Z opowiadania H.P. Lovecrafta Zew Cthulhu dowiadujemy się, że istnieją na świecie ludzie, co czczą „Wielkie Dawne Bóstwa, które żyły przed wiekami, kiedy to jeszcze nie było ludzi, a które przybyły do tego młodego świata prosto z nieba. Teraz już ich tutaj nie ma, są głęboko pod ziemią i pod dnem oceanów; ale ich ciała zwierzyły swoje tajemnice pierwszemu człowiekowi podczas snu i on to właśnie stworzył kult, który zawsze istniał i zawsze będzie istniał, skrywany na dalekich pustkowiach i w mrocznych zakątkach świata, dopóki wielki Cthulhu nie powstanie ze swego spowitego mrokiem domu w potężnym mieście R’lyeh znajdującym się pod wodą i nie obejmie znowu władzy nad światem. Pewnego dnia, kiedy gwiazdy będą gotowe, rozlegnie się jego wołanie, a tajemniczy kult będzie trwał w oczekiwaniu na jego wyzwolenie”. Bóstwa owe przemawiają tylko do najwrażliwszych ludzkich jednostek, „kształtując ich sny, bo tylko tą drogą ich język mógł dosięgnąć cielesnych ssaków”. W efekcie jednostki owe popadają w szaleństwo urojeń lub manie prześladowcze. Są też skutki uboczne: człowiek, którego upatrzyły sobie Wielkie Bóstwa „mówi o swoich snach w dziwnie poetyckim stylu”; zresztą obrzędy tejże religii są tak potworne, że wrzaski dochodzące z miejsc rytuału „mogły usprawiedliwić tylko poezja lub obłęd”.
Jeśli tak, to wydaje się oczywiste, że teatr operujący przecież w jakimś sensie „dziwnie poetyckim stylem” będzie miejscem idealnym do sprawdzenia, czy w koszmarnych wizjach Lovecrafta nie kryje się jakaś prawda o naszym świecie, naszej polskiej współczesności, w końcu – o nas samych. Michał Borczuch, ze swoim dramaturgiem Tomaszem Śpiewakiem, przyjrzą się zatem z bliska (zabieg z kamerą) bohaterom Lovecrafta i jemu samemu, żeby skonfrontować z nimi swoich aktorów, siebie, a w konsekwencji także i nas, widzów. Przyjmie to formę opowiadanej dziecku na dobranoc bajki, która niepostrzeżenie zamieni się w sen. Odtąd materia prozy Lovecrafta będzie płynnie przenikać oniryczną materię spektaklu Borczucha, a kontrapunktem tej kompozycji staną się wizualno-językowe okruchy współczesnej polskiej rzeczywistości. My zaś, widzowie, będziemy mogli ten nasz sen nie tyle przeżyć, ile po prostu… prześnić. W tak pojętej rzeczywistości scenicznej nie powinny nikogo dziwić i wielkie rozmnażające się stożki, i lovecraftowski potwór, i gadający pomnik czy muzyka z „Przeminęło z wiatrem”. Jak przystało na sen, spektakl ma też swoją żelazną wewnętrzną logikę. Dziecko będzie się w tym śnie spotykało z ojcem, a fantastyczne wizje Lovecrafta z… Polską PiS-u, bo trzeba to wyraźnie powiedzieć: Michał Borczuch zrobił jeden ze swoich najbardziej politycznych spektakli.
Wątek polityczny jest bardzo ciekawy, ale nie ze względu na anegdotyczność, bo tę łatwo przewidzieć (oto na farmę Gardnerów – w domyśle Polskę – spada meteoryt czyli plaga zdziczałych nienawistników i cały teren zostaje skażony złem, a rodzina Gardnerów unicestwiona), ale na jego formę. Zestawienie rzeczywistości państwa PiS-u z wyolbrzymionym i przerażającym światem Lovecrafta staje się nieustającym źródłem komizmu, który – przeplatając się raz po raz z jakimś nieuchwytnym poczuciem strachu przed czymś, co do lovecraftowskich Luizjańczyków zakradało się nocą i przed czym żyli w panicznym strachu (Cthulhu?) – powoduje ciągłe napięcie, stając się głównym emocjonalnym budulcem spektaklu. Na tym tle rozmowy ojców z dziećmi, zarówno te prowadzone przez postaci (Ojca z Córką), jak i prywatnie przez aktorów (Piotr Polak i Krzysztof Zarzecki ze swymi synami) na temat przyszłości, dzięki swojej prostocie i jasnej komunikacji stają się intymne, szczere i przejmujące. Może dlatego, że anegdotyczny pomysł przyłożenia Polsce PiS-u zwierciadła Lovecrafta, pokazał, że rzeczywistość naszej wspólnoty zaczyna powoli przypominać horror?
