Dziennik IV edycji Ogólnopolskiego Festiwalu POCIĄG DO MIASTA w Gdyni (30 lipca – 5 sierpnia 2018)

zdj. Krzysztof Winciorek

30 lipca, STACJA “START”

Szanowni Państwo,

jednym z moich noworocznych postanowień było poświęcenie w 2018. roku większej uwagi polskiej scenie offowej. Okazja do jego spełnienia nadarzyła się już na wiosnę, gdy otrzymałem od pani Ewy Ignaczak, dyrektorki Teatru Gdynia Główna, zaproszenie na organizowany przez nią i jej zespół letni Ogólnopolski Festiwal POCIĄG DO MIASTA. Zaproszenie przyjąłem, lato przyszło, więc pociąg do miasta właśnie podstawiono na peron numer 1. Ja zaś, naturalną koleją rzeczy, zająłem w nim właśnie swoje miejsce, ciesząc się, że pociąg do miasta jest bezprzedziałowy. Gwarantuje to pełną wspólnych wrażeń podróż w doborowym towarzystwie artystów, interesujących gości i wspaniałej gdyńskiej publiczności! Stacją końcową jest w tym roku NIEPODLEGŁA, a ja od dziś, codziennie będę się dzielił z Państwem wrażeniami w DZIENNIKU PODRÓŻY POCIĄGIEM DO MIASTA. Technicznie będzie to na blogu jeden post, w którym najnowsze wrażenia będę publikował pod tytułami kolejnych stacji, w taki sposób, że tekst najnowszy będzie zawsze u góry. Nie pozostaje mi zatem nic innego, jak podziękować pani dyrektor Ignaczak za bilet na tę ekscytującą podróż, ruszać w drogę i zabrać Państwa ze sobą! Wszyscy na miejscach? Zaczynamy!

zdj. Honorata Karapuda

31 lipca, STACJA PIERWSZA„Album Karla Höckera” w reż. Paula Bargetto z Teatru Trans-Atlantyk w Warszawie

W spektaklu Paula Bargetto są trzy znakomite sceny. Wszystkie mają związek ze zwierzętami. Pretekstem do nich, jak zresztą do wszystkich innych scen spektaklu, są fotografie zebrane w słynnym, znalezionym tuż po wojnie we Frankfurcie albumie adiutanta jednego z komendantów obozu koncentracyjnego w Auschwitz, Karla Höckera. Jest ich dokładnie sto szesnaście i dokumentują obozowe życie niemieckich oficerów, zarządzających obozem, ze słynnymi postaciami Rudolfa Hessa czy doktora Mengele na czele. Zdjęcia pojawiają się kolejno na stanowiącym tło spektaklu wielkim ekranie. Jedno z nich przedstawia scenę polowania, w której Höcker stoi ze strzelbą nad kilkunastoma trupami dopiero co zabitych zajęcy. W tym momencie Krzysztof Polkowski (odtwórca roli Karla Höckera) staje w podobnej pozie u szczytu wielkiego stołu, a pozostali aktorzy układają się na nim w rzędzie, niczym owe przedstawione na zdjęciu zające. Kontekst Auschwitz robi swoje, porządek teatru i historii nakładają się na siebie, tworząc wstrząsającą metaforę niemieckiej zbrodni. Podobnie jest w scenach z orłem oraz psem, choć ta ostatnia jest nieco inaczej zbudowana i nie o metaforę zbrodni tu chodzi. Gdyby amerykański reżyser poszedł tą drogą i poszukał w innych scenach podobnych rozwiązań, opartych na zestawieniu pozornie odległych od siebie porządków, otrzymalibyśmy spektakl wybitny. Niestety tak się nie stało, większość scen zbudowana jest w sposób wobec autentycznych zdjęć ilustracyjny. Nie pomagają też dopisane przez reżysera opowieści, przypisane każdemu zdjęciu z osobna, często za krótkie i skrywające przez to właściwą intencję autora. Miałem wrażenie, że Bargetto nie może się zdecydować, czy chce opowiedzieć za pomocą zdjęć jakąś linearną, poukładaną historię czy stawia na kolaż krótkich migawek. W tym niezdecydowaniu zagubiła się też główna myśl spektaklu. Wrażenie chaosu potęgują dodatkowo sceny teatru w teatrze. Nie mam pojęcia, o co chodzi ze sceną odmowy hailowania, rozumiem, że to takie odniesienie do współczesności – ale dlaczego w zupełnie nieprzystającej do całości konwencji?

