Narratorką legnickich “Biesów” jest Sofia Matwiejewna Ulitin, zajmująca się sprzedażą Biblii młoda wdowa, którą Stiepan Trofimowicz Wierchowieński spotyka u kresu powieści. Gdy Wierchowieński zapada na ciężką chorobę, Sofia opiekuje się nim i czyta mu Ewangelię. Prawdopodobnie na skutek spotkania z nią Wierchowienski nawraca się tuż przed śmiercią. W pewnym momencie prosi Sofię Matwiejewną, by przeczytała mu słynny fragment Ewangelii św. Łukasza, będący mottem powieści:
„A była tam duża trzoda świń, pasących się na górze. Prosiły Go więc (złe duchy), żeby im pozwolił wejść w nie. I pozwolił im. Wtedy złe duchy wyszły z człowieka i weszły w świnie, a trzoda ruszyła pędem po urwistym zboczu do jeziora i utonęła”
Stiepan doznaje wówczas olśnienia: “Te złe duchy, wychodzące z chorego i wchodzące w świnie – to nasze rany, nasze miazmaty, cały brud, wszystkie diabły i diabliki, które nagromadziły się przez wieki w naszym wielkim, drogim chorym, jakim jest Rosja! Lecz wielka myśl i wielka wola ześlą na nią łaskę jak na owego chorego, i wszystkie złe duchy, cały brud, całe plugastwo, gnojące się na powierzchni, wyjdą… i same będą prosiły, aby wejść w wieprze. Może nawet już weszły. To my, my i oni, i Pietrusza… i ja, może ja pierwszy. I rzucimy się, nieprzytomni i opętani, ze skały w morze, i utoniemy wszyscy. Taki nasz los, gdyż do niczego innego nie jesteśmy zdolni. Lecz chory będzie uzdrowiony i „siądzie u stóp Chrystusowych”… a wszyscy będą patrzyli zdziwieni…”
Wykreowanie Sofii Matwiejewny na główną narratorkę scenicznej opowieści ma swoje konsekwencje. Po pierwsze, powieść Dostojewskiego – na zasadzie analogii – staje się dla widza niejako odpowiednikiem Ewangelii. Wszak Sofia (po grecku Mądrość) związana jest bezpośrednio z Pismem Świętym. W związku z tym, należy Dostojewskiego dziś uważnie przeczytać i potraktować jak ewangeliczną przypowieść o nas, Polakach anno domini 2018 (dowodem na to postać Feministki, która dołącza do spiskowców). Może i my, podobnie jak Stiepan Trofimowicz, doznamy olśnienia i nawrócenia? Po drugie, sugeruje, że reżyserowi, Jackowi Głombowi najbliżej do postaci starego Wierchowieńskiego – wojującego ateisty i papierowego rewolucjonisty, który całe życie wspierał nowe idee i „zwalczał reżim”, de facto nigdy z nim tak naprawdę nie stając do walki. Idąc tym tropem, Stiepan Trofimowicz wydaje się idealną twarzą całego pokolenia solidarnościowego anno domini 1989. Pokolenia, które na skutek nadmiaru wolności stało się karykaturą siebie sprzed lat i wciąż tę karykaturalną, groteskową twarz z pełną powagą nam ukazuje. Biorąc pod uwagę drogę życiową reżysera i jego poglądy, wątek ten można czytać jako rozliczenie Głomba ze sobą i własnym ideowym środowiskiem. Rozliczenie zaskakująco brutalne i pełne goryczy, dokonywane w momencie, gdy na scenie historii główną rolę gra już zupełnie nowe pokolenie, symbolizowane przez syna Stiepana Wierchowieńskiego, Piotra, którym ojciec tak naprawdę nigdy się nie interesował. To kolejna szpilka, wbita “pokoleniu styropianu”, które w warunkach wywalczonej wolności skupiło się głównie na bogaceniu się i zarabianiu pieniędzy, pozostawiając ulicy wychowanie swoich dzieci. A dzieci te wyrosły i chcą dokonać własnej rewolucji, z pogardą traktując jednocześnie pokolenie ojców, którzy naiwnie sądzą, że wciąż są dla swych dzieci autorytetami. Na czele owej rewolucji staje syn Stiepana, Piotr. Ma konkretny plan: zamierza wykreować charyzmatycznego lidera, który pociągnie za sobą tłumy i obali władzę. Wybór pada na młodego, ekscentrycznego arystokratę, Stawrogina. Ma on w sobie coś takiego, że ludzie go lubią, ale też się go boją. Głomb zdaje się być tu jeszcze bardziej bezlitosny niż Dostojewski. Stawrogin w jego spektaklu (w interpretacji Roberta Gulaczyka) to przeciętny, zagubiony młody człowiek, charyzmą w żaden sposób nie dorównujący swojej matce, Barbarze Pietrownej. Nie