„Te krzesła nie służą do siedzenia!” – poucza ubiegających się o stanowisko akompaniatora mąż tytułowej bohaterki, St. Claire Bayfield (Hugh Grant).
Gdy bliżej przyjrzymy się światu, w jakim żyją Florence Foster Jenkins (Meryl Streep) i jej mąż, odkrywamy, że ta z pozoru niewinna uwaga określa w pełni zasadę organizującą ich rzeczywistość. To świat utkany z pozorów, w którym śpiewaczka nie umie śpiewać, krytycy nie piszą prawdy, publiczność się zachwyca, choć nie ma czym, mąż nie jest tak naprawdę mężem, przyjaciele – przyjaciółmi, a wyselekcjonowany akompaniator Cosme McMoon (Simon Helberg) – okaże się kimś więcej niż tylko pianistą, zatrudnionym przez bogatą mecenaskę. Rzec można, iż w hermetycznym światku krezuski-śpiewaczki króluje wszechobecny fałsz. „Fałszuje” St. Claire, jako agent i jako mąż Florence, „fałszują” jej litościwi przyjaciele, bezwzględni, żądni pieniędzy milionerki artyści/celebryci, przekupni krytycy oraz nic nierozumiejąca publiczność.
Fałszuje w końcu sama Florence, ale – co tutaj niezmiernie istotne – jedynie w muzyce, w życiu jest niewinna i czysta. Popełnia za to trzy wielkie grzechy wobec „wielkiego świata”: jest bogata, nie ma kontaktu z rzeczywistością oraz ośmiela się spełniać swoje marzenia, traktując to jako rekompensatę za minione nieszczęśliwe lata. Za wszystkie te grzechy zapłaci upokorzeniem, wstydem wreszcie w końcu życiem, ale poprzez uczciwe spojrzenie prawdzie w oczy, wygra nie tylko siebie, sens życia i spełnienie, ale także miłość męża, sympatię przyjaciół oraz entuzjazm swoich wielbicieli. A umierając triumfalnie wycedzi pierwsze słowa, mające pokrycie w rzeczywistości: „mogą sobie mówić, że nie umiem śpiewać, ale nie mogą powiedzieć, że nie śpiewałam”.
Pomogą jej w tym: marnotrawny mąż St.Claire, który w pewnym momencie zda sobie sprawę, że to, co ma najpiękniejszego w życiu to miłość do Florence; świeżo nabyty przyjaciel Cosme, którego dobroć i niewinność Florence nauczą, jak pokonać swój wewnętrzny egoizm i samouwielbienie oraz Agnes Stark, młoda nieskomplikowana, dziewczyna o ulicznym temperamencie, która dzięki małżeństwu przebojem wtargnęła na nowojorskie salony. Jak łatwo sobie wyobrazić, ona pierwsza zdemaskuje wszystkie pozory i w kapitalnej scenie występu Florence w Carnegie Hall, uratuje nieszczęsną śpiewaczkę przed katastrofą. Tak naprawdę ocali coś o wiele ważniejszego – jej godność, a przez też godność swoją oraz godność wszystkich osądzanych i wyśmiewanych. I choć sala kinowa pękała ze śmiechu, ja doznałem wstrząsu i nigdy nie zapomnę tej sceny.
Wszyscy ci ludzie, zaczynając swoją karierę w wielkim świecie, startowali z pozycji życiowych bankrutów, desperacko poszukujących pieniędzy. Decydując się jednak na znajomość z Florence – tym chodzącym oksymoronem, „fałszującą prawdą” – musieli też przekroczyć barierę wstydu i obciachu, musieli nauczyć się tolerancji w stosunku do chlebodawczyni, czy tolerancji w ogóle. Co więcej, w pewnym momencie, musieli wybrać, zdecydować, co jest dla nich w życiu ważniejsze – opinia innych na ich temat czy zwykła ludzka uczciwość i własne uczucia. My widzowie, oglądamy (i przyjmujemy) historię Florence z punktu widzenia jej męża i przyjaciela. Frears zatem wydaje się do nas mówić: „zobaczcie państwo, oni, choć życiowo przegrali, odeszli w zapomnieniu – ocalili duszę, a wy, co byście wybrali, którą z dróg, drogę wielkiego Toskaniniego (pseudo-przyjaciel Florence) czy miernego Bayfielda?”
W filmie Agnieszki Holland „Plac Waszyngtona” na podstawie prozy Henry’go Jamesa, doktor Sloper, nie mogąc sobie poradzić z córką, która zamierza poślubić z miłości czarującego łowcę posagów, prosi o radę swoją siostrę, panią Almond. W odpowiedzi słyszy:
„Przyjmijmy na moment, że teoria jest prawdziwa, a on jest łowcą posagów. Co to zmienia? Całe życie zbijałeś majątek, który ma odziedziczyć Catherine. Może powinna zaznać szczęścia, choćby kupionego?”
Doktor Sloper odpowiada, że dziwi go brak godności Catherine. W jego pojęciu takie „kupione szczęście” odbierałoby jej godność. Przypadek Florence Foster Jenkins zdaje się być w pewnym sensie realizacją wizji pani Almond – milionerka dzięki swoim pieniądzom spełniła swoje marzenie, była przez jakąś część życia szczęśliwa. Mało tego, dzięki niej zaznało szczęścia jeszcze kilka innych osób. Czy to, że Florence kupuje sobie szczęście, pozbawia ją godności? Odziedziczone po ojcu pieniądze stały się dla niej rodzajem rekompensaty za chorobę, nieudane małżeństwo, wyrok bezpłodności. Co więc nam w jej historii nie pasuje? Może nie to, że kupowała sobie szczęście, lecz fakt, że robiła coś, czego nie umiała? Albo jej bezgraniczna wiara w to, że potrafi śpiewać?