W drugiej części spektaklu owe teatralne scenki (migawki) były tak krótkie, że głównym tematem spektaklu stały się „przebieranki” aktorów w mundury. Spektakl stracił przez to swój rytm i ugrzązł na semantycznej mieliźnie. Inscenizowanie zdjęć zaczęło nużyć, zagubił się już całkowicie sens całości, niezbyt zrozumiały w tym kontekście wydał mi się również banalny finał.

Na koniec jeszcze łyżka miodu – aktorzy. Gdyby byli mniej zdolni, spektaklu nie dałoby się oglądać już po trzecim zdjęciu/scenie. Na plan pierwszy wybija się Marta Król. Jest znakomita: co za warsztat, ileż samodyscypliny i charyzmy! Zachwyciła mnie jej aktorska świadomość oraz umiejętność błyskawicznego i głębokiego wcielania się w różne postaci. Świetny był też Krzysztof Polkowski, widać, że nie z jednego aktorskiego pieca chleb już jadał. Zresztą pozostałym aktorom – Helenie Chorzelskiej, Tomaszowi Sobczakowi oraz Grzegorzowi Sierzputowskiemu – również wypada się ukłonić, gdyż ofiarnie i z pełnym zaangażowaniem pracowali na rzecz spektaklu, który – powtórzę raz jeszcze – zawdzięcza im swoje życie.

„Album Karla Höckera” miał duży potencjał, mógł stać się potężnymi organami, podobnymi do tych oliwskich, skończyło się na dobrej, poczciwej katarynce, powtarzającej wciąż tę samą melodię. Kilka razy się na szczęście dla nas zacięła i wtedy jej zgrzyt zabrzmiał jak prawdziwe organy! I to w starym gdyńskim kinie Polonia, nie w Oliwie. Nieźle, jak na pierwszy postój. Jutro ruszamy naszym pociągiem dalej – zobaczymy, co przyniesie następna stacja!

zdj. Maciej Czarniak

1 sierpnia, STACJA DRUGA – „Burmistrz” w reż. Ewy Ignaczak z Teatru Gdynia Główna

Pomysł był bardzo interesujący: gdzieś na świecie otwarto zalakowaną kopertę i prawda ujrzała światło dzienne. Mieszkańcy małego, niczym nie wyróżniającego się polskiego miasteczka wpadają w popłoch. Pomysł znakomity, pomyślcie tylko, ileż spraw i problemów mogłoby się tu pomieścić, ileż niezabliźnionych ran można by spróbować wyleczyć! Autorka tekstu, Małgorzata Sikorska-Miszczuk, postanowiła jednak całą rzecz uprościć, sprowadzając ową „prawdę” do mordowania Żydów przez Polaków. Zamiast wieloznacznej, puchnącej od metafor współczesnych problemów opowieści, otrzymujemy historyjkę o złych mieszkańcach i dobrym Burmistrzu, który jako jedyny wyciągnął wnioski z sofoklesowej „Antygony”. I nie ma w tym nic złego, szkoda tylko, że potencjał tekstu nie został w pełni wykorzystany, że opowieść, podlana sosem teatru, nie obrasta w coraz to nowe kręgi znaczeń.

Zestaw postaci został dobrany również niebanalnie: Burmistrz, zaproszona przez niego do miasta Szansonistka, Niemiec Na Pokucie, Miss Piękności z Nowego Jorku, Matka Boska, w końcu Mieszkaniec Miasta. Ich relacje nie wypadają jednak w tekście przekonująco. Opowieść snuje się siermiężnie, koślawo i przez większą część spektaklu nie wiadomo, w jakim kierunku zmierza. Gdy się w końcu dowiadujemy, że w stronę polsko-żydowskich rozliczeń, jednowymiarowość tego rozwiązania rozczarowuje. Kuleje też ekspozycja, tekst w początkowych sekwencjach jest zupełnie niezrozumiały, nie wiem na przykład, o co chodzi z gazetą, a motyw ten wałkowany jest wyjątkowo natrętnie. Trochę lepiej jest pod koniec, gdy okazuje się wreszcie, o co autorce chodzi.

