„Idiota” zrobiony na kolanie – Dostojewski w reż. Kaczmarka w Teatrze im. Siemaszkowej w Rzeszowie

zdj. Michał Ramus

Rzeszowski „Idiota” w reżyserii Szymona Kaczmarka ma dwie dobre sceny: pierwsza, gdy Nastasja (Sylwia Gola) myli Myszkina (Mateusz Mikoś) z lokajem, wchodząc do domu Iwołginów, by prosić ich na swoje urodziny oraz finał tych urodzin, podczas których wystawia ona Ganię Iwołgina (Mateusz Marczydło) na ciężką próbę, nakazując mu wyjęcie pieniędzy z ognia. Pierwsza z nich jest modelowym przykładem dobrej ekspozycji bohatera, który pojawia się na scenie po raz pierwszy (zwłaszcza w znacznie okrojonej adaptacji, będącej kolażem wybranych scen). W inteligentny sposób dowiadujemy się, kim jest książę Myszkin – księciem i idiotą zarazem. W drugiej scenie ostre dźwięki wybijania przez Nastasję pogrzebaczem o miedziane koło (podobne do tego z teleturnieju „Koło Fortuny”) sekund wahania Gańki powodowały gęsią skórkę, ratując przydługą nieco i nie najlepiej napisaną przez adaptatora scenę urodzin, będącą finałem części pierwszej spektaklu. Niestety, na tych dwóch scenach kończy się w Rzeszowie dobry teatr. Będzie on oczywiście jeszcze od czasu do czasu pokazywał się na moment – tak jak w znakomitym monologu Rogożyna (Szymon Rząca) w II części – ale po chwili znowu utonie w przeciętności dramaturgii Żelisławskiego i reżyserii Szymona Kaczmarka. W rezultacie otrzymamy wprawdzie spektakl aspirujący do miana modnego, zaangażowanego i współczesnego, aczkolwiek w wielu miejscach nielogiczny, mało komunikatywny (zwłaszcza z perspektywy widzów nieznających powieści) oraz zaskakująco płaski.

Dramaturg Żelisławski nawet nieźle to sobie wymyślił – postanowił opowiedzieć „Idiotę” jako historię Nastasji Filipownej. Oczywiście nie ma w tym pomyśle nic oryginalnego, ale myślę, że mimo iż tyle razy eksploatowany, pomysł ten ma w sobie wciąż duży potencjał. Dramatyczny, pełen cierpienia los wychowanicy i utrzymanki Tockiego  (z dzisiejszej perspektywy – ofiary pedofilii), zawdzięczającej mu jednak z drugiej strony status, niedostępny jej z racji urodzenia, wydawał się dobrym punktem wyjścia scenicznej opowieści. Zgodnie z tym założeniem spektakl rozpoczynają migawki, streszczające opresyjną relację Nastasji z Tockim (Paweł Gładyś), zakończone sceną w wannie. To zresztą ładna koda spektaklu, który w wannie również się zakończy. Szkoda tylko, że nie w tej samej. Byłoby ładniej i prościej (i taniej). Kolejne sceny to wspomniana już wizyta Nastasji w domu Iwołginów oraz kończące część I spektaklu urodziny. W strukturze całości na razie wszystko się zgadza. Nastasja jest główną bohaterką spektaklu. Zaczyna się część II i nagle adaptacja się sypie. Mamy przydługą kuriozalną scenę z telewizorem, potem grill na daczy u Lebiediewa (Robert Żurek), jeszcze jakieś sceny między Rogożynem a Myszkinem, a Nastasji… nie widać. Pojawia się wreszcie po czterdziestu pięciu minutach, by odegrać scenę „listów”, wymienionych z Agłają (Joanna Baran), która to scena przechodzi płynnie w powieściowe spotkanie obu kobiet w towarzystwie Myszkina i Rogożyna. Następnie na scenę wjeżdża wanna i po kilku kwestiach najsłynniejszej sceny „Idioty” – „czuwania” nad trupem Nastasji spektakl się kończy. Mam świadomość, że w powieści jest podobnie, tam jednak głównym bohaterem jest Myszkin, to on spaja całość. Nastasja może sobie zniknąć. Gdy się jednak chce oprzeć adaptację na jej losie, to trzeba znaleźć jakiś sposób na „załatanie” powieściowej „dziury”, bowiem sceniczna czterdziestopięciominutowa nieobecność protagonistki to gwóźdź do trumny takiej koncepcji. Zresztą kształt struktury adaptacji Żelisławskiego jest zaskakująco podobny do tej Miśkiewicza z Teatru Narodowego w Warszawie. Mam nadzieję, że to przypadek.

