Spektakl Wojciecha Ziemilskiego opowiada o tym, jak ludzie niesłyszący i głuchoniemi próbują się porozumiewać ze światem. Jego bohaterami jest czwórka ludzi, naprawdę dotknięta głuchotą. Ale czy na pewno jest to kalectwo? Ziemilski wydaje się od razu to określenie w stosunku do ludzi niesłyszących kwestionować. Głuchota jest dla niego po prostu cechą fizyczną człowieka, utrudniającą mu komunikację z innymi i zmuszającą go tym samym do szukania innych sposobów porozumienia. Oczywiście tym podstawowym medium komunikacji niesłyszących jest znany wszystkim – przynajmniej nomen omen ze słyszenia – język migowy. Gdy przyjrzeć mu się bliżej, okazuje się, że jego podstawową jednostką jest tytułowy gest. Jest on odpowiednikiem słowa. Słowo się wymawia, gest pokazuje. Wypowiedź osoby niesłyszącej jest więc ciągiem gestów. Czwórka znakomitych aktorów amatorów, zmagających się dodatkowo z głuchotą (Marta Abramczyk, Jolanta Sadłowska, Pavel Sosinski, Adam Stoyanov), próbuje się z nami skomunikować za pomocą swojego języka, a także – dzięki zaproszeniu Ziemilskiego – za pomocą języka teatru. I tu dochodzimy do sedna tego spektaklu. Bo czymże jest prawdziwy teatr, jeśli nie ciągiem gestów, próbą stworzenia bezsłownego języka, za pomocą którego chcemy wyrażać siebie, komunikować się i budować wspólnotę? Czyż teatru nie tworzymy wtedy, gdy chcemy wyjść poza słowa, które nie wystarczają? To przecież Peter Brook powiedział, że teatr rodzi się w momencie, gdy ktoś świadomie robi coś, a obok znajduje się ktoś, kto chce to oglądać. Słowa nie są tu zatem konieczne.
Bohaterowie przedstawienia, opowiadając o swoich realnych zmaganiach z komunikacją, jako aktorzy mówiący do nas ze sceny opowiadają także o zmaganiach artystów teatru ze swoją pracą. Przyznać trzeba, że to połączenie wstrząsające. Prawdziwi niesłyszący aktorzy nadają tym zmaganiom migowo-teatralnym ekstremalną szczerość i prawdę wyrazu; do tego czuje się w nich gorycz ciągłej walki, którą toczą ze sobą i ze światem, a także ironię i dystans do swojej inności. Ziemilski, świetny reżyser, panuje z kolei nad tym, żeby ta balansująca na krawędzi życia i sztuki opowieść ani przez chwilę nie osunęła się w banał czy też „litościogenny” wyciskacz łez. Idealne proporcje życia i teatru, chirurgiczna precyzja partytury spektaklu i reżyserii, świetne aktorstwo na granicy prywatności – wszystko to skutkuje jednym z najlepszych przedstawień o naturze teatru, jakie widziałem. Nie tylko znakomitym na poziomie teatralnego rzemiosła, ale też przejmującym i poruszającym do głębi. Ciężko mi się było pozbierać po tej podróży w głąb tego, czym w sumie zajmuję się całe życie. To jak dotąd największe odkrycie festiwalu, może dlatego, że niczego od Ziemilskiego i jego aktorów nie oczekiwałem.