Tym większe brawa należą się reżyserce, Ewie Ignaczak, za to, jak ze swoimi aktorami próbuje ten niezbyt udany tekst ożywić. Wpleść pomiędzy bełkotliwe zdania jakąś zrozumiałą i dobrze skrojoną teatralną narrację. Nie wszędzie się to niestety udało, ale spektakl ma dobre momenty. Bardzo podobał mi się wątek Matki Boskiej (Małgorzata Polakowska), rama spektaklu, złożona z piosenek Szansonistki (Ida Bocian) czy znakomicie rozegrana postać i narracja Niemca Na Pokucie. Zresztą grający go Marek Sadowski skradł moje serce, był najjaśniejszym punktem spektaklu, skupiony, oddany bez reszty swojej postaci, pełen jakiegoś wewnętrznego piękna i liryzmu, które chwytały za serce. Aktorzy Teatru Gdynia stanowią w ogóle mocny atut tego spektaklu.

Gdy siedziałem wczoraj, oglądając spektakl Ewy Ignaczak na podwórku, na tyłach Urzędu Miejskiego w Gdyni, otoczony dziesiątkami Gdynian, zastanawiałem się – ja, przyjezdny – czy problem szykanowania oraz mordowania Żydów przez Polaków dotyczy samej Gdyni, czy miał też w historii swoją lokalną odsłonę. Niestety, spektakl nic o niej nie wspomina, a szkoda, bo istnieje ryzyko, że widzowie spokojnie pójdą do domu i powiedzą, że „to nas w ogóle nie dotyczy”. W końcu miasteczko z „Burmistrza” to nie Gdynia, bo w Gdyni mają „prezydenta”. Warto się na tym głębiej zastanowić. Czasem lepiej wsadzić miejscowych widzów w pociąg do Gdyni, niż w ten do „jakiegokolwiek” miasta.

zdj. Krzysztof Winciorek

2 sierpnia, STACJA TRZECIA – “Matka Courage krzyczy” w reż. Grzegorza Grecasa z Teatru Układ Formalny we Wrocławiu

Autor „Matki Courage i jej dzieci”, Bertold Brecht w jednym z wywiadów pisze o niej tak:

„Ta sztuka ukazuje nam, że Matka Courage nie wynosi żadnej nauki ze swoich osobistych katastrof. Choć jednak Matka Courage nie nauczyła się niczego – to publiczność oglądając ją, może się, moim zdaniem czegoś nauczyć. W tym celu powinniśmy wypróbować wszelkie środki artystyczne, pomocne ku temu, obojętne, stare czy nowe”

Paweł Palcat i Grzegorz Grecas z Teatru Układ Formalny postanowili przepisać dramat Brechta, umiejscawiając go w owładniętej wojną domową afrykańskiej Liberii z czasów krwawego dyktatora Charlesa Taylora. Najistotniejszą zmianą w podejściu do dramatu Brechta – który wydaje się być rodzajem dramatycznego, epickiego fresku, bez wyraźnego początku i końca – staje się dopisane przez autorów zakończenie. W ich wersji Matka Courage po prostu „wynosi naukę ze swoich osobistych katastrof”, wybaczając mordercom swojej córki. Przerywa tym samym spiralę zemsty i bazującego na niej zła. Odchodzi gdzieś w świat, ocaliwszy swoją czystość, a może i duszę, a my, „publiczność, oglądając ją, możemy się – również – czegoś nauczyć”

