Jazon traci głos – o spektaklu „Materiały do Medei” w reż. Jakuba Porcariego w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie.

zdj. materiały prasowe Łaźni Nowej

Heiner Müller garściami czerpie z mitu Medei*, jego sztuka – będąca w istocie poetyckim poematem prozą, inkrustowanym kilkoma dialogami i monologami Jazona, Medei oraz jej kolchidzkiej Niani – nie przynosi jednak jakiegoś opartego na micie, konkretnego szkieletu fabularnego. Jest czymś w rodzaju impresji; epilogu całej historii, odbywającego się gdzieś w wieczności, w bezczasie. Echa ziemskiego żywota Medei słychać jedynie w wypowiadanych przez nią i pozostałych bohaterów słowach. Zresztą właściwie nie wiadomo, czy na przykład Jazon i Niania w tym tekście w ogóle mają głos, czy bawi się w ich odgrywanie sama Medea. Taki zabieg zastosował Dimitrij Gottschew w legendarnym spektaklu Deutsches Theater. Tekst Muellera ma formę trzech dramatycznych nowel.

Pierwszą stanowi część zatytułowana „Gnijący brzeg”, interpretowana często (trudno z samego tekstu wyczytać coś konkretnego) jako próba opisu powojennego niemieckiego świata, którego centralną częścią była pokaleczona, zezwierzęcona i zdegenerowana społeczność. „Gnijący brzeg” kończy się wkroczeniem na scenę bohaterki właściwej – „W tle jednak Medea z poćwiartowanym Bratem w ramionach Znawczyni Trucizn”. Na część kolejną – „Materiały do Medei” – składa się (rozpisana na dialogi z Jazonem i Nianią oraz wielki monolog Medei) opowieść o zemście kobiety oszalałej z rozpaczy i bólu po zdradzie ukochanego. Medea wyrzuca z siebie całą swą złość i nienawiść, z jednej strony dając wyraz mściwości i okrucieństwu, z drugiej – poprzez oddanie w słowach nagromadzonych emocji –  próbując uporać się ze złem, które wyrządziła (analogie do Niemiec i ich historii nieprzypadkowe). Ostatnią część tryptyku Müllera stanowi wielki monolog Jazona – wielki poetycki obraz katastrofy, która niestety cały czas nam, ludziom, zagraża, gdyż jest zapisana gdzieś na dnie naszego „ja”. Ów monolog łączy indywidualne doświadczenie Medei z niebezpieczeństwem, jakie jej człowieczeństwo w sobie niesie. Wypowiada go Jazon, uprawniony do tego chyba bardziej od Medei, w końcu to on, pragnąc władzy, rozpoczął ten kolonizatorski koszmar, na końcu którego czai się śmierć całych cywilizacji. Jak pisał w „Nocie autora” sam Müller: „Krajobraz z Argonautami” antycypuje katastrofy, nad którymi pracuje dziś ludzkość. Teatr może przyczynić się do zapobieżenia im tylko poprzez ich ukazanie”.

