DOMAGALAsieBOSKIEJKOMEDII – oficjalny blog Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego Boska Komedia. Dzień VI

 

EGZORCYZMY

Ze spektaklem “Dybuk” Anny Smolar mam duży problem. Na pewno podobał mi się pomysł z podwójną kurtyną oraz świetna scenografia (ale już nie kostiumy) Anny Met. Reszta… nie jest milczeniem, lecz właściwie zbiorem znaków zapytania.

W jakim celu reżyserka buduje aż tak złożony, trzypiętrowy labirynt narracyjny? Oto grupa aktorów w ramach psychoterapii odgrywa współczesną młodzież z problemami, przygotowującą inscenizację „Dybuka” – żydowskiej wersji Romea i Julii, mającej swój dalszy ciąg w zaświatach. Sam pomysł z umieszczeniem uniwersalnej „legendy dramatycznej” An-skiego w kontekście współczesnym – znakomity, bo ukazuje zderzenie dwóch światów: tego bez miłości, w którym zwycięża śmierć i tego, w którym miłość silniejsza jest od śmierci. Niestety nadmierna komplikacja narracyjna sprawia, że nieczytelny staje się fakt kluczowy dla konstrukcji fabularnej – o tym, że ten sam chłopak, który popełnił samobójstwo z powodu internetowego hejtu, miał odgrywać w szkolnym przedstawieniu rolę tytułowego dybuka, dowiedzieliśmy się na… konferencji po spektaklu.

Wygląda na to, że nie tylko my, widzowie, pogubiliśmy się w tym labiryncie. Dostajemy bowiem trzy różne narracje, lecz ani jednej prawdziwej. Aktorzy Smolar nigdzie nie mrugają do nas okiem, że istnieje jakaś czwarta, reżyserska opowieść, która w tym chaosie pozorów pozwalałaby odczytać nadrzędną strukturę. Przeciwnie – kolejne piętra narracji są niczym cudzysłowy: tu niczego nie mówi się naprawdę. Efektem jest fałszywie grany serio-teatr, w którym nie bardzo wiadomo, kto gra kogo, a kto tylko udaje. Jeżeli sami aktorzy nie umieją sobie udzielić jasnych odpowiedzi na te pytania, widz ma prawo czuć się skołowany.

Kostiumy, konwencja, konferansjerka i żarty przypominają fuksówkę w PWST. Jest „zajebiście”, „dobrze się bawimy” na scenie, bo na widowni już niekoniecznie, lecz oczywiście „nikt nie ma prawa tego zanegować, bo przecież teatr spełnia swoją misję, poruszając ważny temat”. Zgoda. Pytanie tylko: dla kogo? Czy teatr robi się dla „misji” czy dla widza?

Pytania konferansjerki o żydowską kulturę zabrzmiały w Krakowie nieco infantylnie. Dlaczego nie można było nawiązać normalnej rozmowy z publicznością? Pomysł z zepsutą rzekomo kurtyną zrealizowany na poziomie teatru szkolnego – nie ma siły, żeby ktoś w to uwierzył. Oczywiście, może to było tak specjalnie nieudolne, żeby pokazać bohaterów w krzywym zwierciadle. W takim razie dlaczego bohaterowie nie przechodzą żadnej przemiany aż do końca spektaklu? A jeśli przechodzą – czemu tego nie widać?

Pamiętam, że Anna Smolar zrobiła świetnych „Aktorów żydowskich” w Warszawie. Ma talent i wrażliwość, pozostaje jeszcze kwestia artystycznej dyscypliny. Jeśli ten spektakl miał być swoistym egzorcyzmem na naszym pozbawionym duchowości świecie, to cała jego moc ugrzęzła w strukturalnym baroku. Tymczasem w teatrze zazwyczaj „mniej znaczy więcej”. Czekamy zatem na owo „więcej” w kolejnych przedstawieniach Anny Smolar.

CIERPIENIA MŁODEJ KRÓLOWEJ

Na scenie pojawia się młoda kobieta we fryzurze a la Elfriede Jelinek połączonej z końskim ogonem. Ubrana w nowoczesny obcisły garnitur. Bije od niej jakiś blask, jest władcza, a zarazem skupiona. Zaraz spotka się z ambasadorem Francji. Po chwili ona i jej towarzysze pozują do zdjęć, a my – niczym głodny sensacji tłum paparazzich – podglądamy początki jej władzy. Ta kobieta to Elżbieta I (rewelacyjna Maja Pankiewicz), królowa Anglii, córka Anny Boleyn i Henryka VIII.

W opozycji do niej, cały czas na scenie – jak bolesny wyrzut sumienia czy też przeszkoda, którą z tej sceny koniecznie trzeba usunąć – leży bądź siedzi jej wielka przeciwniczka, ucharakteryzowana na którąś z przedwojennych gwiazd Hollywoodu królowa Szkocji, Maria Stuart (świetna Maria Dębska).

Historia, opisywana przez Fryderyka Schillera, ma znane zakończenie. Wszak żaden kraj nie może długo funkcjonować, mając dwie równorzędne królowe. Jedna będzie musiała odejść. U Schillera, tak jak i w życiu – na zawsze.

Grzegorz Wiśniewski nie kombinował z formą – przeniósł lekko trącący myszką dramat słynnego Niemca w inspirowany współczesną kulturą bezczas. Wyszło bardzo dobrze. Pomaga w tym znakomite tłumaczenie Jacka Burasa i gra młodych aktorów. Spektakl jest dyplomem Wydziału Aktorskiego PWSFTviT w Łodzi, ważne więc było, aby oprócz wartości artystycznych, prezentował umiejętności absolwentów. I tak się stało, choć oczywiście zgodnie z odwiecznym prawem scenicznej hierarchii. Jedni mieli większe role i szansę zaprezentowania swojego talentu, inni – mniejsze.

Dziękuję zwłaszcza odtwórczyniom głównych ról; nimi ten spektakl stoi i muszę przyznać, że jeśli chodzi o prawdę przekazu, czystość intencji, wiarę w uprawianie aktorstwa – nie miały dotąd na tym festiwalu konkurencji. Dziękuję Wam za emocje i wzruszenia. Nie zawiedli także odtwórcy drugoplanowych postaci, w przypadku dramatu Schillera – męskich. Wśród nich wyróżniał się zwłaszcza Burleigh Krystiana Pesta. Miło zobaczyć świeżo upieczonych absolwentów, u których trudna rzeczywistość polskiego teatru nie zdołała zabić jeszcze pasji i żarliwości uprawiania sztuki. Życzę Wam, żebyście nigdy tej iskry w oczach nie stracili, bo to ona jest najszlachetniejszą esencją teatru.

Ps. Pozdrawiam panią profesor Ewę Mirowską, która między innymi sprawowała opiekę nad tym rokiem. Miałem przyjemność wiele się od pani Profesor nauczyć, podobnie zresztą jak bohaterowie tego tekstu.

Ps.2. Mam dla Państwa kolejne pozdrowienia!

JANUSZ GAJOS, zdj.Elżbieta Gajos

JANUSZ GAJOS, zdj.Elżbieta Gajos