„Życie snem” Calderóna to utwór, w którym spotykają się cztery wielkie wątki: zapożyczony z „Baśni z 1001 nocy” temat życia jako snu, z którego można się przebudzić, kwestia losu zapisanego „w gwiazdach” i namysł nad możliwością jego zmiany (wątek pochodzenia buddyjskiego), temat sukcesji tronu i rewolucji (przypadki współczesne – prawdopodobnie rosyjska smuta) oraz specjalność hiszpańska czyli kwestia czci kobiety (Rosaura), jej utraty i plamy na honorze rodziny, jaką ta utrata przynosi. Bogactwo tematów stanowi jednak niebezpieczeństwo – w zależności od tego, co się chce za pomocą tego tekstu powiedzieć, trzeba wybrać temat nadrzędny i podporządkować mu pozostałe, pilnując konsekwentnie porządku. Można oczywiście po prostu zawierzyć Calderónowi i dać się wraz z aktorami poprowadzić meandrom tego tekstu. W Polsce, czy też Europie Wschodniej istnieje jeszcze pokusa wykorzystania wątku polsko-rosyjskiego, tu jednak trzeba uważać, gdyż sam Calderón potraktował go jako egzotyczny literacki sztafaż. W związku z tym wątek ten nie jest zgodny z historią i trzeba pewnego rodzaju adaptacyjnej gimnastyki, żeby za jego pomocą powiedzieć coś autentycznego.
W przypadku spektaklu Gintarasa Varnasa trudno powiedzieć w tej kwestii coś dobrego. Litewski reżyser bowiem z jednej strony chciał być wierny Calderónowi, z drugiej – powiedzieć coś ważnego od siebie. Szkoda, że zrealizował te postulaty w dwóch odrębnych częściach spektaklu. W I części inscenizuje „Życie snem”, nie uwypuklając szczególnie jakiegoś tematu, usypia też czujność widza kostiumami i scenografią (o maskach śmierci jeszcze napiszę), w II postanawia zaadaptować (odróżniam tu diametralnie adaptację od inscenizacji) Calderóna, wprowadzając nagle na scenę polsko-rosyjską historię (która jakoś nie chce się dopasować) i czyniąc ze swojego spektaklu ważny głos w jakiejś sprawie. Całość jawi się jako pozbawiony logiki i konsekwencji seans wszystkiego, o czym reżyser w trakcie pracy sobie przypomniał, a co w bezpośredni sposób koresponduje z Calderónem. Dla porządku dam przykład. Mamy więc na scenie zarówno Velázqueza z ikonograficznym odwołaniem do hiszpańskiego barokowego dworu, i rewolucję październikową (?), i wojnę 1920 roku (kostiumy w II akcie), mamy wreszcie maski śmierci, kojarzące się raczej z meksykańską tradycją obchodzenia Święta Zmarłych czy też pióropusz Montezumy! Do tego jest jeszcze wątek Rosaury. Wszystko to jednak nie spina się w jakąś sensowną całość, chociaż pomysł na klamrę jest świetny: w ostatniej scenie spektaklu widzimy głównego bohatera, Segismunda, z powrotem w pieczarze, w której zamknął go przed laty jego ojciec, król Polski, Basilio. Jest to scena podobna do tej z początku spektaklu, wszystko więc, co widzieliśmy – cały spektakl – jest tylko snem Segismunda, który nigdy nie wydarzył się naprawdę. Na scenie jednak musi się on rządzić jakąś wewnętrzną logiką, kolejne obrazy mogą nie poddawać się realistycznemu pojmowaniu, ale muszą się łączyć, wynikać jedne z drugich, wchodzić ze sobą w dialog, zwłaszcza w teatrze, gdzie ich rdzeniem jest całkiem realistyczna opowieść! U Varnasa – powtórzę – nic wewnątrz snu się ze sobą nie łączy i nie tłumaczy. Pomysły reżyserskie generują szereg niepotrzebnych pytań, zaciemniając te właściwe – wielkie pytania stawiane przez Calderona (wszak nie bez powodu „Życie snem” nazywane jest hiszpańskim „Hamletem”). Po co wracamy na hiszpański dwór, dajmy na to Filipa IV, skoro akcja się dzieje w Polsce, skąd się wziął Meksyk, dlaczego temat polsko-rosyjskich rozgrywek pojawia się dopiero w II części? Jaki jest pomysł