Spektakl „Matka Courage krzyczy” został zagrany na gdyńskiej plaży Redłowo, która przeobraziła się na jego czas w liberyjskie wybrzeże. Może Bałtyckie zagrało odgradzający bohaterów od amerykańskiego raju Atlantyk, niebezpieczny i powstrzymujący z powodu sinic wszelkie próby przedostania się tam, gdzie być może czekałoby ich lepsze życie. Co gorsza, zainfekowana morska woda nie pozwoliła nawet na zmycie z siebie śladów koszmaru, który przyszło im przeżyć a powalone przez ruchy gdyńskiego klifu drzewa dopełniały pejzażu owładniętej wojną Liberii, kraju/więzienia, miejsca bez nadziei i perspektyw. Decyzja, żeby zagrać taki spektakl na brzegu morza to jeden z najlepszych pomysłów teatralnych ostatnich miesięcy. Dawno nie widziałem, żeby miejsce gry w tak spektakularny sposób pomogło przedstawieniu. Zresztą, trudno mi sobie dziś wyobrazić ten spektakl w jakiejś zamkniętej przestrzeni, bez równomiernego dźwięku uderzających o brzeg morskich fal. W ten sposób został też spełniony cytowany już wyżej postulat autora, żeby „wypróbować wszelkie środki artystyczne (…), obojętne, stare czy nowe”

Grający postać Masy, człowieka skupiającego w sobie wszelkie twarze, odsłony i okropności wojny, Paweł Palcat zapowiedział nam na początku, że kobiety, nazywanej Matką Courage, nie zapomnimy już nigdy i miał rację. Nie mogę się do dzisiaj opędzić od zaciętej – pełnej, to nienawiści, to miłości, to strachu, to wyniosłej godności – twarzy, grającej ją znakomicie Joanny Gonschorek. Wstrząsająco zagrała też scenę przebaczenia, jej oczy pełne mieniących się w świetle reflektora łez, to najczystsza poezja teatru. Pozostali aktorzy byli równie dobrzy: ekspresyjna Niemowa Katarzyny Kłaczek czy synowie Matki Courage, Maciej Rabski i Przemysław Furdak. Na osobne wspomnienie zasługuje Paweł Palcat, człowiek kameleon. Jego wywiedziona z charakteru brechtowskiego Werbownika postać Masy to majstersztyk. Ni to aktor, ni lokalny kacyk, ni reżyser tego okropnego świata. Jest kimś na kształt Piotra Wierchowieńskiego z „Biesów” Dostojewskiego, ludzkim pojemnikiem na zło, które odbija się w jego oczach za każdym razem w inny sposób, w zależności od tego, kto się w nich przegląda. Niezwykłe role. Niezwykły spektakl. W tych „okolicznościach przyrody” – jedyny. Trzeba przyznać, że zarówno tekst, jak i reżyseria są również solidne i zasługują na pochwałę, no może za wyjątkiem tekstów songów, nad których literacką formą można było naprawdę bardziej popracować.

Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć artystom z Teatru Układ Formalny, żeby częściej wchodzili w układ formalny z naturą! Wszak zgodnie z zaleceniem Mistrza, obchodzącego właśnie po sąsiedzku swoje polskie święto: „przeznaczeniem teatru, jak dawniej tak i teraz, było i jest służyć niejako za zwierciadło naturze, pokazywać cnocie własne jej rysy, żywy jej obraz, a światu i duchowi wieku postać ich i piętno”. Artystom z Wrocławia na gdyńskiej plaży udało się to znakomicie. Oby tak dalej!

zdj. Tomasz Domagała

3 sierpnia, STACJA CZWARTA – “Epitafium dla władzy” w reż. Ewy Ignaczak w Teatrze Gdynia Główna

