Spektakl Mai Kleczewskiej „Malowany ptak” zaczyna się w Malarni, kameralnej scenie TP od panelu dyskusyjnego na temat polskiej bierności wobec Holokaustu. Aktorzy cytują wypowiedzi ważnych postaci, które zajmowały się tym tematem (m.in. Joanna Krakowska, Barbara Engelking, Kazimierz Wyka, Jan Błoński, Anna Bikont, Jan Żaryn czy Jan Tomasz Gross). Ich wypowiedzi z minuty na minutę coraz bardziej się polaryzują; rozmówcy okopują się na swoich pozycjach i jak mantry powtarzają swoje argumenty. W pewnym momencie zaczynają zwalniać, zacinać się, wić w fotelach, wykonywać dziwaczne figury. Publicystyczna dyskusja utkwiła w martwym punkcie. Dlaczego? Może dlatego, że publicystyka, bliska kuzynka polityki, żywi się stereotypami? Jeśli tak, to trzeba się będzie z nimi zmierzyć, a najlepszym polem do tego jest oczywiście… sztuka. Panel dobiega zatem końca, a my zostajemy zaproszeni na dużą scenę Teatru Polskiego, gdzie odbędzie się przedstawienie „Malowanego Ptaka” Kleczewskiej.
Duża scena Teatru Polskiego przedstawia salę prób w nieistniejącym już budynku Teatru Żydowskiego przy placu Grzybowskim w Warszawie. A więc będzie to próba opowieści o stereotypach Polaków na temat Żydów i Żydów na temat Polaków w celu odkrycia mechanizmów, które nie tylko pozwalają nam zmierzyć się z prawdą o nas samych, ale – co więcej – znaleźć właściwe proporcje w dyskusji na temat naszej bierności wobec Holocaustu. Fakt, że owa próba odbywa się w przestrzeni już nieistniejącej, automatycznie odsyła nas do sfery pamięci. To w niej odbędzie się swoista alchemia, przetwarzająca rzeczywistość w sztukę. Ta z kolei stanie się celem ataków ludzi, bądź to nieumiejących oddzielić fikcji od prawdy, bądź – celowo mieszających jedno z drugim, by uniemożliwić rzeczową dyskusję.
Narratorem tej opowieści jest kilkuletni chłopiec, właściwy bohater „Malowanego Ptaka” (Adam Chełminiak). Jego zadaniem będzie przeprowadzenie dorosłego Kosińskiego (hipnotyzujący Jerzy Walczak) oraz widzów przez koszmarny, poddany hiperbolizacji świat powieści, którego wizualizację oglądamy na filmach, wyświetlanych na zamienianych raz po raz w ekrany lustrach sali prób. W takim ujęciu surrealistyczna powieść Kosińskiego staje się dla nas, widzów, lustrem, w którym mamy zobaczyć swoje prawdziwe oblicze – odbicie naszych własnych, osobistych emocji. Naszym zadaniem jest zatem opowieść Kosińskiego przez sztukę Kleczewskiej – jak to w teatrze – przeżyć. Po to, żeby się i z zagładą, i z postawami wobec niej skonfrontować. Po ludzku, nie – publicystycznie. Wszak naukowy czy publicystyczny dyskurs zajmuje się statystykami, zaś teatr, sztuka – człowiekiem. Jak to zrobić, pokazuje nam właśnie Kosiński Walczaka. Przez większą część spektaklu milczy i przeżywa wszystko to, co się dzieje na ekranie, emanując niezwykle intensywną obecnością sceniczną, która skupia się w poruszającym, magnetycznym spojrzeniu. On – dzięki naturze teatru – tę historię pisze i przeżywa wciąż na nowo; jemu literatura (czy sztuka w ogóle) potrzebna jest, żeby zrozumieć to, co się stało, bo jak pisała Zofia Nałkowska w Medalionach: „Człowiek, który nie może zrozumieć i nie może zapomnieć, opowiada to jeszcze raz”
My, widzowie, moglibyśmy pójść jego drogą i zanurzyć się w opowieść Kosińskiego, przetworzoną przez wyobraźnię Kleczewskiej, lecz wciąż na scenie pojawia się ktoś, kto nam to uniemożliwia. To przede wszystkim Badaczka (Teresa Kwiatkowska) – wzorowana na postaci Joanny Siedleckiej, autorki książki „Czarny Ptasior”, która w imię swoiście pojętego interesu publicznego postanawia dokonać demaskacji autora i jego powieści. Będzie się pojawiać w spektaklu jak refren i “jazgotać”, dzieląc się z nami swoimi rewelacjami. Jej dyskurs brzmi nieszczerze, obnaża bowiem jej umysłowe prostactwo – połączenie buty z ignorancją i niekompetencją. Badaczka kompletnie nie rozumiejąc istoty sztuki jako efektu głębokiej artystycznej transformacji indywidualnego przeżycia, odczytuje ją w najbardziej prymitywny sposób – jako reporterską „relację z wydarzeń”. Nie w tym jednak tkwi istota sprawy i związane z nią niebezpieczeństwo. Otóż Badaczka z pomocą pseudonaukowego języka oraz wyjątkowo pokrętnej logiki przeprowadza wywód, składający się z alternatywnych faktów, opartych na stereotypach i przekłamaniach. Wywód ten w istocie owe przekłamania i stereotypy legitymizuje, ubierając te brednie w kostium naukowej prawdy. Czym to się dla nas kończy, jako społeczeństwa, mamy okazję zobaczyć u Kleczewskiej – zarówno w prologu w Malarni, jak i w scenach zbiorowych Malowanego Ptaka. O ile dyskurs intelektualny po prostu ustaje, o tyle ulica zaczyna wrzeć, wzbiera nienawiść, budzą się demony przeszłości. W finale na scenie pojawia się postać kojarząca się z Panną Młodą z Wesela, z twarzą całkowicie zasłoniętą ludowymi chustami. Połączenie wiejskiej panny młodej z ONR-owcem. Ku przestrodze. Zło nie śpi i jest wśród nas.