Nie jest to więc do końca spektakl o Nastasji. No to może o Myszkinie? Niestety, nie. Myszkin jest tu co najwyżej statystą. Jego obecność wydaje się być motywowana jedynie tytułem. Już bardziej pierwszoplanowy jest Rogożyn, aczkolwiek po wycięciu słynnej rozmowy obu bohaterów w pociągu, w ogóle nie wiadomo, skąd się wzięła ich znajomość, tym bardziej, że reżyser nie zadbał o jej sceniczną ekspozycję. Kto zatem jest tu bohaterem? Może zbiorowość? Też nie. Żelisławski wyciął tak wiele postaci, że społeczności nie ma komu reprezentować. W scenie proszenia na urodziny Nastasja nie ma kogo zaprosić, w domu Iwołginów są bowiem tylko książę, którego się tu nie spodziewała (nie zna go w ogóle) oraz Gania, którego prosić nie mogła, bo po złożeniu propozycji małżeństwa był on chyba jedynym – prócz Tockiego – pewnym gościem na jej urodzinach. Zasadnym staje się więc od razu pytanie po co w ogóle Nastasja tam poszła? Nie wiem. Najgorsze, że twórcy nie zadali sobie nawet takiego pytania. U Dostojewskiego Nastasja, kobieta uznawana powszechnie za upadłą, przychodzi prosić na urodziny najbliższych Gańki, jego matkę i siostrę Warwarę, która, uważając wizytę Nastasji za hańbiącą dla ich domu, wykrzykuje słowa: czy ktoś wreszcie wyprowadzi stąd tę ladacznicę? Powoduje to lawinę zdarzeń, zakończoną siarczystym policzkiem, wymierzonym Myszkinowi przez Ganię. U Żelisławskiego Gania nie ma matki i siostry (nie ma też ojca generała, jego monolog o bonończyku przechwyci Lebiediew), więc znamienną kwestię Warwary wygłasza – wiem, trudno w to uwierzyć – jedna z ladacznic, przyprowadzona przez Rogożyna. Dość dziwaczny wydaje się pomysł, by Rogożyn, idąc po miłość swojego życia, zabierał ze sobą dwie córy Koryntu, ale kto by się tam przejmował takimi drobnostkami. Dla porządku dodam, że policzka dla księcia też nie ma. Jest jakaś farsowa przepychanka.

Kuriozalnych pomysłów dramaturga jest więcej. Dla porządku wymienię tych kilka najbardziej rażących: Gańka, mający w spektaklu drugie życie, dzięki kompletnie niezrozumiałemu połączeniu jego postaci z postacią umierającego nihilisty, Hipolitem; Tocki, który – jak sugeruje zakończenie I części – się zastrzelił (choć nie wiadomo w sumie, dlaczego w ogóle miałby to zrobić), powraca nagle, jak gdyby nigdy nic w drugiej części spektaklu i grilluje kiełbasę czy wreszcie łopatologicznie eksploatowany, obrażający inteligencję widza wątek pedofilii Tockiego, realizowany głównie poprzez ciągłe powtarzanie Nastasji, że była „dziewczynką Tockiego” (w oryginale powtarza, że była jego kochanką). Są naprawdę bardziej wyrafinowane sposoby, by zaakcentować potworność takiej relacji. Ukoronowaniem tych pomysłów jest grafomański, dopisany nie wiadomo skąd, monolog o Chrystusie i dziecku. W zestawieniu z Dostojewskim brzmi po prostu infantylnie.

