Moja kolacja z René – „Kalifornia/Grace Slick” Pollescha w TR Warszawa

zdj. Magda Hueckel

Na początku było zdjęcie naszej planety wykonane przez astronautów z pokładu księżycowej sondy Apollo 17. Stało się ono głównym bohaterem głośnej sprawy Stewarda Branda, który już w 1966 roku postanowił dowiedzieć się, „dlaczego nie widzieliśmy dotychczas zdjęcia całej Ziemi?”. Stworzył więc w oparciu o to pytanie wielką kampanię społeczną, mającą na celu uzyskanie od NASA takiej fotografii. Brand wierzył, że takie zdjęcie pozwoli spojrzeć na nasz świat z zewnątrz, zobaczyć go na nowo, stając się początkiem nowego globalnego porządku. W rezultacie kampanii NASA zdjęcie udostępniła, a jak pokazała historia, Brand się nie pomylił. Dwa lata później, wiedziony swoją wizjonerską intuicją, wydał w Kalifornii książkę Whole Earth Catalog, będącą zbiorem encyklopedycznych wiadomości oraz porad w stylu „jak przeżyć na łonie natury“. Steve Jobs uznał tę właśnie książkę za swoją biblię, a ona sama jest dziś powszechnie uważana za „pramatkę” google’a czy Internetu w ogóle. W 2013 roku w Berlinie miała miejsce wystawa poświęcona publikacji Branda. Obejrzał ją wybitny niemiecki reżyser Rene Pollesch i postanowił wykorzystać Whole Earth Catalog do zrobienia spektaklu. Padło na Warszawę i w ten sposób powstało w TR Warszawa przedstawienie Kalifornia/Grace Slick czyli Kalifornia i Mur Pacyfiku, o który rozbija się fala ekspansji kolonialnej na Zachód i cofa w postaci zintensyfikowanych światów wewnętrznych, przedstawione przez zespół aktorski szpitala psychiatrycznego w Palo Alto pod kierownictwem Mrs Grace Slick.

Rozszerzona forma tytułu prowadzi nas do słynnej sztuki Petera Weissa Marat/Sade czyli męczeństwo i śmierć Jean Paul Marata (słynny bojownik i ideolog rewolucji francuskiej – przyp. T.D.) przedstawiona przez zespół aktorski przytułku w Charenton pod kierownictwem pana de Sade”. W olbrzymim uproszczeniu można dramat Weissa określić przede wszystkim jako sztukę o upadku rewolucji francuskiej i jej klęsce. Obalenie monarchii miało zaprowadzić ustrój republikański, jednak na skutek fatalnych działań samych rewolucjonistów w krótkim czasie przyniosło dyktaturę Napoleona. Stało się tak dlatego, że rewolucjoniści zajmowali się tylko sobą, wprowadzając terror, skrywany pod płaszczykiem ideowych haseł. Idąc już tylko tym tropem, można przyjąć, że spektakl Pollescha opowiada o upadku i klęsce rewolucji 1968 roku, która z winy samych „rewolucjonistów“, zamiast przynieść światu pokój, miłość i tolerancję przyniosła powrót autorytarnych ciągot, tęsknotę za dyktaturą, a gdzieniegdzie już – będące do niej wstępem – rządy twardej ręki.

O tytułowej Kalifornii sam Pollesch, ustami Justyny Wasilewskiej mówi w spektaklu tak:

Cały rozwój ludzkości, cała historia ludzkości to ruch na Zachód. A potem mamy Kalifornię, tak? Bo tam już nie ma nic dalej, ostatnią granicą świata Zachodu jest Pacyfik i na tym murze, ostatnim murze, jakim jest Pacyfik, załamuje się fala XX wieku. Ja wiem, o czym mówię, dobrze znam tę falę ekspansji, każda fala, jak się odbije od brzegu, ma takie małe cofnięcie, a to cofnięcie objawiło się w postaci psychodelicznych światów wewnętrznych, w postaci światów wewnętrznych hipisów i nerdów, fantazji na temat globalnego porozumienia i wyzwolenia poprzez technologię. To wszystko odbywało się w San Francisco, Palo Alto i w Silicon Valley.

W tym kontekście Kalifornia to nie tylko region położony nad Pacyfikiem, lecz przede wszystkim finis terra, koniec starego świata, początek nowego. Naszego nowego świata, opartego na absolutnym prymacie człowieka i jego wiedzy. To mit założycielski naszej globalnej wioski. Rolę Markiza de Sade z dramatu Weissa ma odegrać Grace Slick, rockowa wokalistka z San Francisco, uznawana za gwiazdę pokolenia hippisów oraz poetkę rewolucji ’68. Szerszej publiczności jest ona znana głównie z hitów zespołu Starship (połowa lat 80-tych): Nothing gonna stops us now czy We built this city. W jednej z jej ostatnich piosenek, Edge of madness, napisanej w 2009 roku wespół z Michelle Mangione, pojawiają się takie oto słowa:

„Kto będzie słuchał naszych historii/ kto będzie oglądał to piekło/ kto przyniesie nam sprawiedliwość/ powiedz mi kto/ kto ukoi smutek/ pomoże nam się wyleczyć/ na tej krawędzi szaleństwa/ powiedz, kto?“