Spektakl Ewy Ignaczak „Epitafium dla władzy”, inspirowany „Cesarzem” Ryszarda Kapuścińskiego, to kolejne przedstawienie, któremu posłużyła festiwalowa lokacja, ale o tym za chwilę. Pomysł, na którym je zbudowano, jest dość prosty: trzej poddani pewnego anonimowego satrapy przywołują jego postać w swoich opowieściach. Jego samego fizycznie w tym świecie już nie ma. Być może nie żyje, wskazywałoby na to użycie słowa „epitafium” w tytule spektaklu. Sytuacja jest podobna do tej w „Portrecie” Mrożka – satrapy właściwie nie ma, ale wciąż zaprząta umysły swoich niedawnych poddanych. Paradoksalnie nie mogą się oni bez niego obyć, wciąż powracają do nich zarówno on, jak i sceny z jego życia, którego bohaterowie spektaklu byli częścią. Ta sytuacja sceniczna paradoksalnie mówi nam więcej o nas samych – zawsze poddanych jakiejś władzy – niż o samej władzy. To nie „cesarz” jest tu bohaterem, ale nasza natura oraz ukryte gdzieś na dnie duszy każdego z nas lizusostwo, służalczość, ślepota, perwersyjna potrzeba oddania odpowiedzialności za nasze życie i za świat komuś innemu, kult siły oraz chciwość i oportunizm.

I właśnie teraz do akcji wkracza specjalnie wybrana przez reżyserkę festiwalowa przestrzeń, w której pokazywano spektakl, czyli taras widokowy Muzeum Miasta Gdyni. Miejsce to sprawiło, że przedstawienie Ewy Ignaczak stało się jeszcze jednym eksponatem w owym Muzeum, istotną częścią jego ekspozycji. Pięknie położony z widokiem na Gdynię taras, na którym trzech zrozpaczonych brakiem pana niewolników miota się w poszukiwaniu sensu życia na wolności, prowokuje zasadnicze pytanie: czyżby dyktator wcale nie umarł, tylko odleciał gdzieś prywatnym helikopterem, zostawiając zdezorientowanych dworzan? Czy kiedyś powróci? Być może koło zatoczy nie tylko helikopter, lecz także sama historia… Wystarczyło poobserwować reakcje publiczności, która w tekście Kapuścińskiego znalazła całkiem niemało fragmentów, podejrzanie pasujących do polskiej rzeczywistości anno domini 2018. Czy to oznacza, że helikopter z autorytarną władzą na pokładzie jest coraz bliżej? To pytanie pozostawiam otwarte…

Pod względem teatralnego rzemiosła najsłabszym ogniwem są tu pomysły reżyserskie, a właściwie ich nikła komunikatywność. Aktorzy to wstają, to siadają na przypisanych im, znajdujących się na widowni krzesłach, biegają też dużo po przestrzeni gry, wykonując szereg etiud, które niestety nie zawsze składają się w odpowiednio czytelne teatralne znaki. Jest mnóstwo etiud, ilustrujących fragmenty tekstu, ale poza motywem tronu/szaletu nie ma jakiejś teatralnej narracji czy systemu znaków, pogłębiających teatralnie opowieść Kapuścińskiego – całość wydaje się zbyt ilustracyjna i usłużna wobec literackiego pierwowzoru. Kuleje też dramaturgia, niezbyt wybrzmiewa finał (mam na myśli rewolucję), któremu przydałaby się większa spektakularność.

Aktorzy – piszę to już kolejny w tym tygodniu raz – grają z niezwykłym zaangażowaniem i pasją, co znów jest wielkim atutem (poza znakomitą prozą Kapuścińskiego) spektaklu Ewy Ignaczak. Tym razem błyszczał Łukasz Dobrowolski, czarując naturalnością i charyzmą. Gospodarze Festiwalu – zespół Teatru Gdynia Główna – pokazali nam swój drugi, znacznie lepszy spektakl. Jedno można już o nich napisać: mają fantastycznych aktorów, oddanych teatrowi i kochających swoją pracę. Aktorów, których bardzo lubi gdyńska publiczność. To w teatrze bardzo dużo, ale nie wszystko.

zdj. Tomasz Domagała

4 sierpnia, BOCZNICA – “Dobroć nasza dobroć” w reż. Romualda Wiczy-Pokojskiego z Teatru Wiczy w Toruniu

