„Masara”, wampir bez zębów – o spektaklu Stanisława Mojsiejewa w Narodowym Starym Teatrze.

Uwaga: SPOILERY!

Autor „Masary”, litewski dramaturg Mariusz Ivaškevičius, w wywiadzie zamieszczonym w programie teatralnym na pytanie o aktualność jego sztuki w polskiej rzeczywistości odpowiada tak: „(…) Aktorzy Starego Teatru przeczytali sztukę i powiedzieli: to wszystko jest o nas, wszystko o dzisiejszej Polsce, nie ma czego zmieniać. Z wyjątkiem pewnych szczegółów, które wynikały ze stricte litewskich realiów. Należało je zmienić lub usunąć, aby przybliżyć tekst krakowskiemu widzowi” i dalej „Z aktorami Starego Teatru umówiliśmy się, że zagrają samych siebie lub wymyślonych Polaków. Ale koniecznie Polaków”. Przyznam, że ta deklaracja autora, którą przeczytałem już po obejrzeniu spektaklu, stała się dla mnie nieoczekiwanie dowodem porażki Stanisława Mojsiejewa. Bo w życiu bym nie wpadł na to, że to spektakl o współczesnej Polsce! Dla mnie to wariant conradowskiego „Jądra ciemności” – opowieść o donbaskim Kurtzu, o jego drodze do zła, wynaturzeniu, sposobach działania i wyjściu poza wszelkie zasady i moralność. Oczywiście w tej scenicznej metaforze zawiera się w jakimś stopniu polska rzeczywistość, ale o tyle, o ile zawiera się tam każda inna – litewska, ukraińska czy też na przykład rwandyjska. O Polsce, jako głównej bohaterce spektaklu, nie ma tu mowy.

Gdy się bliżej przyjrzeć sztuce Ivaškevičiusa, ma ona rzeczywiście potencjał, by opowieścią o nas, Polakach się stać. Pierwsza część dramatu – “Wojna” – rozpoczyna się od rodzajowej scenki w ukraińskim domu gdzieś w Donbasie. Rodzina je obiad. W pewnym momencie do pokoju wlatuje – dosłownie – fotel lotniczy z trupem kobiety. To ofiara katastrofy słynnego malezyjskiego samolotu, zestrzelonego przez „zielonych ludzików” w Donbasie w 2014 roku. Zresztą „zielone ludziki” zaraz pojawiają się w domu tej rodziny i nakazują jej natychmiastowe opuszczenie domu. Potem następuje scena holenderskiego wieczoru pamięci ofiar katastrofy, podczas którego z ust rodzin ofiar padają oskarżenia wobec Rosjan oraz scena napaści holenderskich narodowców na rosyjską dziewczynę, wziętą za córkę Putina (tu zwanego Tupinem). W tym momencie odzywa się głos „z sali”. Orientujemy się, że jesteśmy na widowni teatru, że te trzy pierwsze sceny, to spektakl teatralny, zapisany już w dramacie. A widzem, który go przerywa, jest tytułowy Masara – zwolniony z zespołu aktor teatru, w którym właśnie się znajdujemy. Następuje gwałtowna wymiana zdań między nim a aktorami grającymi na scenie. Masara jest radykalny, zero-jedynkowy, pozbawiony skrupułów i przede wszystkim – wściekły. Nazywa siebie wojownikiem. Zarzuca aktorom oderwanie od rzeczywistości oraz jej relatywizację: rozmywanie odpowiedzialności winnych, słabość polegającą na działaniach opartych na współczuciu i „lewackich” poglądach. Z teatru, co znamienne, zostanie wyproszony, ale w drugiej i trzeciej części dramatu powróci na scenę, by stać się głównym bohaterem reżyserowanego przez siebie spektaklu – współczesnym Kurtzem, pozbawionym zasad i moralności watażką, uzależnionym od pieniędzy ze sprzedaży ropy oraz internetowej sławy.

Gdyby pokazać Masarę jako młodego, inteligentnego widza Starego Teatru, Polaka, powiedzmy – przedstawiciela klasy średniej, któremu w pełni odpowiada polityka obecnego rządu, który – mając dość „pedałów, Żydów i uchodźców” – brunatnieje z dnia na dzień, bo uważa, że tylko tak Polska może wstać z kolan – zamysł Ivaškevičiusa mógłby się udać. Byłaby to bowiem opowieść o tym, jak zwykły, porządny, inteligentny obywatel pod wpływem faszystowskich ideologii staje się potworem. Mogłoby też być inaczej – inteligent mógłby być lewicowy, zawiedziony np. słabością opozycji, ważne, żeby był jakiś. Żebyśmy mogli uznać go za naszego, „tutejszego”. W spektaklu Mojsiejewa nic takiego jednak się nie dzieje, mamy poprawną inscenizację dramatu Ivaškevičiusa, która – pozbawiona reżyserskiego pomysłu – ma kąsać, nie posiadając zębów oraz budzić grozę z pomocą hektolitrów sztucznej krwi.

