KONTRA w PUNKT – oficjalny dziennik Prologu 55. PTMF Kontrapunkt 2020 w Szczecinie

zdj. Stuttgarter Zeitung

Piątek, 18 września 2020, 

Bezpański kompas – o pokazie spektaklu „Młodzież bez Boga” Thomasa Ostermaiera z berlińskiej Schaubühne

Tradycją szczecińskiego Kontrapunktu jest tak zwany dzień berliński, podczas którego za najlepszych czasów widzowie jechali do stolicy Niemiec, żeby tam, w partnerskim mieście „zaznać” tak lubianego i cenionego u nas teatru zachodnich sąsiadów. Dziś, w epoce pandemii organizacja takiego wyjazdu stała się nie tylko trudna, ale i niebezpieczna, dlatego ekipa Prologu 55. PTMF Kontrapunkt 2020 musiała wymyślić nową, stosowną dla tej pięknej tradycji formułę. Nie szukano jej długo, gdyż covidova rzeczywistość już dawno przetarła w tej kwestii ścieżki – dzień berliński zorganizowano zatem przez internet, choć jego odbiór miał miejsce na żywo. W ramach wirtualnej wizyty niemieckich gości odbył się w Teatrze Kana pokaz rejestracji spektaklu Thomasa Ostermeiera Młodzież bez Boga wg powieści Ödöna von Horvátha z berlińskiej Schaubühne oraz transmitowane na żywo przez internet spotkanie z dramaturgiem Thomasa Ostermeiera, Florianem Borchmeyerem  oraz Lukasem Turturem – aktorem, biorącym udział w spektaklu. Miałem zresztą wielki zaszczyt i przyjemność to spotkanie prowadzić.

Spektakl Ostermeiera to arcydzieło. Dość lakoniczna i nieskomplikowana powieść von Horvátha z 1937 roku opowiada o młodych ludziach i procesie ich dojrzewania w czasach rosnącej popularności faszyzmu. Narratorem, a przy tym bohaterem opowieści jest nauczyciel, którego kłopoty w szkole zaczynają się od tego, iż musi tłumaczyć jednemu z uczniów, że inny uczeń i jego rodzina to też ludzie (w spektaklu są to mieszkańcy Afryki). W napiętej atmosferze przedwojennych Niemiec jego postawa wywołuje skandal. Tak rozpoczyna się historia młodych ludzi, którzy przechodzą w czasie szkolnego obozu, w opanowanym przez faszyzm kraju przyspieszony kurs dojrzewania. Thomas Ostermeier wprowadza swojego narratora i bohatera w sposób niezwykły. Na scenę, ograniczoną z tyłu gęstym, ogołoconym z liści lasem (skojarzenia z laskiem wiedeńskim z tytułu najbardziej znanego dramatu autora uprawnione) wychodzi znakomity niemiecki aktor, Jörg Hartmann, i właściwie w swoim imieniu stwierdza (w olbrzymim skrócie), że on i Niemcy wszystko właściwie zawdzięczają Hitlerowi. Jak się okazuje, recytuje prawdziwy list robotnika niemieckiego do Führera z 1935 roku. Gdy kończy mówić, na scenie pojawiają się jego koledzy, żeby pomóc mu ubrać się na naszych oczach w kostium nauczyciela, a tym samym przenieść nas w czasy faszyzmu i w przestrzeń powieści von Horvátha. Już sam pomysł, że wielki niemiecki aktor mówi ze sceny, że wszystko zawdzięcza Hitlerowi, wydaje się genialny. Jego monolog zawiera bowiem w sobie bolesny paradoks: Hartmann przecież mówi prawdę, gdyż grając od lat na różnych niemieckich scenach role i spektakle, przestrzegające przed tym, co zdarzyło się w czasach Hitlera, analizujące istotę zła, w istocie w pewien sposób wszystko mu zawdzięcza. Nie jest to oczywiście powód do dumy, zwłaszcza że Hartmann gra tę scenę z ociąganiem. Niezbyt też chętnie przebiera się w kostium nauczyciela, choć zgodnie z naturą teatru musi to robić na scenie Schaubühne codziennie. Co więcej, ma się wrażenie, że zostaje w ten świat wciągnięty na siłę i zmuszony do opowiedzenia całej historii po raz kolejny; niby sam się czegoś z tego opowiadania uczy, ale my chyba niekoniecznie, bo następnego wieczoru znowu nam tę opowieść o narodzinach zła musi Hartmann opowiadać, gra przecież nauczyciela! Ciekawie w tym kontekście wygląda sprawa kompasu, głównego dowodu zbrodni, jaka dokonuje się w finale opowieści von Horvátha. Nikt nie chce się do owego kompasu przyznać, nikt tym samym nie chce przyjąć na siebie winy i odpowiedzialności za to, co się stało. Jako że kompas w gęstym lesie to przecież przedmiot ratujący życie, przyrząd do odnajdywania właściwego kierunku, właściwej drogi, Ostermeier wydaje się brutalnie diagnozować nie tylko sytuację bohaterów von Horvátha, ale i swoich rodaków, dawniej i obecnie. Złowrogo motyw ten zabrzmiał również i dziś, w Polsce – i zapewne nie bez przyczyny.