Spektakl „Dobroć nasza dobroć” w reż. Romualda Wiczy-Pokojskiego zapowiadał się pysznie. Wrażenie robiła zwłaszcza „mieszczańska” scenografia ustawiona na dnie gdyńskiego skateparku przy ulicy Piłsudskiego. Publiczność obsiadła szczelnie skejtową nieckę, niczym osy krawędź słoju z miodem, czekając na teatralną ucztę. Nawet gospodarze parku – młodzi skejterzy – przerwali na chwilę swoją codzienną aktywność, zainteresowani niezwykłą akcją artystyczną na ich terenie. Niestety, po 10 minutach spektaklu wrócili do swoich ćwiczeń. Publiczność takiej możliwości nie miała – a szkoda. „Sceną” przy Piłsudskiego zawładnął bełkot. Aktorzy wypowiadali tekst, złożony z niezliczonej ilości cytatów oraz wykonywali różne aktorskie zadania, z których nic nie można było zrozumieć. Dopiero dziś rano dowiedziałem się, czytając w festiwalowym folderze, że byliśmy na weselu, podczas którego „jedna z ciotek zostaje wyrzucona przez okno, bo Żydówka” (sic!). Nawet jeśli tak było, to i tak nic z tego nie wynika. Hermetyczne, udziwnione pomysły, których sens, mam nadzieję, znają chociaż artyści, składały się co najwyżej na nieudaną próbę inscenizacji czegoś na kształt „Dnia świra” Marka Koterskiego, napisanego przy pomocy urywków i wyimków z różnych tekstów. Pomysł nawet całkiem dobry, ale trzeba byłoby wykazać, że jako społeczeństwo umiemy się wypowiadać tylko za pomocą cudzych myśli, czy to Mickiewicza, Dmowskiego, Jana Pawła II, czy Kaczyńskiego i jego PR-owców. W spektaklu Wiczy-Pokojskiego nic takiego nie ma miejsca. Jest kompletnie niekomunikatywny: brak tu ekspozycji postaci, jasnej prezentacji głównych elementów świata przedstawionego, a historia opowiadana jest za pomocą cytatów, które pozbawione jasnego kontekstu, zlewają się w bełkot. Spektaklu nie da się oglądać w zasadzie już od połowy, kiedy widać wyraźnie, że to teatralna podróż donikąd. Dowodem na to była reakcja dwóch małych dziewczynek, które w pewnym momencie – znudzone tekstem, którego nie miały prawa zrozumieć oraz teatrem, który mógł je zachwycić – zajęły się szukaniem sobie jakiegoś bardziej interesującego zajęcia oraz ucieczką w świat internetu.

Przez pół przedstawienia zastanawiałem się, dlaczego jest ono grane w skateparku. Jedyne, co przyszło mi do głowy to, że nasza współczesna rzeczywistość, którą wyjątkowo nieudolnie próbował sportretować toruński teatr, powtarza gest skejtera, jeżdżącego od jednego do drugiego brzegu niecki. Jeśli mam rację, to autorzy osiągnęli tu poziom absurdu, który zamienia ten spektakl we własną karykaturę. W spektaklu bowiem nie ma nic, co by taki gest motywowało.

Im bardziej ofiarnie aktorzy wykonują swoje zadania, tym gorzej dla nich. Widać, że bardzo się starają, że wierzą w spektakl, że wcielają się w swoje postaci na sto procent, ale z punktu widzenia widza nie wiadomo, w jakiej sprawie. Gdy nie można odczytać pomysłu, czterdziestoletni aktor udający ciocię Zdzisię wypada żałośnie. Miarą klęski tego przedstawienia jest fraza „dobra zmiana”, wywołująca zazwyczaj na polskich widowniach żywe komentarze, tutaj – choć powtórzona przez aktorkę kilka razy – nie robi żadnego wrażenia, potraktowana tym, co w teatrze najgorsze – obojętnością.

W naszej podróży „Pociągiem do miasta” trafiliśmy na bocznicę. Publiczność liczyła na czysty, polski miód, a otrzymała wodę, podsypaną kilogramami cukru. Apeluję zatem do toruńskich artystów: nie idźcie tą drogą!

zdj. Tomasz Domagała

5 sierpnia, STACJA PIĄTA – “Od wesela do wesela” w reż. Ewy Ignaczak z Teatru Gdynia Główna

