Obiecanki cacanki w kieleckim teatrze – „Zabić celebrytę” Radosława Paczochy w reż. Gabriela Gietzky’ego

zdj. Krzysztof Bieliński

zdj. Krzysztof Bieliński

Bohaterami powieści Philipa K. Dicka pt. Płyńcie łzy moje, rzekł policjant są telewizyjny gwiazdor Jason Taverner oraz tytułowy policjant Felix Buckman. Ten pierwszy budzi się po operacji w świecie, w którym nikt go nie zna i próbuje odzyskać swoją tożsamość, ten drugi zajmuje się sprawą Tavernera. Tłem ich perypetii są Stany Zjednoczone przyszłości, które po wojnie domowej stały się państwem policyjnym. W istocie są one trzecim bohaterem powieści.

Radosław Paczocha, pisząc swoją sztukę „Zabić celebrytę”, bierze na warsztat wątek Tavernera i skręca w stronę słynnego filmu „Truman Show” Petera Weira z Jimem Carrey’em. To mogło się udać. W dobie serwisów społecznościowych oraz powszechnego kultu celebrytów wątek człowieka, który nie może żyć bez rozpoznawalności i ekshibicjonizmu, wydawał się dobrym materiałem na niejednoznaczne, pogłębione studium alchemii sławy. Niestety. Wyszło szkolnie i schematycznie, a symbolem porażki uznanego dramaturga jest grubymi nićmi szyty finał sztuki, w którym reality show zostaje przerwane z powodu strachu producenta przed ujawnieniem jego drobnych grzeszków. Temat to na pewno na jeden z wątków jakiejś dobrze skrojonej farsy, ale nie na finał poważnej sztuki. Schematyzm i naiwność rozwiązań widać choćby na poziomie symboli użytych w sztuce: jeśli intelektualizm i oczytanie – to koniecznie Marcel Proust i jego siedmioksiąg, jeśli upadek kultury – to tom tegoż Prousta jako podpórka pod nogę od stołu. Myślę, że autora „Być jak Kazimierz Deyna” stać naprawdę na więcej.

W tej sytuacji reżyser Gabriel Gietzky, przystępując do pracy nad sztuką Paczochy w kieleckim teatrze od razu „nie miał łatwo”. I choć próbował zrobić atrakcyjne wizualnie i treściowo widowisko, poległ już po pierwszej scenie. „Zabić celebrytę” rozpoczyna się od sceny w studiu telewizyjnym. My, publiczność Gietzky’ego, jesteśmy zarazem publicznością show Jasona Tavernera (Andrzej Plata). Jego asystent Fred (Łukasz Pruchniewicz), jako animator publiczności ćwiczy z nami reakcje, które staną się elementem późniejszego show Tavernera. Zadziwiła mnie łatwość i szybkość, z jakimi kielecka publiczność dała się zmanipulować. Czyżby to właśnie był jeden z przejawów dzisiejszej potęgi telewizji? Likwidacja czwartej ściany nie tylko się tu świetnie tłumaczyła, ale obiecywała interesujące widowisko z publicznością w roli co najmniej drugoplanowej. Jednak od momentu, gdy Jason w kolejnej scenie budzi się w szpitalu wariatów, publiczność traci swoją przedmiotowość, staje się dla bohaterów niewidzialna. Wydarzenia sceniczne toczą się dalej bez naszego czynnego udziału – aż do finału, w którym okazuje się, że wszystko to, co do tej pory oglądaliśmy jest treścią innego reality show, w którym prowadzący, nie wiedząc o tym, sam stał się jego bohaterem. Następuje – dramatycznie nieudolne – rozpoznanie i nagle Taverner nie tylko nas, publiczność, zauważa, ale wprost zwraca się do nas z przemową. Przyznam się, że poczułem się skonfundowany. No, bo gramy w tej sztuce, czy nie? Widzą nas czy nie widzą? Gdzie jesteśmy: w studio, „przed ekranem” – czy może po prostu w teatrze? Reżyser tego do końca nie wie, a widz się w tym wszystkim gubi.

„Zabić celebrytę” obiecuje wiele, daje mało. Weźmy tytuł, który sugeruje nam zabójstwo. Po obejrzeniu spektaklu okazuje się, że nikt nikogo nie zabił. W sensie metaforycznym próbowano wprawdzie „zabić” celebrytę, wrzucając go do świata, w którym nikt go nie zna. Jemu udaje się ocaleć, ale ja, widz, i tak wychodzę z poczuciem zawodu. Co ma piernik do wiatraka? Wiele obiecuje również pierwsza scena. Niesie ze sobą napięcie między „prawdą ekranu”, rzeczywistością a naszym w ich obrębie funkcjonowaniem. Napięcie, które mogłoby pomóc reżyserowi wyjść poza strukturę nieskomplikowanej, zakończonej farsą w złym guście powiastki o tym, jak okrutny i barbarzyński jest show biznes. A co z narzucającym się wprost wątkiem autotematycznym? Reżyser i aktorzy też są przecież w pewnym stopniu celebrytami! Próżno tu niestety szukać jakiejś pogłębionej refleksji.