 Jakub Porcari tytułuje swój spektakl w sposób znaczący – „Materiały do Medei”, skupiając się całkowicie na bohaterce. Sandra Korzeniak pojawi się na scenie w pierwszych minutach spektaklu i pozostanie z nami do końca. To ona będzie narratorką „Gnijącego Brzegu”, w jej głowie odbędą się rozmowy z Nianią i Jazonem z części II, ona w końcu wypowie swój koronny monolog i ona też, wcielając się w rolę Jazona z „Krajobrazu z Argonautami”, będzie nam wieszczyć katastrofę. W pierwszej scenie wychodzi na scenę w szlafroku, pod którym nosi zakrwawioną halkę, włosy ma zmierzwione, widać wyraźnie, że nie jest w formie. Może niczym dzikie zwierzę została wyciągnięta na chwilę na scenę z jakiejś pieczary (tak mi się kojarzy scenografia Anny Marii Karczmarskiej), jakiegoś miejsca odosobnienia, w którym tkwi na wieki jako słynna morderczyni dzieci, kwintesencja ludzkiej potworności. Staje na scenie, patrzy na nas i wyrzuca z siebie tekst Müllera. Nie wiemy, czy nas widzi.  Wydaje się, że nie. Tym bardziej, że za chwilę pojawia się na wielkim ekranie widok z kamery, a ona ewidentnie z tą kamerą współpracuje, gra na nią, często ukradkiem spoglądając też na swój utrwalany przez nią na żywo obraz. Patrzy od czasu do czasu na nas, jakby widownia była kolejną kamerą, która rejestruje jej postać (może tak jest w istocie?). Gdy kończy malować słowami wstępny  pejzaż, ów „gnijący brzeg”, rusza w kierunku kilku kobiecych rekwizytów, które ma przygotowane w głębi sceny. Zaczyna metamorfozę. Przeistacza się w atrakcyjną, świadomą swojej wartości kobietę. Towarzyszy tej przemianie opowieść o jej tragicznych losach: dowiadujemy się więc o zamordowanym bracie, niewierności Jazona, zemście na Glauke. Możemy poczuć smak jej miłości, następnie rozczarowania, upokorzenia, wreszcie nienawiści. Trzecią część spektaklu stanowi stadium powrotu do tego, co symbolizuje pokrwawiona halka, a co przez moment było ukryte pod lśniącą, czarną suknią. Medea wciela się w Jazona i zaczyna przejmujący lament: Sandra Korzeniak, używając intonacji zranionego ptaka, zarzuca nas obrazami nadciągającej katastrofy. Wierzymy jej chyba bardziej niż Jazonowi. Gdy akcentuje zaimek „ja”, nagle staje się jasne, że jej największą tragedią jest niemożność wyjścia poza samą siebie, poza własną zwierzęcość. Medea, a wraz z nią uwięziony w niej człowiek, przegrał wszystko, gdyż jej świat nie może przekroczyć granic własnego ciała i kosmosu „ja”. W tym kontekście rzeczywistość to tylko pochodna naszych obsesji, emocji, myśli i obrazów. Śmiesznie wyglądają próby „podejrzenia” samej siebie, dokonywane przez Medeę, próby spojrzenia na siebie za pomocą kamery czy teatru, próby przejrzenia się w naszych oczach, w których widać przecież tylko to, co w kamerze: twarz Sandry Korzeniak. To, co na dnie duszy, nigdy nie będzie dostępne w teatrze, aczkolwiek tkwi tam – uśpione, gnijące niczym brzeg z tekstu Müllera. Robert Graves twierdzi w swojej książce, że Medea nigdy nie umarła, uzyskała nieśmiertelność; oglądając jej sceniczną wersję w Łaźni Nowej zrozumiałem, że nie było dla niej większej kary…

Jakub Porcari postanowił skupić się tylko na ogólnoludzkim i kobiecym doświadczeniu Medei – jego prawo, wyszedłem jednak z jego spektaklu z niedosytem. Praca z tak wybitną aktorką, jak Sandra Korzeniak, gwarantowała, że rezultaty na poziomie „międzyludzkim” będą nietuzinkowe. Warto więc było pokusić się o konstrukcje dodatkowych pięter spektaklu, inspirując się tu choćby Muellerem, który za pomocą mitów malował pejzaż powojennych Niemiec. Można było powiedzieć coś ważnego – świadomie i komunikatywnie – o traumie kolonializmu w dzisiejszym świecie, o spirali zła, nakręcającej się w całej Europie, o łatwości „pozbywania się” ludzi. Powiedzieć coś od siebie, dać własny, nie ukryty w tekście Müllera głos. Jakub Porcari ograniczył się w gruncie rzeczy do dobrej adaptacji samego Müllera, w związku z tym spektakl prawie całą chwałę zawdzięcza niemieckiemu autorowi i aktorce, Sandrze Korzeniak, bez której tego spektaklu po prostu by nie było. Nieczytelna też wydaje się scenografia Anny Marii Karczmarskiej, nie wiadomo w gruncie rzeczy, co miałaby symbolizować. Prymitywną pieczarę? Platońską jaskinię? Confetti na podłodze ma świadczyć o nieudanym weselu Jazona? Nie jestem przekonany, ale mam bujną wyobraźnię. Warto jednak zauważyć, że kostiumy autorstwa tej samej artystki są proste, choć już o wiele bardziej komunikatywne i przez to znaczące. Ale wróćmy do Sandry Korzeniak.