Nie, nie szanowni Państwo! Coś nam tu wszystkim nie pasuje, w końcu zaśmiewamy się na filmie Frearsa do łez. Nie śmiejemy się tylko z jej „wycia”, ale też z niej samej, w sumie niczym nie różnimy się od żołnierzy z Carnegie Hall. Wiemy, że nie umie śpiewać i tym śmiechem wytykamy ją, niczym palcem. Śmiejemy się z niej, w ten sposób ją dyskredytując. Może to nasza reakcja obronna. Jeśli tak, to przed czym? W czym nam przeszkadza Florence i jej kupione marzenia? A może samo kupowanie jest tu drugorzędne? Może wyglądamy przy niej na tchórzów? Może jej odwaga przypomina nam, jakimi jesteśmy konformistami, jakimi leniami życiowymi, jak zależymy od naszych przyjaciół, krewnych i znajomych królika. Dobrze, powiecie Państwo, jej było łatwo realizować siebie, bo miała pieniądze. Tu nie chodzi jednak o pieniądze, tylko o odwagę. Odwagę bycia sobą i wyrażania siebie. Ona ją miała i była szczęśliwa. A my, uzależnieni od lajków na FB i Twitterze, ile rzeczy ostatnio zrobiliśmy nie oglądając się na to, co pomyślą o nas inni? Ile swoich prawdziwych marzeń zrealizowali Państwo, nie zastanawiając się, czy wypada czy nie?
Meryl Streep zagrała ponadprzeciętnie. Nie pozwoliła sobie tym razem na kabotynizm, zgodnie z zasadą „jestem Meryl Streep, i wszystko, co robię, jest wielkie, bo przecież zrobiła to Meryl Streep”. Trzyma się w ryzach, co skutkuje tym, że na ekranie przez blisko dwie godziny obcujemy z niesamowitą Florence Foster Jenkins. W pewnym stopniu Meryl „fałszuje” tu dwukrotnie – jako aktorka grająca kogoś, kto istniał naprawdę, i jako bohaterka na scenie. Fałszuje – dodajmy – koncertowo. Jako że dwa minusy zawsze dają plus, jej postać jest niezwykle sugestywna i poruszająca. Prawdziwym odkryciem tego filmu jest Hugh Grant, który bodaj pierwszy raz w życiu zagrał tak złożoną i skomplikowaną wewnętrznie postać. Swoją powierzchowność uroczego, wiecznie skacowanego i spóźnionego londyńskiego dandysa zderzył z głęboko przemyślaną postacią życiowego bankruta, który tak intensywnie szukał szczęścia, że musiał z tych poszukiwań zrezygnować, żeby wreszcie zobaczyć, że jest ono na wyciągnięcie ręki. Przemianę swojego bohatera gra niesamowicie – ileż początkowo lęku, rezygnacji i zagubienia w tych jego dandysowskich, zestarzałych oczach, ile miłości, spełnienia i melancholii w finale! Piękna i poruszająca rola. Mam nadzieję, że Grant dostanie chociaż nominację do Oscara, bo ta dla Meryl (albo i czwarta statuetka) jest pewniejsza niż śmierć. Bardzo dobrze wypadł też Simon Helberg w roli Cosme, miał coś z ekstrawagancji i dezynwoltury aktorskiej Toma Hulce w roli Mozarta w „Amadeuszu” Formana. Mimo, że pierwszy raz widziałem go na ekranie, w niczym nie ustępował takim starym aktorskim wyjadaczom, jak Streep czy Grant. Nie sposób zapomnieć też o bardzo dobrej kreacji Niny Ariandy, grającej ujmująco Agnes Stark, ulicznego wampa, debiutującego w roli lwicy nowojorskiego salonu. Mimo epizodycznego charakteru roli, aktorka stworzyła wielowymiarową, pełnokrwistą postać, a scenę w Carnegie Hall zagrała wyśmienicie. Widać to było zresztą po reakcjach Meryl Streep, która mając oparcie w tak znakomitej partnerce, wspięła się na wyżyny swojego aktorstwa.
Stephen Frears, reżyser pozornie prostych i nieskomplikowanych historii („Niebezpieczne Związki”, „Królowa”, „Tajemnica Filomeny”) potrafi najlepsze „kiełbasy, alkohole i konfitury” zawiesić od wewnątrz filmowego płaszcza, na jego lewej stronie. Umie też, niczym uliczny handlarz, tak niepostrzeżenie roztoczyć tych wiktuałów zapach, że jego filmowy „klient” ma przyjemność już w samym poszukiwaniu „sklepowego asortymentu”, potem dochodzi jeszcze przyjemność konsumpcji co smaczniejszych delicji. „Boska Florence” jest troszkę inna, idziemy do Frearsa po słodkie komediowe „konfitury”, a po zjedzeniu okazuje się, że „sklepikarz” dorzucił do nich kilka łyżek mocnego, gorzkiego vermutu. I choć to wciąż konfitury, to po ich zjedzeniu zaczyna nam się kręcić w głowie i trochę nas pali w żołądku.