O rzemiośle nie piszę, bo wszystko zawrzeć można w jednym zdaniu: był to po prostu wielki teatr! Nazwisko przecież mówi samo za siebie. Gdyby ktoś miał okazję być w Berlinie, niech się wybierze, koniecznie. 

Pożegnanie Prologu 55. PTMF Kontrapunkt 2020

Szanowni Państwo, Prolog 55. PTMF Kontrapunkt 2020 się odbył i mimo znacznego okrojenia repertuaru, był bardzo interesujący. Spektakle zagraniczne, choć kameralne (może za wyjątkiem „Młodzieży bez Boga”), okazały się wielkim sukcesem, odsłona Teatru na faktach z kolei była niezwykle ciekawą prezentacją modnego obecnie w Polsce teatru dokumentalnego. Wielkie brawa należą się przede wszystkim Ekipie Kontrapunktu z jego dyrektorem Markiem Sztarkiem na czele! Za to, że się nie poddali, że mimo pandemii, lęków i obostrzeń zorganizowali nam to piękne święto teatru, nie przerywając pięknej tradycji teatralnych spotkań w Szczecinie. Osobiście dziękuję im również za zaproszenie i zaufanie. Rzecznikowi festiwalu, Danielowi Źródlewskiemu, dziękuję przede wszystkim za opiekę i dobrą współpracę. Wyjechałem ze Szczecina naładowany dobrą energią teatralnego święta i jestem przekonany, że żaden covid szczecińskiemu głodowi kultury nie zaszkodzi. Widać to było po  salach pełnych widzów i zadowolonych artystach, dla których zwycięstwo kultury (teatru) nad biologią (pandemia) było i ważne i potrzebne! Dziękuję artystom, widzom i organizatorom i życzę wszystkim zdrowia, wytrwałości oraz  wielu pięknych chwil w teatrze. Do zobaczenia w Szczecinie być może w maju 2021, gdy pokonamy czas i covida!

zdj. Karolina Gołębiewska (“Transfiguration” O.Sagazana)