Inna sprawa to okropne, kompletnie niewiarygodne i rozlazłe tłumaczenie powieści Dostojewskiego, popełnione przez Justynę Gładyś. Przykładem niech będzie słynna kwestia Agłai do Nastasji Filipownej – „chciało się uczciwości, trzeba było zostać praczką”. W nowym tłumaczeniu praczka została sprzątaczką. Szkoda, że nie ukraińską. Byłoby już „mega-współcześnie”. Pokłosiem tej fatalnej strategii translatorskiej wydaje się być w spektaklu zamiana kwot pieniędzy z tysięcy na miliony. Powieściowe 75 tysięcy rubli posagu Nastasji zamienia się w milion. Właściwie po co to robić? Czy po to, by szokować wysokością kwot, którymi obracają bohaterowie? U Dostojewskiego jest prosto – różne kwoty w różnych sytuacjach pozwalają się szybko zorientować o skali wartości pieniądza, nie trzeba dodatkowych wyjaśnień. Wszystkie te „zabiegi” dramaturgiczne prowadzą do smutnej konstatacji, że adaptator w najlepszym razie nie panuje nad materią powieści. Bierze, co mu pasuje, zupełnie nie zastanawiając się, jakie ma to konsekwencje dla poszczególnych scen, konstrukcji postaci, całości opowieści. Adaptuje na zasadzie: jeśli coś u Dostojewskiego nie pasuje, tym gorzej dla niego. Arogancja to, czy braki w dramaturgicznej edukacji?

Reżyser jest wszystkiemu współwinny, ponieważ zupełnie mu to nie przeszkadza. Ważne, żeby było z „mądrą”, współczesną tezą, która ma sankcjonować „wielkość” spektaklu sama w sobie. A może po prostu tego nie widzi? Jak można – na logikę – kazać ladacznicy wyganiać, jakby nie było osobę wyższego stanu, oskarżając ją o bycie… ladacznicą?! Zamiast wprowadzić wątek Hipolita i z jego pomocą opowiedzieć o Europie, wystylizował Gańkę na Eda Harrisa z filmu „Godziny” i kazał mu mówić bez jakiegokolwiek komentarza jeden z hipolitowych monologów. Zresztą scena ta jest dobrym przykładem szkolnych błędów reżysera. W czasie monologu w głębi sceny pojawia się maleńki telewizor. Na ekranie jakaś relacja live, widać samochody z włączonymi kogutami (karetki? radiowozy?). Z siódmego rzędu nie było szans, by coś dojrzeć. Oglądałem spektakl w niedzielę 14 stycznia, więc pomyślałem, że może chodzi o WOŚP Owsiaka. Skąd jednak, u licha, Owsiak w „Idiocie”? Dobre piętnaście minut telewizor „lizał szafę”, odciągając całkowicie moją uwagę od scenicznych zdarzeń. Panu reżyserowi sugeruję użycie rzutnika i ściany. W tym akurat momencie byłoby to uprawnione i umotywowane. Podobną– kuriozalną – sytuację mamy ze zdjęciami, które na początku spektaklu wiszą po obu stronach sceny. Konia z rzędem temu, kto zdołał dojrzeć, kogo przedstawiały, bo były nieco większe od tych z paszportu. Zresztą chyba nie były ważne, bo za chwilę zostały zdjęte przez aktorów. Ciekawi mnie, co robiła na próbach scenografka – następnym razem powinna usiąść na generalnej w siódmym rzędzie, a najlepiej w czternastym. Przy okazji pytam: gdzie elementarna wiedza twórców na temat tworzenia spektaklu teatralnego?

Grill ze sztucznymi kiełbasami i TVPinfo; Rogożyn myjący podłogę, bo w tekście – nie wiem zresztą czy z Dostojewskiego, tłumaczka przecież zamienia różne rzeczy na te, które jej pasują – rzuca Myszkinowi, że z braku zajęcia „sprząta”; Tocki, jako połączenie stereotypowego łysego pedofila z rosyjskim oligarchą, noszącym kaburę z bronią czy w końcu nieprzytomny po ataku epilepsji Myszkin, wbrew Dostojewskiemu i medycynie zawleczony przez Rogożyna do oglądania obrazu Holbeina to „highlights” pomysłów reżyserskich Kaczmarka w rzeszowskim „Idiocie”. Ich oryginalność i poziom oceńcie Państwo sami.