na wątek Rosaury – widzę tu jedynie bezradność bądź serialowość (można było dać chociaż aluzję do kolumbijskich tasiemców – przecież we śnie wolno wszystko!). Kim jest Segismundo – synem króla, który ma poprowadzić rewoltę? To dlaczego rewolucjoniści (marzący o obaleniu królów i dyktaturze proletariatu – stosunek do książek), biorą go na wodza, choć o jego przemianie z żądnego władzy następcy tronu w mądrego, sceptycznego wobec monarchii polityka nikt jeszcze wiedzieć nie może, zwłaszcza w momencie uwolnienia go z więzienia? Dlaczego Segismundo – w I części prostacki i niezbyt rozgarnięty – w finale pokazuje się z książkami, pozując na intelektualistę? To ma być ta lekcja dla nas, widzów? Ordynarny prostak pod wpływem traumatycznych doświadczeń stanie się intelektualistą? We śnie? O to w istocie chodzi? A co z przepowiednią? Odpowiedzi brak, jest tylko postmodernistyczny chaos, owinięty w papierek wywiedzionego z dramatu (zresztą inteligentnie) snu, który tu jednak niestety nie wystarcza do wytłumaczenia wszystkiego. Wprost przeciwnie – komplikuje niemiłosiernie jasną, wydawałoby się, fabułę dramatu Calderóna.
Jeśli chodzi o sceniczną wersję Calderóna, nie może się ona udać, jeśli – jak w Bagateli – Segismundo nie jest odpowiednio dobrany ani wyreżyserowany. Może i Kosma Szyman mógłby zagrać Segismunda, ale musiałbym po spektaklu zrozumieć, dlaczego wybrano aktora intuicyjnego, nie intelektualnego, i co to znaczy dla postaci Segismunda, musiałbym zobaczyć w jaki sposób – w trakcie trzech godzin – zmienia się on z osoby nieskomplikowanej w skomplikowaną. Monologi z drugiej części spektaklu to wyższa półka refleksji ontologicznej. Jak mam uwierzyć, że wulgarny prostak, którego Szyman gra nieumiejętnie w I części, nagle staje się wybitnym intelektualistą? Biedny aktor naprawdę wiele z siebie daje, wypluwa z siebie całą swoją duszę, oczy ma pełne łez, a ja mam wrażenie, że nie wie do końca, o czym mówi, tak jakby ktoś kazał mu mówić tekst, nie tłumacząc dogłębnie, o co chodzi. Symptomem jakiegoś klinczu aktora w tej roli jest niewiarygodna riposta Segismunda (łysego w spektaklu jak kolano), który mówi ojcu, że na jego skroniach jeszcze nie ma siwych włosów. Naprawdę? Aktorstwo zresztą leży w tym spektaklu na całego. Niewiarygodne są postaci kobiece, ale nie może być inaczej, skoro wątek Rosaury nawet nie został ruszony. W tym zalewie bezradności radzi sobie tylko Paweł Sanakiewicz w roli Basilio, ale to przecież aktor wytrawny oraz inny stary wyga Bagateli, Dariusz Starczewski jako Clotaldo. Komiczny talent Marcina Kobierskiego w roli Clarina również daje się zauważyć, ale i w tym przypadku reżyser nie miał według mnie pomysłu na tę postać. Kobierski „leci” więc „sobą”, nie budując – zgodnie z Calderónem – dwuznacznej, wymykającej się łatwym ocenom postaci ni to błazna, ni to mędrca, ni to poważnego gracza, ni to cwaniaka. Mamy za to wesołka rodem z angielskiej farsy. O porażce tej roli świadczy fakt, że Clarin ginie, a my nawet nie wiemy, kiedy…
Gintaras Varnas i jego spektakl w sposób klasyczny wpisują się w słowa Czechowa, który zapytany kiedyś, czy nie boi się, że jakiś reżyser zepsuje mu jego dramaty, odpowiedział, że arcydzieło nie znosi przeciętności. Calderon może również spać spokojnie, w końcu „może to był sen, ale wystarczy prześnić taki sen, żeby zrozumieć, że wszystko przemija jak sen i kończy się jak sen”. Trzy godziny w świecie Varnasa to wprawdzie coś więcej, niż zwyczajowa hiszpańska sjesta, aczkolwiek sen, który przynosi, zapomina się odwrotnie proporcjonalnie do czasu jej trwania. W mgnieniu oka.