Uwaga! Spoiler!
„A więc bacząc na ostatni bytu ludzi kres i dolę,
Śmiertelnika tu żadnego zwać szczęśliwym nie należy
Aż bez cierpień i bez klęski krańców życia nie przebieży”
Sofokles „Król Edyp”
Film Pawła Pawlikowskiego przywodzi mi na myśl… klasyczną grecką tragedię. Mamy oto dwoje ludzi, których los wydaje się z góry przesądzony. Można by go swobodnie streścić za pomocą kilku słów śpiewanej przez Zulę (główną bohaterkę) ludowej piosenki „Dwa serduszka, cztery oczy”, będącej muzycznym tematem przewodnim filmu:
„Czarne oczka co płaczecie, że się spotkać nie możecie,
Że się spotkać nie możecie”
Jak przystało na klasykę gatunku, bohaterowie przez cały film będą z owym tragicznym losem walczyć – do momentu, gdy pojmą wreszcie, że wszelkie podejmowane przez nich działania są daremne. Im bardziej ten tragiczny węzeł próbują rozplątać, tym bardziej wszystko się zaplątuje. Klasyczne rozpoznanie przychodzi do nich stopniowo. Zula w Paryżu zauważa najpierw, że Wiktor w rzeczywistości nie przystaje do obrazu, jaki sobie stworzyła. Posuwa się zatem krok dalej: prowokuje go, by dowiedzieć się, czy on w ogóle ją kocha. „To rozumiem” rzuca, gdy prowokacja się udaje. W tym przełomowym momencie bohaterka rozpoznaje już, że ich miłość jest wprawdzie wielka i niezwykle silna, lecz zarazem niemożliwa do zrealizowania, że zawsze będą się mijać, że oni sami i ich losy całkowicie do siebie nie przystają. Zula wyjeżdża. Wiktor miota się jak zranione zwierzę (znakomita scena zapamiętania się w grze na fortepianie), a następnie rzuca „w pogoń” za ukochaną kobietą. Sytuacja się komplikuje, bo ona musi jeszcze więcej dać od siebie – poświęcić się dla niego, przekroczyć kolejną granicę. Okazuje się, że po raz ostatni. Postawieni pod ścianą labiryntu życia, wzniesionego wokół nich przez historię i przeznaczenie, bohaterowie ostatecznie rozpoznają swój los i się z nim godzą. To ostatni epizod ich tragedii. Niczym Minotaur, dla którego nie ma z labiryntu żadnej fizycznej drogi ucieczki, decydują się na wyjście ostateczne. „Z drugiej strony jest – być może – lepszy widok”.
Jak przystało na grecką tragedię, powinniśmy po seansie „Zimnej wojny” doznać katharsis, oczyszczenia. Szanse na to są wielkie, gdyż autorzy scenariusza – sam reżyser wespół z Januszem Głowackim – zadbali o to szczególnie. W tragedii greckiej rolę komentatora mitycznych wydarzeń pełnił chór, nie inaczej jest w filmie Pawlikowskiego. W „Zimnej wojnie” tworzy go zespół pieśni i tańca „Mazurek”, który za pomocą ludowych polskich pieśni, tych muzycznych fragmentów DNA polskiej duszy, rdzenia polskiej mitologii – komentuje historię Zuli i Wiktora (eksplikując zarazem ironicznie wielką historię, zwłaszcza w kontekście tego, co wiemy o niej dzisiaj – przykładem kult Stalina). Co najważniejsze, Zula i Wiktor, pracując w zespole i wykonując ludowe utwory (ona śpiewa, on dyryguje), są zupełnie ślepi i głusi na ich treść. Z punktu widzenia opowieści są zarówno jej bohaterami, jak i członkami „chóru”, który z dystansem przypatruje się ich tragicznemu losowi. Gdyby tylko wsłuchali się uważnie w to, co wykonują, dokonaliby fundamentalnego odkrycia, być może zmieniającego całe ich życie. Muszą jednak przejść przez piekło paradoksu, zgrabnie ujętego w starym polskim przysłowiu: szewc bez butów chodzi. Zabieg ten wzmaga uczucie tragizmu, pokazuje bowiem bohaterów jeszcze bardziej kruchych i bezbronnych wobec potężnych sił Fatum i Historii. Zula, indywidualizując się stopniowo jako artystka, również na tym polu dokona rozpoznania. Zmusi ją do tego urażona duma i niechęć do tłumaczenia „Dwóch serduszek”, dokonanego przez rywalkę, francuską poetkę. Wsłucha się – być może po raz pierwszy – w słowa pieśni i odkryje tam… siebie, Wiktora oraz ich wspólny los. Kawałki tragicznej układanki powoli znajdą swe właściwe miejsce. A my, widzowie – swoje katharsis.
Podczas kilkunastu pierwszych minut seansu pomyślałem, że każdy fragment ludowej pieśni to swoista „pułapka” na bohaterów. Mamy oto kawałki rozbitego lustra polskiej mitologii, w której oni, ale też i my, gdybyśmy tylko chcieli, moglibyśmy się stale przeglądać. Dziękuję Pawłowi Pawlikowskiemu za to, że próbuje to rozbite przez komunę zwierciadło polskiej kultury ludowej pieczołowicie poskładać, żebyśmy mogli choć w jego części zobaczyć (podobnie jak Zula i Wiktor) swoją twarz – taką, jaka ona naprawdę jest. To wielka wartość „Zimnej wojny”.
O urodzie kadrów, kostiumach, scenografii, świetle czy sposobach filmowania nie ma co pisać. Najwymyślniejsze nawet frazy w języku polskim nie są w stanie dorównać ich doskonałości. Gra Joanny Kulig i Tomasza Kota to poezja aktorstwa. Wymiany spojrzeń, gesty, ułamki sekund, w których przez ich skupione twarze przemyka myśl, nie dają się zapomnieć. Niespieszność i precyzja aktorskich środków, ich oszczędność granicząca z ascezą sprawiają, że widz ma szansę nie tylko obejrzeć ich tragiczne losy, lecz także osobiście poczuć je i przeżyć. Głęboko, gdzieś „w trzewiach”, w duszy, do której drogę otwiera muzyka ludowa. Słowem: wielki szacunek!
W finale sofoklesowego “Króla Edypa” oślepiony, choć wreszcie widzący prawdę tytułowy bohater prosi swego następcę, Kreona, by ten wysłał go „gdzieś daleko”. Paweł Pawlikowski interpretuje owo „daleko” osobliwie, może ono oznaczać śmierć, może też drugą stronę życiowej drogi. Ważne, że tragedia została odegrana, rytuał zamknięty. Ja swoje katharsis przeżyłem i mam nadzieję, że doznali go również inni.