Na widowni można przetrwać jedynie dzięki aktorom. Znakomity jest neurotyczny dresiarz Rogożyn Rzący. Ma w sobie wszystko, co potrzebne bohaterowi. Popisem debiutującego na rzeszowskiej scenie aktora jest monolog, w którym opowiada Myszkinowi o swoim życiu z Nastasją. Aktor w mistrzowski sposób radzi sobie z nie najlepszą frazą przekładu. Wypełnia scenę sobą tak bardzo, że oczu oderwać od niego nie można. Brawo! Świetny jest też Robert Żurek w roli Liebiediewa: oślizgły węgorz, inteligentny, przenikliwy i kłamliwy, zagarnia scenę za każdym razem, kiedy się na niej pojawia. Interesujące postaci tworzy również Mariola Łabno-Flaumenhaft w obu swoich rolach: ladacznicy oraz Lizawiety Jepanczyn. Zwłaszcza generałową rozpoczęła intrygująco, aczkolwiek dramaturg z reżyserem zaraz ją wycięli. Ciekawie ogląda się Agłaję Joanny Baran. Mimo iż kompletnie nie wiadomo, skąd się nagle pojawia na scenie, radzi sobie całkiem nieźle. Młoda aktorka ma w sobie jakąś tajemnicę oraz umiejętności, pozwalające nie wywrócić się na wybojach, które podrzuca jej dramaturg, na przykład w postaci sceny z rozporkiem o strzelaniu (znowu coś niedobrego, dopisanego Dostojewskiemu). Mateusz Mikoś jako Myszkin dwoił się i troił, ale nie miał szans. Jego postać – choć tytułowa – zupełnie się tu nie liczyła. Nieźle sobie poradził w scenie spotkania Agłai z Nastasją. Ale jedna porządna scena to, niestety, za mało. Musi uważać, bo w scenach „dramatycznych” szarżuje. I pamiętać, że kiedy aktor płacze, widz nie płacze. Widz płacze, kiedy aktor walczy z płaczem. Wreszcie Nastasja – grająca ją po kontuzji Sylwia Gola uzyskała swoją pełnię w scenie z pogrzebaczem. Widać, że dobrze czuje się w momentach, gdy wciela się w postać, a nie wobec niej dystansuje. Bo kolejną zmorą spektaklu jest pomieszanie konwencji. Aktorzy raz w scenach grają, raz je opowiadają. Nie wiem, co miało z pomieszania tych konwencji wynikać – czyżby to, że człowiek jest zarazem twórcą i tworzywem? Litości. Zapytałbym jeszcze o muzykę, która była „od sasa do lasa”, wybrana chyba na chybił trafił z You Tube’a, ale zostawię już Żelisława Żelisławskiego w spokoju. Ma poważniejsze zmartwienia.

Szymon Kaczmarek chciał rzucić rzeszowską publiczność na kolana porażającą, współczesną wizją na nowo odczytanej dostojewszczyzny. Nie mógł się jednak zdecydować, którą pójść drogą: czy za Nastasją, czy za Myszkinem, a może za „społeczeństwem”. Nie wiedział też, jak chce to opowiedzieć – czy z psychologicznym realizmem, czy z post-dramatycznym dystansem. Wyszedł z tego pretensjonalny groch z kapustą. Przeciętny, momentami wręcz zły spektakl o wszystkim i o niczym. Trochę miłości, trochę nienawiści, trochę terroryzmu, trochę pedofilii, trochę wiary, trochę śmierci. Najciekawsze w tym przedstawieniu jest to, że rzeczywistość postanowiła twórców przechytrzyć. Nieoczekiwanie na głównego bohatera tego spektaklu wyrasta – za sprawą świetnej, charyzmatycznej, przykuwającej uwagę roli Szymona Rzący – dresiarz Rogożyn. Fakt ten mówi o współczesnej Polsce więcej niż wszystkie zabiegi artystyczne twórców. Kaczmarkowi i Żelisławskiemu wypada życzyć przede wszystkim konsekwencji i zdecydowania. Przypomnieć im też, że w teatrze, żeby publiczność na kolana rzucić, trzeba się napracować. Przeczytać powieść ze zrozumieniem, przemyśleć skróty, przedyskutować ich konsekwencje. Samo układanie pseudointelektualnego kolażu scen nie wystarczy. Teatr to też mozolna praca domowa, odrabianie jej na kolanie przed premierą kończy się jak na załączonym obrazku.

Ps. Edit: Szanowni Państwo, w moim wczorajszym tekście znalazły się dwa (!) błędy: monolog o Chrystusie i dziecku oraz wymiana zdań między Myszkinem a Agłają o broni nie są dopisane przez twórców, ale są częścią powieści Dostojewskiego. Autorowi adaptacji, Panu Żelisławowi Żelisławskiemu dziękuję za zwrócenie mi uwagi. Jednocześnie przepraszam za błędy, zarówno Pana Żelisława, pozostałych Twórców spektaklu, jak i Państwa. Powieść jest obszerna, a moja pamięć nie tak doskonała, jak myślałem. Jeszcze raz przepraszam, Tomasz Domagała