Gdy szedłem do gdyńskiego Automobil klubu Morskiego, gdzie miał się odbyć spektakl Ewy Ignaczak zastanawiałem się, co wspólnego ma Wyspiański z automobilem. Na miejscu okazało się, że… drewniany dworek. Rzeczywiście, chyba w całej Gdyni nie było bardziej kojarzącej się z Bronowicami chaty, niż siedziba miejscowych miłośników motoryzacji. Na początku pomyślałem, że jeśli to żart, to niezwykle udany, ale jeśli artyści Teatru Gdynia Główna traktują ten pomysł serio, to jest on zupełnie nietrafiony. Oglądając spektakl zmieniłem jednak zdanie. Adaptacja arcydramatu Wyspiańskiego opiera się na koncepcji, że cały spektakl wyreżyserował Chochoł, tu przybierający postać prowadzącego lekcję tańca nauczyciela baletu. Pomysł to ciekawy, gdyż okazuje się w finale, że reprezentowana przez kilku aktorów społeczność Bronowickiej chaty (czyli nas, Polaków) dosłownie zamiera. Nie słyszą już Chochoła, nie słyszą jego komend. Ich jałowe salonowe konwersacje, pozbawione ruchu prowadzą do zatrzymania i marazmu. Nic nie zmienia ani Chochoł, ani sprowadzone z przeszłości duchy. Wszystko to puste gesty, puste słowa, przechodzące w końcu w obłędny stupor.

W pierwszej scenie aktorzy, gnani komendami Chochoła, wychodzą z dworku i wysypują się na frontowy plac, służący za prowizoryczną betonową scenę. Stary, ciemny i zamknięty na głucho dworek odgrywa rolę scenografii. Z lewej jego strony stoi nowiuteńki apartamentowiec, po prawej – podobny, choć trochę starszy. W bezpośrednim sąsiedztwie „sceny” znajdują się dwa garaże. Gdy Rachela (Ida Bocian) mówi w pewnym momencie:

(…) szłam, przez błoto po kolana,
od karczmy aż tu do dworu; —
ach, ta chata rozśpiewana,
ta roztańczona gromada,
zobaczy pan, proszę pana,
że się do poezji nada

zdałem sobie sprawę, że bohaterowie spektaklu Ewy Ignaczak żyją w świecie potężnej iluzji. Myślą, że znajdują na wielkiej scenie historii, a tak naprawdę grają gdzieś na tyłach cywilizacji, na betonowym podwórku, wciśniętym między zrealizowane deweloperskie sny o potędze. Jak bardzo są śmieszni, sądząc, że „chata jest rozśpiewana”, że „gromada roztańczona”, że w ogóle – jest jakaś „gromada”! Nie widzą, że są sami, w kącie obok garaży, że nie ma żadnego wesela, a i chata zapewne niedługo zostanie zmieciona z powierzchni ziemi, robiąc miejsce kolejnemu apartamentowcowi. Gdzie oni się wtedy podzieją? Ze swoimi dramatami, szumnymi i posuwistymi, ze swymi snami o potędze, niepodległości i „historycznej roli”. A przecież „Wesele” nie jest o nich, tylko o nas, współczesnych mieszkańcach Polski… Gdzie się więc podziejemy ze swoją sztuką? Wspaniale zagrała ta prowizoryczna, improwizowana przestrzeń spektaklu „Od wesela do wesela”.

Adaptacja jest przygotowana całkiem interesująco, brak jej jednak pomysłów reżyserskich. Motyw tańca czy nie do końca komunikatywny wątek talerzy to wciąż za mało. Brakuje tu lekkości i polotu. Aktorzy Teatru Gdynia Główna pokazują za to, że są świetnie przygotowani, że mają w sobie gotowość do służenia postaciom czy też odgrywanym przez nie rolom, że się nie boją, mają w sobie odwagę i bezkompromisowość. Ewa Ignaczak nauczyła ich, jak być na scenie, jak grać na tym skomplikowanym instrumencie, którym jest schowany w nas człowiek, jak spotykać się codziennie ze swoim widzem na nowo i chwała jej za to. To wielki sukces! Ten etap w Teatrze Gdynia Główna wyraźnie się zakończył. Czas na nowe wyzwania, wydaje mi się, że najlepszym i najbardziej odpowiednim byłoby skonfrontowanie tego znakomitego zespołu ze świeżym spojrzeniem kogoś z zewnątrz, z pomysłami i stylistyką innego artysty. Choćby dla odmiany! Warto wyciągnąć wnioski z własnego spektaklu – bohaterowie stoją, Chochoł stracił i możliwości, i władzę. Dlaczego? Bo taka jest kolej rzeczy! Wszyscy czekamy na nowe – i ono się pojawi, zawsze się pojawia!

