla społeczności, z której się wywodziła, “umarła” w czasie słynnej końcowej sceny. Majewski z autorem adaptacji, Tomaszem Jękotem, postanowili jej postaci dopisać ciąg dalszy, całkiem zresztą zgodny z duchem Reymonta i wysłać bohaterkę po nowe życie do Łodzi, przewrotnie nazywanej w spektaklu “ziemią obiecaną”. Jagna spędziła w niej resztę życia, na starość powracając do Lipiec, żeby tam, na rodzinnej ziemi, “pomrzeć”. Na jej historię spojrzymy z dwóch punktów widzenia: wiejskiego i miejskiego. Tematem głównym przedstawienia nie będzie jednak całe życie Jagny, lecz życie Jagny w lipeckiej (formę przymiotnika zaczerpnąłem od Władysława Reymonta) społeczności, która dość niepostrzeżenie staje się głównym bohaterem spektaklu Majewskiego. Sytuacja życiowa Jagny będzie zaś rodzajem egzaminu, którego – podobnie jak u Reymonta – lipecka gromada nie zda. Wypędzenie Jagny świadczy bowiem o społeczności jak najgorzej. Przyczyn owego ordynarnego linczu na kobiecie, która szukała jakiegoś punktu zaczepienia w brutalnym męskim świecie, poszukują Majewski z Jękotem w różnych opresyjnych strukturach: tradycji, zakorzenionych zwyczajach (niekoniecznie chrześcijańskich), patriarchalnym porządku świata, kościele czy wybiórczo i płytko traktowanej religii. Ich końcowa teza trochę rozczarowuje, w finale bowiem okazuje się, że za wszystko odpowiadają nasze kompleksy, syndrom wieśniaka, który wstydzi się, że pochodzi ze wsi. Po części oczywiście tak jest, ale sprowadzanie problemu choroby społeczeństwa do jednej przyczyny wydaje się naiwnością. Zresztą, stwierdzenie “tyle w tym temacie” zabrzmiało trochę arogancko, jak gdyby nie było pomysłu na finał tego spektaklu i należało go jak najszybciej skończyć. Ostatnia scena oraz narracja bohaterki/Widzki (Pola Dębkowska) ze szmacianą torebką Teatru Szaniawskiego to najsłabsze ogniwo spektaklu. Chyba, że Sebastian Majewski, związany przecież z wałbrzyską sceną, a więc i polskim teatrem od lat, okpiwa w tej postaci i jej interwencjach modne – obowiązkowe od kilku sezonów – teatralne narracje, wówczas oddaję honor. Moje “czepianie się” jest jednak związane z niejasnym statusem tej postaci i owych wypowiedzi. Zwłaszcza w zetknięciu ze stylistyką języka Chłopów i ze snutą ze sceny opowieścią.

Mimo niezbyt udanego zakończenia, spektakl jest bardzo spójny i konsekwentny, to zaś, co w nim najlepsze, rozgrywa się niepostrzeżenie. Przykładem znakomite kostiumy Karoliny Mazur. Młodzi aktorzy zaczynają spektakl, ubrani w imitującą nagość i niewinność bohaterów cielistą bieliznę, która pokrywa się nagle – za przyczyną przywożonych przez Rocha zza granicy nowinek – żeńskimi i męskimi atrybutami (bohaterowie przypinają je sobie do kostiumów). Wymowa tej sceny jest wspaniała. Polscy Adam i Ewa tracą niewinność poprzez skosztowanie zatrutego zagranicznego jabłka, serwowanego im, o zgrozo! przez zwolennika tradycji i narodu polskiego, Rocha. W finale Hanka odrywa Antkowi penisa i przypina go sobie, oddając mu waginę. Czyż można prościej i lepiej pokazać wycofanie młodego Boryny i jego rezygnację z roli męskiego przewodnika gromady? Oczywiście penisy i piersi są trochę powiększone, ale przecież my, Polacy, lubimy (nie tylko w sensie symbolicznym) wszystko sobie powiększać; czyż znowu nie jest to świetny pomysł na pokazanie naszej narodowej mentalności? Ostatnia rzecz o kostiumach to kwestia wielkiego smoka, nadrukowanego na bieliznę Antka, która wyjaśnia się w rozmowie Jagny z Jasiem Organistą. Tłumaczy ona Jasiowi, że jeśli chodzi o literaturę, to najbardziej lubi opowieści o… smokach. Czyż ów smok na kostiumie Antka – w kontekście finału – nie wygląda zatem śmiesznie i ironicznie? Takich “perełek” jest więcej.

