Nigdy stąd już nie wyjadę – „Wyjeżdżamy” w/g. Hanocha Levina w reż. Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze w Warszawie

zdj. Magda Hueckel

„Moja melancholia jest swojego rodzaju, złożona z wielu pierwiastków, wyciągnięta z wielu ingrediencji, a żeby prawdę powiedzieć, długie rozważanie i przeżuwanie moich podróży pogrążyło mnie w najzabawniejszym smutku”

William Shakespeare
„Jak Wam się podoba”,
Jakub, akt IV

Będący u kresu swojej ziemskiej podróży Szabtaj Szuster (Zygmunt Malanowicz), zaraz na początku spektaklu Warlikowskiego wypowiada nieco zmodyfikowany fragment tekstu ze spektaklu Tadeusza Kantora „Nigdy tu już nie powrócę”. W spektaklu krakowskiego mistrza tekst ten był dużo bardziej rozbudowany:

„Za chwilę wejdę do nędznej i podejrzanej knajpy. Szedłem do niej długo, nocami bezsennymi, szedłem na spotkanie, nie wiem, z widmami czy z ludźmi. Powiedzieć, że ich od wielu, wielu już lat tworzyłem, byłoby za wiele. Dawałem im życie, ale i oni dawali swoje. Nie byli łatwi, ani posłuszni. Wędrowali ze mną długo i stopniowo pozostawali na różnych drogach i postojach. Teraz mamy się spotkać, być może ostatni raz, jak na polskich Zaduszkach. Jeszcze raz ich zobaczę, po tylu latach. Wszyscy byli biedni, z dna, wykolejeńcy, zżarci przez życie, wszyscy umarli. Przyjdą do tej knajpy, jak na sąd ostateczny, aby dać świadectwo naszego losu, naszych nadziei, zachwytów, na gruzach naszego piekła i nieba, naszego końca wieku. Nie mam wątpliwości, że i mnie się dostanie przy tej okazji. Wszystko dzieje się tam, jakby na skraju czasu, jeszcze krok a możemy znaleźć się poza nim. Codzienność przechodzi niepostrzeżenie w wieczność. Wszystko traci swoje właściwe znaczenie, miesza się, miota się, burzy, zieje grobową pustką. Zagubiony w niej właściciel wykonuje wszystkie znane gesty typowego właściciela knajpy, ale nie służą one nikomu – nadaremne”

Tekstem tym rozpoczynał Kantor swój spektakl, będący swoistą summą jego teatru. Na scenę powracali nie tylko jego ukochani aktorzy, ale też postaci z innych jego spektakli czy ulubione rekwizyty. Warlikowski zdaje się powtarzać ten gest: ponownie spotykamy tu bohaterów jego poprzedniego spektaklu na podstawie dramatu Hanocha Levina „Krum”, powracają stałe elementy przestrzeni Małgorzaty Szczęśniak (np. słynna ruchoma toaleta) czy wreszcie ci sami, wierni Warlikowskiemu od lat aktorzy. Wypowiedź Kantora zdaje się też najlepszym streszczeniem idei i pomysłu na „Pakujemy manatki” Levina, które na scenie Nowego Teatru przyjęło formę spektaklu „Wyjeżdżamy” – oto postaci dramatu „przyjdą (…), jak na sąd ostateczny, aby dać świadectwo naszego losu, naszych nadziei, zachwytów, na gruzach naszego piekła i nieba, naszego końca wieku”. Warlikowski ma również świadomość, że i jemu „dostanie się przy tej okazji”.