Wtorek, 15 września 2020

God is the DJ – o „Transfiguracion” Oliviera Sagazana

Olivier Sagazan ubrany w schludny garniturek, białą koszulę i krawat zasiada do swojego twórczego glinianego (i teatralnego) warsztatu, ma miski z wodą, rozrobionymi barwnikami oraz siano, które potrzebne jest do utwardzania. Kim jest? Może malarzem, może reżyserem, a może bogiem, nie ma to znaczenia, każdy z nich robi przecież to samo: powołuje do życia światy. Rozpoczyna się spektakl, pojawia się malutki ogień, iskra boża, w której wszystko to, co zobaczymy, ma swój początek. Następnie Sagazan, używając swojej głowy i twarzy, zaczyna tworzyć obrazy, sceniczną rzeczywistość, świat. Będzie je lepił (dosłownie) z ognia, gliny, siana, wody, kolorów i stworzonych na chwilę przez siebie ludzi (dziesiątki ich twarzy wciąż pojawiają się na głowie i twarzy performera). Szalejący po scenie demiurg, w jakiego stopniowo się przeistacza Sagazan, jest bowiem wciąż z aktów własnej kreacji niezadowolony. Rzuca się po scenie, ściera ruchem jednej ręki całe wykreowane na sobie światy, a widz siedzi urzeczony, przed oczyma jego bowiem następuje galop obrazów, które układają się w kaskady znaczeń na różnych poziomach: historii człowieczeństwa, sztuki, ludzkiego doświadczenia. Migają m.in. Francis Bacon, Edward Munk, Rene Magritte i inni surrealiści, migają afrykańskie gliniano-roślinne chaty, miga kultura prymitywizmu, do źródeł której wyraźnie pielgrzymuje w swym performansie Sagazan. W finale rozbierze się do naga, żeby gliniano-słomiany świat mógł w całości opanować jego ciało i złączyć się z nim w komunii tworzenia, bo przecież człowiek, zdaje się mówić Sagazan to właśnie tego świata epicentrum, narrator i bohater opowieści, Bóg-Stwórca, a zarazem jego tworzywo i produkt. W ten sposób historia świata, a także kultury będącej tego świata obrazem, zostanie nam opowiedziana od tyłu, od korporacyjnego garniturku do gliniano-roślinnych chat pierwszego świata. A wszystko to za pomocą wstrząsających, energetycznych, żywych obrazów, rzucanych z furią przez artystę na aluminiową dekorację, z pomocą żywiołów ziemi (gliny), ognia, wody i powietrza, bo przecież ruch artysty to życie, życie to tchnienie, a tchnienie to właśnie powietrze. Gdy tak patrzyłem na Sagazana, przypomniał mi się witraż Wyspiańskiego u krakowskich Franciszkanów – „Stań się”.  Pomyślałem, że wizja Sagazana – rozszalałego, dynamicznego demiurga, który doznaje na naszych oczach bolesnej dla wszystkich transfiguracji – jest mi o wiele bliższa, współczesny człowiek w garniturku, naspeedowany władzą i pieniądzem DJ, jest bowiem monstrum dużo bardziej potwornym, niż siwy, starszy pan z rozwianym włosem. Czyżby to znaczyło, że czas siwych starszych panów już minął? Nie wiem, napiszę Wam o tym, gdy się zestarzeję…

zdj. Karolina Gołębiowska

Poniedziałek, 14 września 2020 

Mucha nie siada – „W stronę słońca” Teatru Układ Formalny z Wrocławia

W ramach Kontrapunktu odbył się też pokaz spektaklu dla dzieci. Teatr Układ Formalny zaprezentował zabawną i inteligentną bajkę W stronę słońca w reżyserii Macieja Rabskiego – zrealizowaną w konwencji teatru lalek opowieść o jednym dniu z życia muszki Jętki, dla której dzień ten okazuje się całym życiem. Już w samym pomyśle jest jakaś niezwykła gorycz, którą podszyte są perypetie i przygody naszej bohaterki. Śledząc je, nie możemy się uwolnić od obrazu zachodu słońca, który będzie wyznaczał koniec opowieści, ale i życia biednej muszki. A przygody przeżywa – jak na Jętkę przystało – niezwykłe i czasem bardzo śmieszne! Do dziś uśmiecham się na myśl o cyrku ukraińskich pcheł, które dają dla bohaterki i jej przyjaciółki specjalny pokaz (na pędzącym psie, a jakże!). Gdy jedna z pcheł o wdzięcznym imieniu Borys ginie, pojawia się następna, koledzy zaś stwierdzają, że Borys odszedł do pchlego raju, gdyż numer mu się nie udał. Z jednej strony serdeczny śmiech, z drugiej jakaś gorycz i akceptacja tego, co niesie nam los. Mądrze, wesoło, choć często ze ściśniętym gardłem. Na dodatek pięknie, warto bowiem zwrócić uwagę na przepiękne obrazy sceniczne, wykreowane przez Agę Błaszczak, Annę Szalwę oraz Macieja Rabskiego. A wszystko to zanurzone w niezwykłej muzyce Szymona Stergiadisa… Trzeba to na koniec jasno powiedzieć: gdy  zobaczycie ten spektakl na afiszu, zabierajcie swoje pociechy i idźcie do teatru! Dzieci odnajdą tam Jętkę i jej przygody, wy, dorośli – swoje słodko-gorzkie życie. Jednym słowem spektakl mucha nie siada!  