Słowa te mogłyby z powodzeniem stanowić motto spektaklu René Pollescha, który przecież – podobnie jak Grace Slick – należy do ikon rewolucji kulturowej 1968 roku. Jego spektakl, mimo użycia wielokrotnie już przez niego sprawdzonej komediowej formy na granicy stand-upu, brzmi gorzko i rozliczeniowo, a w finale głęboko porusza – może dlatego, że Pollesch wydrwiwa nie tylko idee, w które całe życie wierzył i głosił, lecz także wyśmiewa swój własny teatr. Wprowadzając poprzez inspicjentkę/suflerkę Katarzynę motyw teatru w teatrze, daje nam do zrozumienia, że wszystko, co mówi nam za pomocą swoich aktorów, to teatr, czyli konstrukt z założenia umowny, sztuczny, fałszywy. Świetnie wybrzmiewają obsesyjnie powtarzane w kółko przez aktorów te same fragmenty tekstu, m.in.: powoływanie się na słynny film Moja kolacja z André (ironiczne auto-zwierciadło spektaklu – potok słów dwóch mężczyzn, którzy chowają pod nim metafizyczny lęk przed śmiercią), opowiadanie o genezie słynnego zdjęcia Ziemi z 1966 roku, czy frazy o ćwiczeniach Grotowskiego. Sprawia to wrażenie, jakby aktorzy – a przez to Grace Slick i sam Pollesch (przywołując analogię z Marata/Sade) – zapętlili się w jakiejś nieokreślonej czasoprzestrzeni, zaś scena TR Warszawa oraz cały świat stały się więzieniem,  nie tylko zresztą dla nich, lecz i dla nas, widzów – wszak siedzimy tu razem, w tym przytułku dla wariatów, podobnym do tego w Charenton. Najgorsze, że nie ma już żadnego „zewnątrz”, no, może poza śmiercią. W finale spektaklu jeszcze raz widzimy zdjęcie Ziemi z 1966, a Agnieszka Podsiadlik rzuca na odchodne:

„Od tego gadania o świecie przypomniał mi się film “Moja kolacja z André”. Kiedyś, dawno temu, robiłam za biletera, kiedy to leciało w kinie, ale nie miałam pojęcia, o czym jest film. Teraz to dla mnie jasne: oni tam nie mają świata”.

Oni nie mają świata, aktorzy nie mają świata, René Pollesch nie ma świata, wreszcie my, widzowie – niczym ci trzej kosmonauci z Apolla 17 – nie mamy już świata. A przyszliśmy do teatru nie po to, by się tego dowiedzieć, lecz przede wszystkim poczuć. Przyznam szczerze, że ja poczułem to całym sercem i wyszedłem z teatru poruszony.

Spektakl Pollescha jest w zasadzie balladą, w której w kółko, niczym refren, powtarzają się te same treści, rozpisane na różne warianty tekstu. Przyszło mi nawet do głowy, że jest to po prostu znakomicie napisany stand-up, podzielony na role i wygłoszony przez aktorów. Inteligentny, skrzący się od świetnych, czasem w lekko neurotycznym stylu (a la Woody Allen) dialogów. Gdy się przypatrzeć bliżej, widać niezwykle precyzyjnie skonstruowany przez reżysera tekst, którego strukturę – jak sam wyznał w jednym z wywiadów – tworzył wraz z aktorami. Jego siła – jak i zresztą opartego na nim spektaklu – bierze się z paradoksu: Pollesch, ostentacyjnie podważając jego autentyczność, prawdę i celowość, uzyskuje głęboką wewnętrzną prawdę i uczciwość wypowiedzi. Bawi się przy tym i konwencją i tekstem, i uprawianym przez siebie, uznanym w Europie i na świecie, autorskim typem teatru. Efekt jest wstrząsający, bo pozostaje wrażenie, że ten wielki niemiecki reżyser zrobił właśnie zdjęcie swojego teatru i okazuje się, że podobnie jak kosmonauci, my, widzowie, nie mamy swojego świata, tak i on go nie ma. A jego światem jest przecież teatr. Ta gorycz, to poczucie utraty jest w tym spektaklu wartością największą.

Aktorzy są znakomici. Wasilewska, Tyndyk, Podsiadlik, próbują ten świat opowiedzieć, wykorzystując różne sposoby, interpretacje, konwencje. Żadne się jednak nie sprawdzają, żadne nie pasują. Wszystkie okazują się znane i zgrane. Wszystkie nieadekwatne. Cała trójka porusza się w tym świecie z niezwykłą dezynwolturą i absolutnie oddaje się swojemu zadaniu. Pozostaje wrażenie, iż grają tak, jakby specjalnie nie mogli trafiać w gest, ton, intonację, styl, jakby nie udawało im się „odegrać świata”. Zaprogramowani przez reżysera i tekst do udowodnienia, że nie da się zagrać czegoś, czego nie ma. I znowu paradoksalnie – im większy fałsz, jego jawność i świadomość stosowania, tym pełniejsza aktorska obecność, uczciwość i prawda, dodatkowo wzmacniana zresztą obecnością prawdziwej (występującej na scenie, więc czy tak naprawdę prawdziwej?) inspicjentki Kasi.

René Pollesch zrobił podobno spektakl taki, jak zawsze. Zewsząd słyszę, że lewacki, że rozrywkowy, że przegadany, że w zgranej już do cna konwencji. Nie mogę się z tymi opiniami zgodzić. Co więcej, uważam, że wprost przeciwnie – posługując się swoją rozrywkową, lewacką, przegadaną i do cna zgraną już podobno konwencją zrobił spektakl poważny, głęboko ludzki, drwiący z własnej konwencji, własnego tekstu, spektakl -pytanie: kim jestem, co tu robię, dokąd się w końcu udaję. Odpowiedź jest tam, gdzie kończy się każdy teatr – w ciemności. Drogi René, dziękuję za kolację. Nie miałem pojęcia, o czym jest spektakl, ale teraz już wiem. Oni tam – podobnie jak my tutaj – nie mają świata.