Treścią dramatu, określonego przez samego autora jako „komedia na osiem pogrzebów”, są losy kilkunaściorga Izraelczyków, związanych ze sobą w różny sposób. Układają się one w kolaż scen, w których jedne postaci ustępują miejsca innym. W miarę upływu czasu część z nich umiera, a ich pogrzeby stanowią swoisty refren opowieści – to jedyne momenty zatrzymania w ruchu tej mikro-społeczności oraz chwile, kiedy jej członkowie są razem. A przecież jest to społeczność wolna i syta, która stosunkowo niedawno, po wiekach tułaczki i bezdomności, odzyskała swoje państwo. Nie znajdziemy w niej jednak entuzjastycznych budowniczych czy pełnych zapału patriotów – są za to tłuste, rozleniwione dobrobytem „koty”, które zajmują się głównie narzekaniem i planowaniem rychłych wyjazdów. Wszak – z różnych powodów – są nieszczęśliwi. I choć cała parada walizek przewija się jak refren w didaskaliach, wyjechać udaje się jedynie Prostytutce. Jej zagraniczna wycieczka nie przynosi jednak spełnienia – „wszędzie dobrze gdzie nas nie ma”, zdaje się przekonywać nas w swoim monologu roześmiana Agata Buzek. W spektaklu Warlikowskiego rodzajem wyjazdu staje się też pogrzeb. Kontekst kantorowskiego „teatru śmierci” wzmacnia ten wątek, pogłębiając jednocześnie nieskomplikowaną fabułę Levina. Dzięki temu rozgrywa się ona na kilku planach: dramatu Levina (postaci o izraelskich nazwiskach), teatru Warlikowskiego (jego aktorzy) oraz współczesności (my, widzowie). Wspomniany pogrzeb stanowi wprawdzie formę wyjazdu, jest ona jednak wyjątkowo nieskuteczna, nie tyle może w świecie Levina, ile w Warlikowskiego i naszym. Choć lata płyną, postaci jego teatru, jego aktorzy i świat wciąż do pogrzebowego rytuału powracają, podobnie jak nasi zmarli, zwłaszcza tu w Polsce, gdzie trupy i przeszłość wciąż dzierżą niepodzielną władzę nad społecznym odbiorem rzeczywistości i autoryzują politycznym hienom uprawianie chocholego tańca nad grobami naszych przodków. Warlikowski zamyka zatem nas wszystkich: postaci Levina, swoich aktorów oraz nas, widzów – w jakimś upiornym bezczasie, w którym kręcimy się w kółko, wciąż powtarzając te same czynności (rytuały życia, rytuały teatru). Pragniemy je porzucić, ale wydaje się to niemożliwe. Nasze kompulsywne, codzienne powtarzalne czynności „nie służą nikomu – nadaremne”. Utknęliśmy w upiornej zapętlonej rzeczywistości, której tak naprawdę nie można w żaden sposób opuścić (uprawnione skojarzenia z „Aniołem zagłady” Bunuela i „Hamletem” Oliviera Friljicia). Cóż zatem należy nam czynić? Odpowiedź zdaje się znajdować w mowie pogrzebowej Motkego (Marek Kalita) nad trumną Heni Gelerntner (Ewa Dałkowska):

„Zadaję sobie pytanie, które być może i wy zadajecie sobie. Przecież oprócz strachu przed chorobą, musiało też być coś jeszcze, co nie zostało powiedziane, życie, które nie zostało przeżyte. (…) kiedy leżymy już w trumnie, odświętnie ubranym, i kiedy już za moment przykryje nas ziemia, staje się jasne, co było ważne, a co było nieważne. Staje się jasne, że w najważniejszej sprawie milczeliśmy. Roztrwoniliśmy ją i zlekceważyli. Nie umieliśmy o niej mówić. Panie, Ty dałeś nam pogrzeby, abyśmy pamiętali o życiu; nie pozwól nam zapomnieć o śmierci także pomiędzy pogrzebami”.

W tym kontekście scena finałowa nie pozostawia wątpliwości. Gdy pogodzimy się z tym, że wyjechać nigdzie nie można, gdyż wyjazd to tak naprawdę ucieczka od samego siebie – „Bóg nam wybaczy czyny sercowe i lody poda nam malinowe” – jak śpiewała Magda Umer w piosence „Oczy tej małej”. Wystarczy tylko „przeżyć życie”. Tak naprawdę. Przeżyć, cenić je i się nim cieszyć.