Spokojny sen na „Kwarantannie”  Jakuba Tabisza – ostatnia odsłona wrocławskiego „Teatru na faktach”

Ostatnim spektaklem wrocławskiego Teatru na faktach była premierowa Kwarantanna Jakuba Tabisza, będąca zapisem doświadczenia lockdownu. Dziesiątki godzin rozmów z ludźmi zamkniętymi w swoich domach z powodu pandemii złożyły się na godzinne przedstawienie, rozpisane na trójkę bohaterów (młoda dziewczyna walcząca z sanepidem, kobieta, którą pandemia odcięła od dziecka oraz ratownik). I choć pozornie wszystko w tym spektaklu wydaje się funkcjonować ze sobą poprawnie, pozostaje niedosyt. Po pierwsze dlatego, że opowieści bohaterów nie składają się w nic większego. Są to po prostu zapisy indywidualnych doświadczeń, i tyle. Mozaika z nich zakomponowana nie ukazuje jakiegoś reprezentatywnego dla naszej zbiorowości wzoru czy obrazu, który swoją strukturą przenosiłby owe doświadczenia na wyższy poziom, prowokując jakieś uniwersalne, ważne dla nas wszystkich wnioski. Opowieści te są poprowadzone dość stereotypowo; nie wychodzą w swej esencji poza perypetie i potrzeby bohaterów, nie ma w nich również jakiejś głębszej refleksji nad otaczającym nas światem. Bohaterowie są skupieni wyłącznie na sobie, co w zestawieniu z pewną nadekspresją i emfazą aktorstwa przynosi czasem groteskowe efekty, ośmieszając bohaterów (przykładem pretensjonalna scenicznie opowieść o Wielkanocy). Po drugie, przeciętności tych opowieści towarzyszy przeciętny teatr. Reżyser zauważył wprawdzie, że główną sytuacją dramatyczną lockdownu – tą, której eksploatacja sceniczna sama się narzucajest niemożność wyjścia z domu, ale choć w finale ją akcentuje, nie umie jej przeprowadzić w trakcie całego spektaklu. Idąc bowiem tym tropem, aktorzy nie powinni podczas przedstawienia w ogóle opuszczać sceny, a już na pewno nie po to, żeby sobie latarkami za dekoracją podświetlić twarze! Powinni tkwić na scenie, wraz z nami, nawet wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi (to był przecież jeden z aspektów lockdownu). Wtedy też moment wyjścia bohaterki na zewnątrz uzyskałby odpowiednią wagę, a tak ginie w potoku słów i nienajlepszych pomysłów. Dodatkowym kłopotem w tym spektaklu z perspektywy osi zamknięcie/otwarcie jest postać ratownika, który jako jedyny mógł, a nawet musiał, wychodzić. Jego zamknięcie miało więc inny charakter i wymagało wymyślenia na nie innego pomysłu. W spektaklu Tabisza ratownik jest ubrany w odzież ochronną i przyłbicę, ale znowu nic z tego nie wynika. A gdyby tak był ubrany od stóp do głów tak, że słowami trudno byłoby mu opowiedzieć swoją historię, musiałby na przykład wyrazić ją tylko za pomocą działań, a dopiero w finale odsłoniłby swoją twarz, słowa zaś symbolizowałyby wyjście z jego własnego, prywatnego i niezwykle dramatycznego, lockdownu? Ale nie ma się co ekscytować, w spektaklu Tabisza nic takiego się nie dzieje, możecie spać spokojnie.