Zaczyna się nieźle. Pierwsze sceny spektaklu są jakieś podejrzane, aktorzy grają źle, telenowelowo. Trup kobiety z samolotu to ordynarny manekin. Widać od razu, że to zły teatr. I nagle pojawia się on, Masara (Radosław Krzyżowski). Przerywa zły teatr, zaczyna „dobry”. Przyznaję, że dałem się złapać, myślałem, że to widz się awanturuje. Zdenerwowałem się, że znowu jakiś oszołom robi skandal w teatrze. Nic podobnego! To świetny Krzyżowski i w niczym mu nieustępujący aktorzy „grający” na scenie oszukali mnie swoją grą. I tu pierwsze potknięcie reżysera i kostiumologa – Krzyżowski ubrany na czarno, nijak. Zupełny brak pomysłu, jak można by tu pokazać polskiego Masarę, jak go wprowadzić, żebym ja, polski widz, od razu uznał go za swojego. Scena jest świetna, ale to zasługa Ivaškeviciusa oraz aktorów Starego. Reżyser przysnął i już się niestety nie obudził. W drugiej części jesteśmy w… no właśnie, gdzie? W sztuce to Piekło. W spektaklu Mojsiejewa – nie wiadomo. Wygląda na to, że w Polsce. Ale realia i rzeczywistość dramatu prowadzą nas na Ukrainę, do Donbasu. Reżyser nie robi zaś nic, żeby pokazać, że jesteśmy w miejscu, które on sam wybrał. Czy je rzeczywiście wybrał? Co gorsza – brnąc w realistyczną konwencję, ocierającą się o brutalizm, sankcjonuje Donbas jako potencjalne miejsce akcji spektaklu. Widz jest skołowany, aktorzy grają na serio, tekst jest mocno ironiczny, wręcz pastiszowy. To gdzie jesteśmy? W Polsce czy na Ukrainie? Czy Piekło to rzeczywistość czy metafora? Jeśli wylądowaliśmy na Ukrainie, ten spektakl to apel, byśmy nie porzucali Donbasu, bo tam się dzieją rzeczy straszne, których za chwilę sami doświadczymy. Mówi, o tym wprost Pusia – Aktorka w Sali (Paulina Puślednik), zarzucając nam, że porzuciliśmy Ukrainę, że już nas kompletnie nie obchodzi. Otóż diagnoza wprawdzie trafna, ale zaserwowana nam w taki sposób, że w moim przekonaniu nie znajdzie się ani jedna osoba, którą po spektaklu w Starym zacznie Donbas chociaż trochę obchodzić. I to jest druga przyczyna porażki Mojsiejewa. Wygląda na to, że ukraiński reżyser nie do końca zrozumiał sztukę Ivaškevičiusa, a jeśli się mylę i zrozumiał, to na pewno nie miał pomysłu, jak i o czym  ją w Polsce wystawić. Raz mu wychodziło, że o polskim wariancie zielonego ludzika, raz, że o donbaskim oryginale. Do tego w drugiej części kompletnie rozminął się z konwencją tekstu. Ujęcie realistyczno/ brutalistyczne wydaje się najgorszym z możliwych. A to dlatego, że sztuczna krew i markowanie okrucieństwa nie porusza już absolutnie nikogo, przeciwnie – często wzbudza niepożądaną wesołość. Brak także wyraźnej granicy między „złym” teatrem w pierwszej a „dobrym” w drugiej części. Tu sytuację ratują aktorzy, zmieniając trochę sposób gry, a wypadałoby to usankcjonować odgórnie, reżysersko. W efekcie spektakl wyszedł ani dobry, ani zły – ale to, że się jakoś „broni” jest przede wszystkim zasługą tekstu i aktorów.

Królową wieczoru jest wzorowana na postaci Nadii Sawczenko – Matematyca Małgorzaty Gałkowskiej. Aktorka gra umęczoną ofiarę przejmująco, wygrywając zarówno ze śmiesznością granych na niby brutalnych scen, jak i z umownością ubogich i tandetnych kostiumów. Jej pełne bólu oczy hipnotyzują tak skutecznie, że zapomina się o niekonsekwencjach i zaniedbaniach scenicznych twórców spektaklu. Znakomity jest też Krzyżowski, zwłaszcza w scenie „przerwania spektaklu”. To zresztą najlepsza scena Masary, jedyna wybitna. Gwałtowne reakcje widzów, złapanych przez Krzyżowskiego w pułapkę, pokazują o nas więcej prawdy, niż cały spektakl Mojsiejewa. Okazuje się, że jedyne, co jest nas w stanie wyprowadzić z równowagi, to przerwanie nam przyjemności oglądania przedstawienia. Naruszenie naszego świętego spokoju. Ukraina? Polska? Kogo one tak naprawdę obchodzą… W drugiej części Krzyżowski gra bardzo wiarygodnie, ale w związku z tym, że nie bardzo wiadomo, w jakiej sprawie, jego kreacja nie wychodzi poza wybitne wypełnienie niezłych “literek”. To niemało, bo nudzić się na “Masarze” raczej Państwo nie będą. Z reszty zespołu Starego uwagę zwracają również dwie Pauliny: Puślednik w roli Wiedźmy oraz Kondrak jako Aktorka Beata.

Wydarzenia teatralnego w Starym nie ma. Jest przeciętny spektakl na podstawie niezłego tekstu, wart zobaczenia z powodu dobrze grających aktorów, którzy tym samym dowodzą, że na razie udało im się ocalić to, co w Starym najważniejsze – swoje talenty i drużynowość. Stanisław Mojsiejew się na Masarze wyłożył, gdyż w Polsce nie wystarczy już dziś zrobić inscenizacji tekstu. Trzeba znać kraj, w którym się pracuje, mieć pomysł na tekst i pamiętać, że z przemocą na scenie w dobie autentycznych filmików z obcinaniem głów żartów nie ma. To znaczy są, przez kilka dni po spektaklu. Nazywają się memy.