Powrót taty – “Odys” Cecki w reż. Eweliny Marciniak w Teatrze Polskim w Poznaniu

zdj. Magda Hueckel

Najważniejszą sceną spektaklu Eweliny Marciniak Odys wydaje się moment spotkania tytułowego bohatera z niewidomym synem Telemachem. Jest ono kluczowe dla dramaturgii całości, stanowiąc kulminację kilku przeplatających się teatralnych narracji, tworzących szkielet spektaklu; ma też w sobie największy potencjał emocjonalny. Główne narracje są tu trzy: mityczna, inkrustowana fragmentami dramatu Wyspiańskiego historia powrotu Odysa, opowieść o polskiej emigracji lat dziewięćdziesiątych i jej konsekwencjach oraz – najgłębiej ukryta – próba zdefiniowania współczesnych problemów społecznych. Mit Odysa, ten grecki i ten przetworzony przez Wyspiańskiego, jest tu rodzajem konfekcji, w którą autor tekstu, Marcin Cecko (ur. 1981), ubiera opowieść o swoim dzieciństwie, licząc zapewne, że w jego jednostkowym doświadczeniu odnajdą się rzesze ludzi należących do tego samego pokolenia. Na pewno odnalazła się w nim Ewelina Marciniak, reżyserka tylko trochę młodsza od Cecki, co zaowocowało właśnie poznańskim spektaklem. Z widzami może nie być już tak różowo.

Zjawisko emigracji po przełomie 1989, tej zagranicznej i tej rodzimej, o której często się zapomina (któż z moich, urodzonych w latach siedemdziesiątych, rówieśników nie pamięta, że rodzice emigrowali na całe dni do pracy, zostawiając nam obiad do odgrzania w piekarniku oraz klucz pod wycieraczką?), oglądamy z dwóch perspektyw: czekających wiernie Telemacha i Penelopy oraz z perspektywy wiecznie nieobecnego Odysa. Z tych trzech perspektyw tylko jedna wydaje się – zarówno w tekście Cecki jak i w spektaklu Marciniak – prawdziwa i poruszająca. To punkt widzenia Telemacha – syna wychowującego się bez ojca, w poczuciu braku więzi i rodzinnego niespełnienia. Nie wiem, na ile wynika to z osobistych doświadczeń twórców, aczkolwiek nie wydaje się to specjalnie istotne. Ważne, że pozostałe dwie perspektywy to zbiór przypuszczeń i „gdybań”, które mimo ofiarnej i momentami dobrej gry aktorskiej Joanny Drozdy, Teresy Kwiatkowskiej i Moniki Roszko w rolach Penelopy (jest ich kilka) oraz Pawła Siwiaka w roli Odysa nie przekonują, brzmiąc jak oderwany od rzeczywistości zestaw stereotypowych wyobrażeń związanych z postaciami „tego, który wyjeżdża” i „tych, które zostają”. Problemem wydaje się też sam powierzchowny, a przez to wypaczony, obraz lat dziewięćdziesiątych, któremu bliżej do hipsterskiego kolażu pamiętanych z dzieciństwa rekwizytów w stylu „oranżady w proszku”, niż pogłębionego portretu epoki. W efekcie dostajemy zdystansowany teatralny esej, który tylko od czasu do czasu zamienia się w dramat. Choć aktorzy i reżyserka robią wiele, żeby na scenie było inaczej, przełamanie tego dystansu wydaje się niemożliwe, a to dlatego, że z tekstu wyłania się jeszcze jedna przeszkoda: pierwszoosobowa narracja, której największym przekleństwem jest to, że jest… prawdziwa. Tam, gdzie narrator dotyka jakiegoś własnego doświadczenia, tekst – a za nim spektakl – stają się przeżyciem; tam, gdzie wypowiada się o doświadczeniach innych, prezentuje jedynie zestaw osądów, niekoniecznie przystających do rzeczywistości, a w wielu punktach ewidentnie fałszywych. Narracja ta – mimo wspomnianych mankamentów – jest jednak na tyle precyzyjna i silna, że ani Marciniak, ani jej aktorzy w starciu z nią nie mieli szans. Mimo że rozpisana jest na sceny i kwestie wciąż pozostaje monologiem.  Powstał więc spektakl, który widza in toto nie obchodzi, okraszony momentami scenicznej prawdy, wnoszonej na scenę głównie przez znakomitego Telemacha Grzegorza Dowgiałły i wymyślonego dlań przez Marciniak własnego muzycznego teatralnego języka.

Wątek kryzysu męskości w polskich rodzinach oraz w rodzimej rzeczywistości współczesnej przeprowadzony jest znakomicie. Nienachalnie, wyjątkowo inteligentnie i z wielką klasą. Wielka w tym zasługa Eweliny Marciniak oraz scenografki, Aleksandry Wasilkowskiej. Głównym elementem scenografii jest styropianowa Itaka, która zwaliła się na jakiegoś człowieka. Może to współczesny Odys? Przywaliła go dwadzieścia parę lat temu i nie pozwala mu się podnieść, nie daje powrócić. Ten przytłoczony styropianem (aluzja do solidarnościowych elit) mężczyzna zarazem jest i nie jest obecny w teatralnej rzeczywistości. Jest w Polsce i jednocześnie go nie ma. Trudno tu o wymowniejszą i trafniejszą diagnozę społecznego zaangażowania męskiej części populacji. Spodnie wszak – i w historii Odysa, i w latach dziewięćdziesiątych, i pod rządami „dobrej zmiany” – noszą ewidentnie i nieodmiennie… kobiety. Świetnym pomysłem Marciniak jest koncepcja postaci ojca Odysa, Laertesa. Poznajemy go na początku spektaklu jako muskularną rzeźbę w rodzaju starogreckiego dyskobola (wreszcie uzasadniona w teatrze nagość), ale przecież monumentalny styl socrealistycznej sztuki również lubował się w tego rodzaju ikonografii, służącej do idealizowania pracy i robotników. Tak więc starcza nagość współczesnego Laertesa (realnie liczącego sobie około 70 lat), nagość jego komunistycznej przeszłości oraz przywołanie starożytnego, greckiego oryginału łączą się nam tu w znakomitą, nieoczywistą metaforę, których jest zresztą w spektaklu więcej (zachęcam Państwa do samodzielnego ich poszukiwania). Finałem tego wątku, podobnie jak pozostałych, wydaje się zatem trwanie. Odys powrócił i… nic się nie zmieniło. Może nawet lepiej, żeby nie wracał – nie byłoby wtedy oczekiwań i złudzeń oraz goryczy, spowodowanej ich utratą.

Aktorzy grają dobrze, reżyserka ma naprawdę niezłe pomysły, świetnie wykorzystuje scenografię i profesjonalnie reżyseruje aktorów. Niestety, spektakl „nie działa”. Ogląda się go bez emocji. Staje się wypowiedzią, z której pointą można by się od biedy zgodzić, ale argumenty przytaczane w niej szeleszczą papierem i wydają się zmyślone. Mnożące się Penelopy oraz tytułowy Odys są jedynie konstruktami, a nie żywymi postaciami, dlatego scena, od której opisu zacząłem ten tekst, zupełnie się nie udała. Wrażliwy i pragnący ojcowskiej miłości Telemach rozbija się tu o zimny tors wygłaszającego niekończące się tyrady ojca, niczym widz o spektakl Marciniak. Jeśli reżyserce chodziło o to, żeby ostatecznie uwolnić się od Odysa, efekt został osiągnięty. Osobiście nie czuję potrzeby, by raz jeszcze się z nim spotkać.