Ciekawym wątkiem spektaklu Warlikowskiego jest postać Angeli (Magda Cielecka), uzależnionej od mediów społecznościowych Amerykanki, która przyjeżdża do Izraela/Polski w celach rzekomo turystycznych. Okazuje się jednak, że Amerykanka jest Żydówką i tak naprawdę przyjechała się rozliczyć ze sobą, swoją przeszłością i miejscową społecznością („nie przyjechałam tu po wasze głowy”, deklaruje, a jednak…). „Nigdy tu już nie powrócę” Kantora było pierwszym jego spektaklem, w którym był on jedną z postaci swojego spektaklu, gdyż „nie miał wątpliwości, że i jemu się też dostanie przy okazji”. Wydaje się, że jeśli Warlikowski podąża tu drogą krakowskiego Mistrza, to właśnie pod postacią Angeli. Wszak i on, mając głębokie polskie korzenie, żyje teraz w różnych miastach Europy, powracając do Polski tylko na chwilę, żeby zrobić pierwszy od trzech lat spektakl. Jako jeden z najważniejszych europejskich reżyserów i teatralny „celebryta”, wraca tu tak naprawdę „po nasze głowy”. Wraca tu, gdyż podobnie jak szekspirowskiego Jakuba, podróże przywiodły go do „najzabawniejszego smutku”, którym za pomocą Magdy Cieleckiej (oraz innych aktorów) chce się z nami podzielić. Ironia, z jaką Warlikowski potraktował postać Angeli (może to parodia Anioła z „Aniołów w Ameryce”?) każe podziwiać go za dystans, jaki ma do siebie, swojej pracy oraz tych ze swoich polskich wielbicieli, co wyczekują jego głosu jak zbawienia.

O rzemiośle teatralnym nie piszę. Przecież nikt nie uwierzy, że Magda Cielecka, Ewa Dałkowska czy Maja Ostaszewska źle zagrały swoje role. Moje serce skradli za to: Zygmunt Malanowicz jako Avi, „Garbusek”, Agata Buzek w roli Prostytutki oraz niezwykła, hipnotyzująca Jadwiga Jankowska-Cieślak w roli Boby, matki Munii – levinowskiej wersji Żydówki Wiecznej Tułaczki.

Czy zatem na Madalińskiego powstało teatralne arcydzieło? W moim przekonaniu – niestety, nie. Powstał spektakl znakomity, ale brakuje mu przysłowiowej wisienki na torcie. Trzygodzinny spektakl ogląda się bowiem… na chłodno. Forma spektaklu – kolaż przedstawiający losy kilkunastu bohaterów – sprawia, że przez długi czas trudno się połapać, kto jest kim dla kogo. Sceny biegną wartko, spektakl pędzi jak pociąg i – choć bohaterowie tkwią wciąż w tym samym miejscu – nieustannie coś się dzieje. Gdy się opanuje już ekspozycję, okazuje się, że akcja płynie zbyt szybko, żeby cokolwiek poczuć. Taka konwencja jest być może zgodna z poetyką dramatu Levina, ale – przy narzuceniu tak szybkiego tempa – się nie sprawdza. Spektaklowi brakuje oddechu. Pędzi na łeb na szyję, a wystarczyło się zatrzymać na dłużej choćby w scenach pogrzebów. Żeby to, co tam powiedziane, wybrzmiało dostatecznie mocno, żeby dotarło, spowodowało wstrząs, katharsis. Momenty magii pojawiały się, gdy na ekranie wyświetlały się nekrologi postaci, ilustrowane zdjęciami z młodości grających ich role aktorów. Trwały jednak o wiele za krótko. Nigdy nie myślałem, że to kiedyś napiszę, ale przydałaby się Warlikowskiemu jeszcze godzina – godzina ciszy i oddechu. Godzina przeżycia. Inaczej nigdy nie uda nam się „stąd” wyjechać…