Dyskretny urok Elsynoru – "Hamlet" Olivera Frljicia (Zagreb Youth Theatre) na Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku

zdj. mat. pras. MFS w Gdańsku

W jednym z najsłynniejszych filmów Luisa Buñuela „Anioł Zagłady”, elitarne towarzystwo, zebrane na wykwintnej kolacji w domu przy ulicy Opatrzności, zostaje w jakiś niepojęty sposób uwięzione w pokoju. Z całej, obecnej w domu służby zostaje tylko jeden kelner. Podczas przymusowo spędzonej razem nocy owa socjeta pokazuje swoją prawdziwą, gorszą, ukrytą pod konwenansem twarz. Jeden z bohaterów umiera, dwoje zakochanych młodych ludzi popełnia samobójstwo, nad domem zaś zbierają się czarne chmury. „Anioł zagłady” uważany jest do dziś za jedno z największych osiągnięć surrealizmu, kierunku sztuki, którego naczelną zasadą jest odrealnienie rzeczywistości, nadające jej postać sennych marzeń i irracjonalnych obrazów. Surrealiści posługiwali się w swoich dziełach absurdem, nonsensem i groteską, nieobcy był im też czarny humor.

Oliver Frljić otwiera swojego “Hamleta” z Zagreb Youth Theatre w podejrzanie podobny do Buñuela sposób. Wchodząc na widownię, która otacza właściwą przestrzeń gry, widzimy w jej centrum długi stół, przy którym siedzą już wszyscy, biorący udział w spektaklu aktorzy. Na stole plastikowa zastawa, a na niej kawałki autentycznego mięsiwa oraz obgryzione kości. Towarzystwo jest ewidentnie w trakcie uczty, dość barbarzyńskiej w formie. Trwa stypa po śmierci starego króla Hamleta, będąca jednocześnie weselem nowego króla, Klaudiusza, z królową-wdową Gertrudą. Gorzka to, lecz częsta i prawdziwa sytuacja – „Umarł król, niech żyje król”. Przy stole spotykają się wszyscy uczestnicy wydarzeń. Jest Klaudiusz z Gertrudą, Poloniusz, Laertes, Rozenkranc i Gildenstern, Grabarz, wreszcie Hamlet z Horacjem. Okaże się, że jest tam też Ofelia, grana przez tę samą aktorkę, co Gertruda i duch starego Hamleta, kreowany przez aktora, który gra Klaudiusza. Przez cały spektakl nikt z tej „izby” nie wyjdzie. Będą próby odejścia od stołu, ale koniec końców, postaci wciąż przy nim pozostaną. Do ducha starego króla dołączą kolejne trupy, Poloniusz, Ofelia, wreszcie Hamlet. Wciąż jednak, w jakiś surrealistyczny sposób wszyscy tkwić będą w jednym i tym samym miejscu, czekając na „Anioła Zagłady”, którym w tym przypadku okaże się nie tylko obecny duchem Fortynbras, ale także my, widzowie – społeczeństwo – w sposób fizyczny zagradzający aktorom drogę ucieczki. Trudno o lepszą ilustrację tezy postawionej przez Hamleta, że Dania jest więzieniem.

Oprócz tego, że dla postaci sztuki oraz dla nas, widzów Dania jest więzieniem realnym, psychologicznym i symbolicznym, jest także więzieniem na planie wieczności. A to dzięki wspomnianemu już zabiegowi reżyserskiemu, że postać starego Hamleta i Klaudiusza gra ten sam aktor. Pozostaje wrażenie, że wciąż zabija się tego samego króla, żeby na tronie mógł zasiąść ten sam król. W tym kontekście zbrodnicza walka o władzę nigdy się nie kończy, rzeczywistość rytualnie odbywa się w jakiejś odwiecznej, uniwersalnej pętli czasowej, która niczym w absurdalnym – tak, tak, surrealistycznym – upiornym śnie wciąż wraca do punktu wyjścia. Stąd nie mają prawa dziwić nas żyjące trupy przy stole czy ta sama aktorka grająca Ofelię czy Gertrudę. Współczesne kostiumy bohaterów dopełniają obrazu friljiciowej rzeczywistości – elity w garniturach i sukniach wciąż i wciąż walczą między sobą o władzę. Nie zważając na nikogo, likwidują brutalnie wszystkich, którzy do ich towarzystwa nie należą bądź mogliby, ale nie chcą należeć, za to na pewno zagrażają ich interesom. Tak było, jest i będzie. Z tej kolacji nie ma ucieczki. To pułapka.