zdj. Tomasz Domagała

6 sierpnia, STACJA KOŃCOWA

Szanowni Państwo, spektaklem “Hultaje” Teatru Porywacze Ciał z Poznania zakończyła się IV edycja Festiwalu “Pociąg do miasta” w Gdyni. Pozwolicie Państwo, że pominę milczeniem ostatni spektakl, nie wszystko bowiem, co nosi miano “spektaklu” i jest prezentowane przez aktorów widzom, zasługuje na wspomnienie. Mnie zatem pozostaje się tylko z Państwem pożegnać. W tym miejscu chciałbym serdecznie podziękować pani dyrektor Teatru Gdynia Główna, Ewie Ignaczak za zaproszenie; paniom: Małgorzacie Polakowskiej oraz Idzie Bocian z Teatru Gdynia Główna za opiekę, gościnę i cierpliwość; artystom z całego kraju za spektakle, ich zaangażowanie oraz ciężką, często darmową pracę w ich macierzystych teatrach; gdyńskiej publiczności zaś za tłumne uczestnictwo w tym małym/wielkim Święcie Trójmiejskiego Teatru. Do zobaczenia za rok! 

[addthis tool="addthis_inline_share_toolbox_x0fz"] Kategorie: , | Tagi: |

2 komentarze

  1. Trochę niespójny spektakl, ale zdecydowanie się zgadzam, że aktorzy go uratowali…
    O czym? Ano o tym, ze zło ma twarz przeciętną, żeby nie powiedzieć banalną.
    Zdjęcia z albumy Karla Hockera pokazują zwyczajnych ludzi – znudzonych, zmęczonych swoją nudną, ciężką przecież pracą, dobrych urzędników ze swoimi domowymi kłopotami, romansami.
    Gdybyśmy nie wiedzieli że ten niewysoki pan w okularach to Hess, a przystojny uśmiechnięty człowiek to dr Mengele – to pomyślelibyśmy sobie – ot, zwyczajne fotki z pracy…
    Ofiar w Albumie nie ma zupełnie – poza kilkoma zającami….
    I żoną Karla Hockera, która odmawia przyjazdu za mężem, bo ma depresję, boi się wychodzić z domu, gdyż wcześniej mieszkała z mężem w obozie Majdanek.

    Kiedy czytałam sprawozdania z Norymbergi, czy książkę Przygody Wernera Holta, to właśnie to zrobiło na mnie największe wrażenie: do czego może być zdolny zwyczajny urzędnik, średnio zdolny człowiek, któremu Partia dała do wykonania zadanie. Z bałwochwalczym uwielbieniem Wodza. Albo po prostu – dla kariery, którą Wódz zapewnić może – a ze słabymi zdolnościami nigdzie indziej nie będzie czuł się ważny..

    I nie dotyczy to tylko zbrodniarzy w Auschwitz. To było wcześniej, to dzieje się obecnie na całym świecie.. a Auschwitz było po prostu prowadzone z doskonałą niemiecką precyzją.. toć słyną z solidnej roboty.

    Wystarczy podzielić ludzi, jednych nazwać lepszymi, drugich gorszymi i stanąć po właściwej stronie. Potem już samo idzie..

    A teraz? Może rozejrzyjmy się, spójrzmy w lustro..

    I pamiętajmy: zło ma twarz zwyczajnego człowieka, takiego, co to nie ma wątpliwości, że jest po lepszej stronie.

    Mimo wszystko – warto było być na tym spektaklu.

    I nie zgadzam się ze zdaniem, które wypowiedziała oburzona koleżanka po spektaklu – że to ocieplanie wizerunku morderców. No nie.