Sam Müller w liście do twórców bułgarskiej premiery „Filokteta” pisze tak; „Helena Weigel uważała ,,Filokteta”, podobnie jak „Decyzję” Brechta, za utwór nie nadający się do grania. Brakowało jej „żwiru”- tego, co przypadkowe, niekonieczne. Nie dostrzegała (…), że w sztukach zrobionych w ten sposób (uwarunkowany tworzywem  – ludzkością czasów przejściowych poza wszelkimi epokami) tylko aktor może wprowadzić do gry element przypadkowości, że jego ciało to właśnie „żwir”, w który tekst wpisuje się przy każdym ruchu i w którym się jednocześnie zatraca, że to substytut innych ciał, narażonych na masakrę idei, rzuconych na pastwę śmiertelnie rzeczywistego słowa, które Holderlin [niemiecki poeta i filozof – przyp. T.D.] wygrzebał z tragedii Sofoklesa, żeby sobie o nie rozbić głowę, bo jego czasy już tego słowa nie rozumiały, słowa jako faktu, mordu dokonywanego słowami, terroru, który zaczyna się wówczas, gdy praktyka staje się teorią, jak gonitwa Edypa za prawdą przepowiedni”. Sandra Korzeniak w roli Medei wie, jak mordować słowami, jak dokonywać aktu terroru za pomocą praktyki, która na scenie dzięki jej talentowi staje się teorią, morderczą ideologią. To właśnie ona za pomocą „żwiru”, swojego ciała, stającego się na scenie instrumentem, wydającym z siebie niezwykle czyste tony, potrafi odsłonić przed nami splątany na wieczność labirynt myśli, uczuć, pragnień i skomplikowanych relacji swojej bohaterki. Wrażenie robi choćby finałowy monolog, w którym Korzeniak skrzeczy niczym zraniona mewa, wyrzucając z siebie przerażające poetyckie obrazy Müllera i zamieniając je w ludzkie, swoje własne, wreszcie nasze (przypomniała mi postać poetki Marii ze spektaklu Lupy „Wymazywanie”, wielka rola Mai Komorowskiej). Nie do zapomnienia.

„Materiały do Medei” to spektakl (mówię o całości) zaledwie dobry, choć żal, że nie wybitny, bo Porcari miał tu w ręku same asy. Świetny tekst Müllera, Sandrę Korzeniak – wybitną aktorkę, specjalistkę od ról złożonych i poruszających, wreszcie – znakomitą przestrzeń Łaźni Nowej. Czemu zatem nie dał głosu sam sobie? Nie wiem. Może to znak naszych czasów, w których mężczyznom odbiera się głos, a może działa tu klątwa Jazona, który umarł w zapomnieniu, przegrywając z Medeą pojedynek na nieśmiertelność? Przyglądając się jednak bohaterce „Materiałów do Medei” sam wybrałbym śmierć w zapomnieniu.