nadaje się na lidera, ale główny bohater spektaklu (na jakiego wyrasta na legnickiej scenie Piotr Wierchowieński), osobliwy „specjalista od wizerunku”, nie chce się przyznać do błędu, jakim było „obstawienie złego konia”. Plan się nie powiedzie, żadnej władzy nie da się w taki sposób obalić. Środowisko opozycyjne młodych, z ironią potraktowane i przez Dostojewskiego, i przez Głomba, zaczyna się miotać, kręcić w kółko, zjadać własny ogon. Wewnętrzny chaos zwraca się przeciwko nim – gdy zabijają pierwszy raz, ofiarą staje się ich własny człowiek, Szatow. To dzwonek alarmowy, że „wszystkie złe duchy, cały brud, całe plugastwo, gnojące się na powierzchni” właśnie w nich weszły, niczym w ewangeliczne świnie. Pozostanie opamiętanie się albo symboliczna, samobójcza śmierć całego pokolenia w morzu. Morzu polskiej braterskiej krwi, zdaje się dopowiadać Stiepanowi Wierchowieńskiemu – Głomb. Pytanie tylko, czy my jesteśmy w ogóle w stanie przyjąć postawę reżysera. Pochylić głowę, wyznać własne grzechy i NA SPOKOJNIE zastanowić się, co dalej. Stiepan Wierchowieński tuż przed śmiercią mówi słowa, świadczące o tym, że się nawrócił. Z drugiej strony, chwilę wcześniej wyznaje, że całe życie kłamał. A Jacek Głomb: czy się nawrócił? Mówi prawdę, czy tylko zmienia taktykę? Chyba nie ma to znaczenia, bo zarówno Ewangelia, jak i „Biesy” nie potrzebują asysty, żeby się w nich przejrzeć. Wystarczy je uważnie przeczytać, a wnioski pojawią się same. Oby te, co potrzeba.
Adaptacja jest solidna, ale ma jeden poważny mankament. To właśnie… narracja Sofii Matwiejewny. Znam powieść dość dobrze, pracowaliśmy nad nią na zajęciach w łódzkiej filmówce, od razu wiedziałem więc, kim jest Sofia. Statystyczny widz, nieznający tekstu powieści, nie ma szans na to odkrycie. Jej narracja jest tak nieszczęśliwie gramatycznie wykrojona, że początkowo można mniemać, iż narratorką jest żona Szatowa, Maria. Dopiero gdy ta pojawiła się później na scenie, sięgnąłem do programu i wykoncypowałem, że to Sofia. Błąd popełnili tu więc i adaptator, i reżyser. Brak ekspozycji postaci nie pozwala na odczytanie koncepcji tym, którzy książki nie czytali albo zrobili to dawno temu (zapewne większość widzów). Poza tym spektakl jest wyreżyserowany porządnie. Scenografię Małgorzaty Bulandy stanowią wiązki sprasowanych gazet – bo zboże wolnej prasy dawno już zżęto. Mankamentem tej koncepcji scenograficznej jest to, że zużywa się już po piętnastu minutach, nie wnosząc później do spektaklu nic ciekawego. Zespół aktorski Teatru im. Modrzejewskiej prezentuje się bardzo dobrze. Znakomity jest Rafał Cieluch w roli młodego Wierchowieńskiego. Jest jak kameleon: w zależności od sytuacji zmienia emocje, sposób mówienia, gesty – wszystko po to, żeby osiągnąć upragniony cel. Świetnie wypada Cieluch w momencie, gdy okazuje się, jaki Stawrogin jest naprawdę. Miota się po scenie jak opętany. Wielka rola. Dorównuje mu Paweł Palcat w roli Kiryłłowa – cichego, zamkniętego w sobie mieszkańca piwnicy, daleko swoją formacją duchową i intelektualną wyrastającego ponad głupawą tłuszczę spiskowców. Nie podobał mi się zbyt nijaki i pozbawiony charyzmy Szatow Mateusza Krzyka; nie przekonał mnie, dlaczego był dla pozostałych taki niebezpieczny (mówię tu o osobowości postaci, a nie powodach podanych w tekście Dostojewskiego). Nie wyróżniali się też niczym Gubernatorowa Gabrieli Fabian i Kapitan Lebiadkin Bogdana Grzeszczaka. Ale to raczej wina nie do końca jasnych powodów ich scenicznej egzystencji, a nie aktorskiej dyspozycji.
Jacek Głomb wyreżyserował na czterdziestolecie Teatru Modrzejewskiej spektakl ważny i solidny. Warto go poprawić, żeby mógł świecić blaskiem, jaki dla niego przewidziano. Ten, kto lubi mądry, porządny, narracyjny teatr na pewno w Legnicy się nie zawiedzie, a i refleksja tego gorzkiego „spektaklu o Polsce” warta jest gruntownego przemyślenia – bo „złe duchy” wciąż czekają na swoje „świnie”.