Kluczowym zabiegiem Majewskiego jest brak Macieja Boryny. Pojawia się w opowieści Józka i Witka na początku spektaklu jako karząca ręka sprawiedliwości i nie powraca już więcej. Zabieg to radykalny, ale i konsekwentny – Majewskiego i Jękota interesuje bowiem gromada, wiedziona charyzmą i opartą na religii, patriarchalnej hierarchii i tradycji władzą Boryny, nie on sam. W istocie chodzi zaś o konsekwencje opartego na takich rządach systemu i tego, co one niosą. Widzimy to na przykład w kwestii kobiet czy gejów. Ten ostatni wątek znowu zrealizowany jest z maestrią. Szczególnie polecam Państwa uwadze scenę z Boćkiem, którego Witek musi oddać księdzu oraz znakomity wątek pana Jacka, dziedzicowego brata, który idzie pomagać Szymkowi, bratu Jagny, budować dom.

Jeśli chodzi o status Chłopów jako spektaklu dyplomowego, można mieć uwagi krytyczne. Koncepcja Majewskiego nie daje młodym aktorom pola do popisów indywidualnych (może i dobrze). Bohaterem przedstawienia – zgodnie z najnowszymi tendencjami w polskim teatrze – jest bowiem społeczność, lipecka gromada. Młodzi aktorzy muszą więc służyć idei i tematom spektaklu. Jako zbiorowość radzą sobie znakomicie. Podobny przypadek miał miejsce w Krakowie (Burza Grzegorza Jarzyny). Może, zamiast podnosić larum, należy się przyzwyczaić. Zresztą w tego typu spektaklach i tak widać, kto się wyróżnia, a kto nie. Może trzeba zapytać, czy popis indywidualny jest – i był – koniecznie tym, co aktorowi w teatrze jest najbardziej potrzebne? W moim pojęciu nie był, a współcześnie zupełnie nie jest. Potrzebna jest umiejętność indywidualizowania się w tłumie, ale – odwrotnie niż w rzeczywistości – nie poprzez autoprezentację, ale poprzez służbę idei i tematowi teatralnego dzieła. W tym sensie studenci AST we Wrocławiu zdali egzamin na szóstkę.

Adaptacja jest ciekawa, błyskotliwa i zawiera momenty świetne, czasem jednak coś zgrzyta. Tak jak w przypadku narracji Widzki czy postaci, którą nazwę na potrzeby tego tekstu – “Nienawiścią”. Pojawia się ona w niezbyt jasnych okolicznościach, podmiotowość nadaje jej chyba Roch, potem jednak jej działania są niekomunikatywne i jakoś trudno ją uchwycić. Dopiero finał, w którym zastępuje Organiścinę i inne lipeckie kobiety, jakoś ją oświetla. Warto jeszcze raz przemyśleć jej ekspozycję i przede wszystkim konstrukcję. Reżysersko wiele rzeczy jest znakomitych – wątek Kuby, Witka i Boćka, Hanki, Jewki czy pana Jacka i Szymka, ale zdarzają się też sceny męczące i niezbyt wyszukane, jak ta między Jagną i Jaśkiem Organiściakiem w finale. Czasem warto się bardziej wysilić w inwencji. Rozczarowujący jest – jak już pisałem – również finał, jakiś urwany i zbyt łatwy. Nie łączy się w sumie zupełnie z prologiem, klamra zostaje porzucona i się nie domyka. Wypowiedź Widzki jest na serio, nie wiem więc, jaki jest jej status w pozostałych scenach. Jeśli jest ona postacią serio, to trzeba napisać od nowa jej sceny interwencji, bo jawi się w nich jako nawiedzona zwolenniczka pewnych idei; jeśli zaś się ją obśmiewa, prezentując jej odklejenie od rzeczywistości w zetknięciu z prawdziwym życiem Hanki, to jak mam na końcu wierzyć jej opowieści o kompleksach? Gubię się. To jest do przemyślenia. Za to wielkie brawa dla kostiumów i scenografii (tak, tak… sztuczne kwiaty).

Gdy Sebastian Majewski zrobił Noce i dnie w Kaliszu, marudziłem, że wiele momentów było przespanych, puszczonych. Spajała je znakomita Barbara Niechcic Izabeli Wierzbickiej. Chłopi są już jednak o niebo bardziej konsekwentni i przemyślani. Mimo kilku mankamentów uważam spektakl Majewskiego za jedną z lepiej zrealizowanych adaptacji klasyki na polskich scenach w tym roku. Oświetlenie epopei Reymonta jego Ziemią obiecaną to tylko epizod, rozszerza nam on jednak lipecki horyzont aż po dziś dzień, sprawiając, że doświadczenie Jagny staje się nam dziwnie bliskie i znajome.

Ps. Spektakl oglądałem, przybywając do AST prosto z Łańcuta, do dzisiaj czuję jeszcze emocje, związane z przyłapaniem mnie przez twórców na radości siedzenia w łańcuckiej karecie – kto był na spektaklu, ten wie, dlaczego!

Ps.II. Tekst ten został napisany przeze mnie w ramach prac Komisji Artystycznej V Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej “Klasyka Żywa”. Przeklejam go więc tutaj ze strony E-teatru, za zgodą Instytutu Teatralnego w Warszawie.