*Postać Medei pojawia się w greckiej mitologii w kontekście słynnej wyprawy Argonautów, na czele której stanął Jazon. Młodzieniec, chcąc odzyskać ojcowski tron w mieście Jolkos, musiał udać się na życzenie swego wuja, Peliasa, obecnego króla Jolkos, do Kolchidy (dzisiejsza Gruzja), żeby przywieźć słynne Złote Runo – skórę cudownego barana, na którego grzbiecie Zeus uratował orchomenyjczyka Friksosa. Barana złożono w ofierze Zeusowi, a jego skóra, ofiarowana przez Friksosa królowi Kolchidy, Ajetesowi, zawisła w świętym gaju na drzewie, jako zapewniający Kolchidzie szczęście talizman, strzeżony przez smoka. Wyrocznia delficka orzekła, że Jolkos nie zazna spokoju, póki duch Frisksosa wraz ze Złotym Runem nie znajdzie się w mieście. Jazon wyruszył na tę wyprawę specjalnie w tym celu zbudowanym statkiem „Argo”, w towarzystwie kilkudziesięciu najprzedniejszych wojowników, nazwanych Argonautami. Mit ten jest jednym z najstarszych mitów kolonizatorskich, w jego zwierciadle już zawsze będą przeglądać się wszyscy ci, którzy ruszają na podbój cudzej ziemi.

Jazon, mimo wielu przeciwności, dociera do Kolchidy i zdobywa Złote Runo dzięki pomocy córki Ajetesa, króla Kolchidy – czarodziejki Medei, która na skutek intrygi Hery, Ateny i Afrodyty zakochuje się w Jazonie. Obiecuje mu pomóc – zdradzając przy tym ojca i Kolchidę – w zamian za to, że ten ją poślubi, do czego Jazon uroczyście się zobowiązuje, klnąc się na wszystkich olimpijskich bogów. Ostatecznie Argonauci muszą z Kolchidy uciekać, wykradając oczywiście wcześniej Złote Runo. Król Ajetes rusza za nimi w pościg, nie udaje mu się jednak ich dogonić, gdyż na scenę kolejny raz wkracza Medea. Uciekając się do potwornego i krwawego fortelu, zabija własnego brata, Apsyrtosa, ćwiartuje jego ciało i wrzuca jego kawałki do morza. Ścigający Jazona król Ajetes zatrzymuje się, by pozbierać sprofanowane ciało syna, dzięki czemu Argonauci zyskują czas na ucieczkę.

Docierają do brzegów Grecji, gdzie Jazon poślubia Medeę. Następnie ruszają do Jolkos, gdzie Jazon ma objąć należny mu tron, jednak król Pelias, ten sam, który wysłał ich po Złote Runo, ani myśli spełnić swojej obietnicy. I wówczas znów do akcji wkracza Medea. Udaje się do miasta w przebraniu kapłanki Artemidy, głosząc, że bogini przysyła ją, żeby odmłodzić Peliasa, któremu pisane jest potomstwo. Wykorzystuje do tego córki króla, które zabijają ojca, ćwiartują jego ciało i gotują je w kotle, przekonane przez Medeę, że dzięki temu przywrócą ojcu młodość. Pelias oczywiście ginie, a ojcobójczynie zostają wygnane i ostatecznie obejmują tron Koryntu.

Ostatnim epizodem przerażającej historii Medei jest zemsta na Jazonie, który po kilkunastu latach postanowił się z nią rozwieść i poślubić córkę króla Kreona, Glauke. Oszalała z zazdrości Medea przygotowuje dla swojej następczyni suknię, od której spłoną zarówno jej rywalka, jak i jej ojciec, Kreon oraz cały jego pałac. Uratuje się tylko Jazon. I tu dochodzimy do sedna jej mitu: według jednej wersji mieszkańcy Koryntu z zemsty na Medei za to, co zrobiła,  kamienują jej dzieci, według innej (Graves oskarża o jej spreparowanie Eurypidesa) Medea, chcąc ostatecznie zemścić się na Jazonie, morduje dwoje swoich dzieci i ucieka do Aten. Tuła się potem przez resztę życia po Grecji, aż wreszcie – obdarzona nieśmiertelnością – zostaje przeniesiona na Pola Elizejskie, gdzie panuje po wsze czasy. Medea nigdy nie umarła!