zdjęcie ze spektaklu KORPO_RACJE – Karolina Gołębiewska

Niedziela, 13 września 2020

Teatr na faktach – o projekcie teatru non fiction Instytutu Grotowskiego

Jednym z filarów Prologu 55 PTMF Kontrapunkt 2020 są przedstawienia w ramach projektu Instytutu Grotowskiego we Wrocławiu Teatr na faktach. W założeniu koordynatora projektu, Jakuba Tabisza oraz opiekuna artystycznego, Krzysztofa Kopki, ma on być rodzajem laboratorium dramaturgiczno-teatralnego, w ramach którego młodzi, poszukujący artyści uczą się teatru dokumentalnego i zasad jego tworzenia. Ów projekt opiera się na słynnej metodzie verbatim, polegającej – w dużym skrócie – na dosłownym przedstawianiu świata na scenie. Jest ona niezwykle popularna choćby w Rosji (głównie za sprawą moskiewskiego Teatru.doc) czy w Wielkiej Brytanii, gdzie się w sumie narodziła (The Royal Court Theatre). Gdyby rozszerzyć trochę opis verbatimu, można by powiedzieć, że jest to metoda podobna do filmowej dogmy. Twórcy spektaklu zaczynają zbierać materiały dotyczące danej sprawy, wgłębiają się w nią, przeprowadzają setki godzin rozmów z głównymi bohaterami śledztw, by na koniec – korzystając ze zgromadzonego materiału – stworzyć scenariusz spektaklu, rodzaj teatralnej partytury. Projekt Kopki i Tabisza realizowany jest w celu rozwoju teatru non fiction i poszerzaniu spektrum narzędzi, jakimi mierzy się z rzeczywistością teatr dokumentalny. Teatr dokumentalny jest w ogóle zjawiskiem fascynującym. Rodzi wiele ciekawych zagadnień, o których wciąż nie należy zapominać, jak na przykład: kwestia priorytetów twórców (co jest ważniejsze – indywidualna opowieść człowieka czy miejsce jego historii w szerszym kontekście), pytania o granice teatralnej manipulacji (sam wybór materiału jest już przecież manipulacją), sprawa prymatu rzeczywistości nad sztuką czy kwestia doboru scenicznych (a więc z gruntu fałszywych) środków. Jako że efekty pracy kuratorów i ich podopiecznych możemy właśnie w pełnej krasie podziwiać w Szczecinie, spróbuję tu wyłuskać największe zalety tego projektu, ale też i ostrzec przed zagrożeniami, płynącymi ze zbytniej swobody kreacji.

zdj. Karolina Gołębiowska

Paraliż wobec Fatum

Najciekawszym jak dotąd (a obejrzeliśmy cztery spektakle TNF) spektaklem tego nurtu był Paraliż. Sprawa Igora Stachowiaka, wymyślony i zrealizowany przez „ojców założycieli” i koordynatorów Teatru na Faktach, Krzysztofa Kopkę i Jakuba Tabisza. Twórcy postanowili wziąć na warsztat głośną sprawę niewyjaśnionej do dziś śmierci młodego mężczyzny, Igora Stachowiaka, na jednym z wrocławskich komisariatów. Materiału, poza ogólnie dostępnymi publikacjami medialnymi, dostarczyli im rodzice Igora, Anna i Maciej Stachowiakowie, uparcie i nieustępliwie walczący z systemem polskiego nieudolnego i skorumpowanego aparatu władzy o (niestety pośmiertną) godność swojego syna oraz sprawiedliwość dla niego i siebie. Twórcy spektaklu – w sumie słusznie – konstruują mało wyszukany koncept teatralny dla naszego spotkania z bohaterami tej tragicznej opowieści. Jest to taka trochę udawana rozmowa obojga rodziców Igora (Dorota Łukasiewicz-Kwietniewska, Grzegorz Wojdon) z Dziennikarzem (Michał Szwed). Nic by się nie stało, gdyby ta rozmowa odbyła się tylko między rodzicami, albo w ogóle się nie odbyła (np. gdyby były to tylko fragmentaryczne wypowiedzi rodziców). Ma ona jednak pewną kluczową zaletę: pozwala w pewnym momencie Ojcu zamordowanego chłopaka, usunąć w cień własną Żonę i Dziennikarza, i zawłaszczyć scenę, co prowadzi do „rozlania się” tej poruszającej, tragicznej opowieści-rzeki zarówno na scenie, jak i w naszych sercach. W zderzeniu z kafkowską logiką tej historii oraz jej wstrząsającą prostotą o nutę fałszu może się w zasadzie rozbić każdy teatr, dlatego przerywniki w postaci wymyślonych wtrętów Dziennikarza brzmią tak nieszczerze. Nie ma to jednak znaczenia, gdyż Grzegorz Wojdon z niezwykłą aktorską empatią wobec żyjącego wciąż i znanego publicznie bohatera usuwa się całkowicie w jego cień. Niczym mistrzyni sztuki non fiction, białoruska noblistka, Swietłana Aleksjiewicz, Wojdon otwiera się – jak jakieś boże naczynie – na tę opowieść, przyjmuje ją i przepuszczając ją przez siebie, pozwala przemówić prawdziwemu bólowi i determinacji ojca. Jego opowieść zaś, przetransformowana na teatralną scenę, staje się wielką współczesną tragedią na modłę antyczną, w której bohater traci wszystko, i zaczyna żądać odpowiedzi: dlaczego tak się stało, i dlaczego właśnie jemu. Odpowiedzi, której nikt nie jest w stanie mu udzielić, bo jego przeciwnikiem nie jest skorumpowane papierowe państwo, czy źli, tchórzliwi i mściwi ludzie, ale Fatum – coś, czego pojąć się w zasadzie nie da. Piękna rola Wojdona, Paraliż zaś to w sumie niepozbawiona wprawdzie błędów, ale jak dotąd najpełniejsza odsłona wrocławskiego Teatru na faktach.