Przykładem takiego niepasującego elicie antybohatera jest w spektaklu Frljicia Hamlet. Niemłody już, wrażliwy mężczyzna, jedyny ubrany na tym bankiecie w kelnerską zapaskę. Ostatni w tym świecie prawy i niezłomny. Jego przyjaciela Horacja, już w pierwszej scenie porwie muzyka i tańce klaudiuszowej władzy. Niczym święty Piotr, będzie się musiał zmagać z „zaparciem” swojego mistrza. Kelnerska zapaska Hamleta, poza jawnym skojarzeniem z Buñuelem, ma jeszcze inną współczesną konotację. Hamlet, jako symbol przegranego pokolenia dzisiejszych czterdziestolatków, które mimo pełnej dojrzałości wciąż żyje w pełnej zależności od trzymającego władzę pokolenia swoich rodziców, pracuje na umowach śmieciowych, w ramach zapłaty otrzymując głodowe pensje i upokorzenie. Wszak po swoim ojcu, Hamlecie to on powinien panować w Danii, okradziony jednak z władzy przez swojego wuja musi przełknąć kolejną porażkę i rozgoryczenie. Frljić jest dla swego bohatera bezlitosny, Hamlet zdejmie kelnerską zapaskę dopiero w chwili, gdy trzeba będzie przykryć ciało zabitej przez siebie (tu literalnie) Ofelii. Śmierć jedynej kochanej przez siebie osoby zmusi go do otwartego buntu, ale i tu fanów oryginału sztuki Szekspira czeka niespodzianka. Hamlet, w finale sztuki nikogo nie zabije. Zostanie w imię ciągłości Państwa i racji stanu zlikwidowany, i to przez własną matkę. Piękny, wzniosły, bohaterski los Hamleta, zapisany w literaturze, drastycznie rozjedzie się ze współczesną rzeczywistością. Wśród elity pazernie i wulgarnie, pożerającej tłuste mięsiwo nie ma sentymentu i miejsca na literackie rozwiązania. Kulminacyjnym daniem tej brutalnej i barbarzyńskiej ostatniej wieczerzy stanie się sam Hamlet, ostatni baranek (ach, znów ten Buñuel), od początku świetnie nadający się do roli rytualnej społecznej ofiary. Czyżby więc potrzebny był nam ów buñuelowski Anioł Zagłady? Frljić zdaje się tu być wyjątkowo okrutny. Zresztą chyba w zgodzie z Szekspirem. Nie będzie żadnego anioła zagłady. Przybędzie Fortynbras. Ja się z państwem założę, że będzie miał twarz starego Hamleta i Klaudiusza. Upiorny, zapętlony koszmar wciąż trwa.

Jeśli chodzi o adaptację, to Frljić co nieco Szekspirowi dopisuje (kwestia Fortynbrasa), przesuwa miejsca monologów (świetny pomysł na „Być albo nie być” w rozmowie z Ofelią), no i oczywiście zmienia wątek Ofelii oraz zakończenie. Co ciekawe, to co zazwyczaj jest interpretacją szekspirowskiej tragedii – odpowiedzialność Hamleta za śmierć Ofelii czy też autorytarnej Danii za śmierć Hamleta u Frljicia – staje się jej rzeczywistością. Zabiegi te, przesuwają hamletowskie akcenty z dramatu ludzkiego w kierunku dramatu społeczeństwa i choć dla wielu szekspirologów mogą się wydawać herezją, tu jak najbardziej się bronią. Scenografia Petry Vebera i kostiumy Sandry Dekanić, choć niespektakularne i ascetyczne, w mistrzowski sposób tkają misterną materię przedstawienia. Podobnie zresztą, jak wyborne aktorstwo. Mimo, słuchawek z tłumaczeniem oraz całkowicie obcego języka nic nie uciekało naszej uwagi, aktorzy grali w pełnym skupieniu, ekstremalnie uważni na każde słowo, spojrzenie czy gest partnera. Dzięki nim groza opresyjnej i brutalnej Danii, snuła się po gdańskim Teatrze Szekspirowskim równie wolno, przerażająco i w napięciu, co dymy z niezliczonych papierosów, palonych przez postaci na scenie.

Tych wszystkich, którzy po występach warszawskich, bydgoskich czy osławionej „Klątwie” spodziewali się po Oliverze Frljiciu skandalu czekał srogi zawód. Otrzymali do bólu klasyczne w formie przedstawienie, które w treści już takie klasyczne nie było. Był to kawał współczesnego, bardzo dobrego teatru intelektualnego, w którym głęboka znajomość tekstu i świadomość zastosowanych, nierzadko radykalnych w stosunku do oryginału rozwiązań w połączeniu z wysokim poziomem artystycznym wykonania zaowocowały bardzo dobrym spektaklem szekspirowskim. Czemu nie rewelacyjnym? No, cóż… zabrakło jakiejś wisienki na torcie, jakiegoś przeżycia, prostego, głębokiego i granicznego. Wbrew pozorom i swojej reputacji Oliver Frljić po prostu… za bardzo hamletyzował!