Podobną niespełnioną obietnicę zawiera wątek muzyczny spektaklu. W pierwszej scenie słyszymy, że dziewczyna Tavernera, Kate Hart, przygotowuje płytę Blue. W związku z tym, między pierwszą a drugą sceną, grająca ją Dagny Dywicka pojawia się w tle, ubrana w jakiś sceniczny kostium, śpiewając piosenkę. Pomysł świetny: oto nierzeczywistą/metafizyczną warstwę spektaklu będą tworzyły teksty piosenek Kate Hart i jej sceniczna kreacja. Znakomita muzyka Marcina Nenko, grana przez niego samego oraz Karola Krąża na żywo, dodawała owemu motywowi koloru i jakiegoś posmaku ukrytego niezaspokojonego pragnienia. Jakież jednak było moje zdziwienie, gdy jedną z piosenek zaśpiewał nagle jeden z muzyków w funkcji nieobecnego męża Pielęgniarki. Z jakiej racji mąż, zakapior siedzący w więzieniu, znajduje się nagle w tym porządku? Nie wiem. Mam nadzieję, że choć reżyser wie…

Na koniec o tym, co sprawia, że warto jednak obejrzeć spektakl Gietzky’ego. To aktorstwo kobiet. Bo one ratują ten spektakl. Pielęgniarka Eweliny Gronowskiej przykuwa uwagę już od pierwszego momentu, gdy pojawia się na scenie, wyjadając tabletki przeznaczone dla pacjentów. Gra swoją postać charyzmatycznie, z werwą, często na granicy szarży. Nawet gdy ją czasem przekracza, nie szkodzi, bo jej pielęgniarka i tak jest tu tylko jedną z kilku ról. Gronowska ma też momenty, gdy zupełnie wychodzi poza swoje role, jest wtedy bezbronną, zagubioną młodą kobietą, której egzystencja pozostawia wiele do życzenia. Niezwykła sprawność. Świetny epizod stworzyła też Zuzanna Wierzbińska w roli Mary Sue, bogatej utracjuszki, szukającej chwil wytchnienia od pustki, samotności i beznadziei życia w ramionach kolejnych mężczyzn. Autentyczność i wyjątkowe skupienie, z jakim Wierzbińska nawleka paciorki swojej roli, nie pozwalają zapomnieć jej skrywającej smutek pod uśmiechem twarzy. Dagny Dywicka świetnie wypada w interpretacjach piosenek, gorzej w roli Kate Hart, a właściwie w finałowej scenie, ale to akurat wina nie aktorki, lecz ułomności zakończenia i braku spójnej konwencji spektaklu. Łukasz Pruchniewicz starał się jak mógł i wyszło… nieźle. Uratował się formalną dyscypliną. Aczkolwiek jego rola znowu bardziej nadaje się do farsy niż do… właśnie, do czego? Do tragikomedii? Dramatu? Komedii?

Najbardziej blado wypadł główny bohater Andrzeja Platy. Może to wina „białego tła i białego kostiumu”. Plata realizuje skrupulatnie szereg zadań, jakie stawiają przed nim tekst i reżyser, ale nie składa się to w rolę, która byłaby czymś więcej niż pokazem rzemieślniczej sprawności. Jego bohater kompletnie mnie nie interesuje, nie obchodzi. Nie wzbudza sympatii, nie ciągnie spektaklu. Jaki jest, dowiaduję się bardziej dzięki otaczającym go kobietom, niż dzięki niemu samemu. To nie najlepiej świadczy o teatralnej robocie aktora, w końcu to główny bohater.

Gabriel Gietzky zrobił przedstawienie płaskie i niekonsekwentne, a tekst Paczochy mu w tym niewątpliwie dopomógł. Reżyser nie mógł się zdecydować jakie i o czym chce zrobić przedstawienie. Niczym telewizyjny widz z pilotem w ręku, który po chwilowej fascynacji programem przełącza na inny kanał, po czym zniecierpliwiony kolejnym, wraca do tego pierwszego. I tak w kółko. Szkoda. Gabriel Gietzky powinien sobie przypomnieć, że nas, widzów, nie da się w teatrze „przełączyć”. Czy się to komuś podoba czy nie, jesteśmy tu i patrzymy cały czas.