Pamięć, która jest w spektaklu polem głębokiej analizy, jest jednak pamięcią zatrutą. Na początku drugiej części przedstawienia pojawia się komunikat, że jesteśmy w sali prób w budynku nieistniejącego już Teatru Żydowskiego. Komunikat sugeruje, że za ten stan odpowiedzialni są jacyś oni, w domyśle – Polacy (w istocie to nieprawda). Zwłaszcza, że słyszymy go w kontekście dyskusji panelowej o kontrowersjach w relacjach między naszymi narodami. I właśnie na tej scenie pojawiają się stereotypowe postaci „zwykłych Polaków”, w których ustach pseudonaukowe argumenty Badaczki zmieniają się w gładkie, antysemickie stereotypy. Mamy więc sceniczną kontynuację polaryzacji; w tej wizji polski światek składa się albo z antysemitów, albo z Żydów. A przecież istnieje „trzecia strona” – spora grupa obywateli RP, zapewne także wśród widzów Kleczewskiej, którzy nie należą ani do jednych, ani do drugich. Oni nie mają w tym spektaklu żadnego głosu. Podobnie polscy Sprawiedliwi wśród Narodów Świata, którzy istnieją jedynie w pamięci jako liczba 6620, skrupulatnie przywołana przez uczestniczkę panelu. I słusznie – każda taka postawa jest na wagę złota. Dlaczego jednak ograniczono ich rolę do milczących pomników przeszłości? Dlaczego nie pozwolono przemówić „trzeciej stronie” tej relacji? Być może pamięć Żydów jest równie wybiórcza i stereotypowa. Może również im trudno się uwolnić od przekonania, że wszyscy Polacy są zatwardziałymi antysemitami, broniącymi się przed prawdą. Czyżby tym razem życie przerosło teatr, a rzeczywistość okazała się jednak bardziej złożona?
Ma to kluczowe znaczenie dla odbioru spektaklu. Jeśli część widzów (do których należy piszący te słowa) nie znajduje w przedstawieniu swojej „reprezentacji” i nie ma się z kim zidentyfikować – magia nie działa. Cała ta misterna teatralna machina nie wyzwoliła we mnie spodziewanych emocji; nie pomógł nawet czarodziejski kunszt Walczaka. W związku z tym w moim poczuciu spektakl się nie udał, bo Kleczewska nie stworzyła takiej wypowiedzi artystycznej, która dałaby mi szansę – według jej własnej recepty na powieść Kosińskiego – na głębokie przeżycie. Zbyt wiele tu publicystycznej retoryki, a realny problem walki ze stereotypami został potraktowany wybiórczo i… stereotypowo. Zakładam jednak, że dla wielu osób spektakl ten będzie albo bardzo poruszający, albo wywoła oburzenie.
Pod względem teatralnym należy bardzo pochwalić przede wszystkim reżyserkę. Za powściągliwość i umiar w dozowaniu odrażających powieściowych scen, za dyskretną i inteligentną metaforykę oraz za świetną pracę z aktorami. Na scenie widać było prawdziwy aktorski zespół, choć przecież złożony z aktorów poznańskich i warszawskich. Wydarzeniem artystycznym była kreacja Jerzego Walczaka – moim zdaniem zdjęcie jego skupionej twarzy powinno odtąd stanowić wzorzec okładki książki Kosińskiego. Na wspomnienie zasługują też: piękna i nienachalna choreografia Kai Kołodziejczyk, niezwykłe światło Wojciecha Pusia oraz wykonywana na żywo przez znakomitą Orkiestrę Antraktową Teatru Polskiego muzyka Cezarego Duchnowskiego.
Maja Kleczewska stworzyła spektakl ważny i ciekawy, zaskakująco skromny i powściągliwy. Nieświadomie jednak wpadła we własne sidła i zamknęła sobie drogę do pełnego sukcesu. Może za bardzo jej zależało, za bardzo chciała zabrać głos? Poniosła ją ważna i potrzebna misja? A wystarczyło tylko nie malować wszystkich ptaków na biało lub czerwono… I świat byłby pełniejszy, i teatr prawdziwszy.