W jednej ze scen pojawia się pomnik Lovecrafta, na którym ktoś napisał farbą „Cthulhu”. Bohaterem zbiorowej wyobraźni stał się dziś bowiem przedwieczny potwór, a nie jego twórca. Cthulhu pożarł swojego twórcę, pożarł internety i grozi, że pożre każdego, kto spróbuje się nim posłużyć. Czy zatem Borczuchowi udało się uratować przed zagładą, czyli sprowadzeniem spektaklu do poziomu kolejnego mema? W moim pojęciu tak. Po pierwsze, Borczuch świadomie wykorzystuje memiczność postaci Cthulhu. Po drugie, jego spektakl, świadomie czy nie układa się w alternatywną wobec koszmaru Lovecrafta wersję mitu Cthulhu, którego istota zawierałaby się nie w przywołaniu Wielkich Pradawnych Bóstw, ale… sztuki, ta zaś miałaby przynieść wyzwolenie od koszmarnej rzeczywistości i sprawić, by wszyscy – niczym w wyartykułowanej w spektaklu wizji Gardnerowej – żyli wolni i szczęśliwi. Czy jednak fakt, że artysta nada imię temu, co nienazwane, naprawdę coś zmienia? Lovecraft wprawdzie wymyślił to imię, ten świat, tych bohaterów, ale przecież nie ich lęki, neurozy, przeczucia oraz wszystko to, co sprawia, że czujemy się zagubieni, samotni i przerażeni. Czy zatem przez sam akt nazywania, opowiadania czy ukazywania sztuka może wyzwolić nas z koszmaru, w którym żyjemy? Może, ale chyba tylko wtedy, gdy dodamy do niej głębokie przeżycie, jakie generuje teatr.
Przywołanie przez Borczucha Cthulhu/Lovercrafta na potrzeby swojej „teatralnej religii” w tym kontekście byłoby zatem – niejako a rebours – gestem inicjującym przebudzenie sztuki, która ma przynieść wyzwolenie od politycznej rzeczywistości. Wydaje się bowiem, że w dzisiejszej Polsce nie ma bardziej pilnego zadania dla teatru, który jako „poezja albo obłęd” najlepiej nadaje się, żeby „usprawiedliwić wrzaski”, jakie docierają do nas podczas comiesięcznych, społeczno-politycznych obrzędów. Byłaby to swoista deklaracja wiary Borczucha w moc sztuki.
W kwestii teatralnego rzemiosła na plan pierwszy wysuwa się nieprzeciętna reżyseria, znakomite aktorstwo całego zespołu Nowego Teatru oraz niepokojąca, hipnotyczna muzyka Bartosza Dziadosza Pleqa. Mało jest w Polsce reżyserów, którzy posiadają tak wybitną wyobraźnię sceniczną, pozwalającą płynnie i znaczeniotwórczo łączyć sceny, wątki, czy postacie, w wyniku czego powstają inteligentne, nieoczywiste, piętrowe metafory teatralne. Aktorzy Nowego, ale i Borczucha (bo ma on swoich ulubionych) – jak zawsze – grają świetnie. Znakomicie odnajdują się zwłaszcza na granicach między formalnymi, brzmiącymi komediowo fragmentami Lovecrafta, a podskórnym, somnambuliczno-przerażającym nastrojem jego prozy. Znakomity jest Lovecraft Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik w monologu do muzyki z Przeminęło z wiatrem. Świetny Piotrek Polak w scenie z krzesłem. Zaskakuje Monika Niemczyk jako wzorowana na Jadwidze Staniszkis socjolożka oraz Jacek Poniedziałek w roli Ojca. Innym ważnym aktorem w tym spektaklu jest muzyka Bartosza Dziadosza Pleqa. Buduje nastrój, staje się dźwiękowym ekwiwalentem Cthulhu, czymkolwiek on/ono jest.
Na koniec łyżka dziegciu. Przeczytałem na stronie teatru, że część adaptacji powstała na skutek improwizacji. Wypadałoby się jej gruntownie przyjrzeć i dokonać cięć. Przykładem długa jak grudniowa noc scena Gardnerów o dojeniu. To, co jest śmieszne dla twórców – rozumiem, że i oni muszą mieć trochę zabawy w pracy – nie zawsze musi być znośne dla widza. A improwizacja też powinna zostać poddana obróbce, żeby priorytetem stała się funkcja sceny w całości spektaklu, a nie przyjemność improwizowania. Rozwleczenie scen nie sprzyja też wywoływaniu emocji. Widz grzęźnie w rodzajowości i traci szansę na przeżycie. Przyjrzałbym się też treści scen innych, niż lovecraftowskie. Czasami niebezpiecznie trącą grafomanią i niepotrzebnie zabierają czas. Skoro reżyser podjął się arcytrudnego zadania, czyniąc swoim bohaterem to, co nienazwane i niekonkretne, powinien obudowywać to znakami precyzyjnie i z namysłem, podobnie jak fizycy opisują matematycznie otoczenie czarnej dziury.
Michał Borczuch stworzył przedstawienie ważne i ciekawe. Widać, że ma już swój własny, odrębny teatralny język, który – podobnie jak przedwieczny Cthulhu – przemawia do widza tym silniej, im mniej wspomagany jest słowem i dookreślany. Jeśli reżyser pójdzie za tym impulsem, wówczas „to, co zakrada się nocą” pojawi się w jego teatrze samo, a widzom i recenzentom nie trzeba będzie nic tłumaczyć. Po prostu to poczujemy.