Nie zjadajcie waszych dzieci! Z cebulą!

Inne spektakle Teatru na faktach były jak dotąd równie ciekawe, aczkolwiek nie osiągnęły już tak wysokiego teatralnego poziomu jak Paraliż. Powodem są niedostatki w konstruowaniu dramaturgii oraz chęć zbytniego wyeksponowania się twórców i ich poglądów kosztem bohaterów. Jeśli chodzi o dramaturgię, to najlepiej poradziła sobie Ada Tabisz w Herci. Jej spektakl o mężczyźnie, który nie może żyć bez swojego ukochanego psa nawet po jego śmierci, skomponowany był najlepiej. Miał początek, rozwinięcie i koniec. Bohater doznał jakiejś przemiany i wszystko się dobrze skończyło. Minusem spektaklu było to, że w sferze teatralnej niewiele się działo: mężczyzna i czternastoletnia wolontariuszka, opiekująca się zwierzętami, na przemian monologowali (pewnie chodziło o cytowanie całych fragmentów wypowiedzi z wywiadów), nic jednak z tego dla mnie nie wynikało, w związku z czym cały koncept stopniowo osuwał się w banał i nudę. Ani razu nie poczułem, że bohaterowie autentycznie rozmawiają, że jest między nimi jakaś nić, ludzkie porozumienie. Zapewne było ono zaprogramowane, lecz w praktyce nie wyszło, niestety. Tu trzeba by jeszcze popracować. Pomyślałem, że byłoby super, gdyby na końcu okazało się, że czternastolatka to tak naprawdę ukochany pies bohatera, który powrócił na ziemię, żeby go wyleczyć z traumy i się nim zająć… tylko to już nie byłby teatr non fiction… Warto podkreślić, że Ada Tabisz zrealizowała swój projekt bardzo poprawnie, zgodnie z wybraną przez kuratorów metodą, życzę jej dalszych sukcesów.

Ciekawym projektem był spektakl zrealizowany przez czwórkę reżyserów (nie do uwierzenia, gdyż nie był podzielony na cztery części): Dorotę Bator, Adę Tabisz, Roberta Traczyka oraz Grzegorza Grecasa – Zjemy wasze dzieci. Z cebulą. Rozmowy członków społeczności LGBT+ posłużyły twórcom do ułożenia kolażu w stylu teatru Piotra Ratajczaka czy Oliviera Friljicia, w którym starły się różne poglądy na kwestię praw osób LGBT+, rozgrzewającą ostatnio część opinii publicznej do czerwoności. Spektakl wyszedł energetyczny, ciekawy, ale również niezwykle zaangażowany. Jeśli jeszcze na początku można go było nazwać spektaklem teatru non fiction, w drugiej części jego status zmienił się dyskretnie na teatr polityczny (w znaczeniu teatru zaangażowanego), poprzez użycie fragmentów wypowiedzi prawdziwych, zróżnicowanych pod względem poglądów przedstawicieli środowisk nieheteronormatywnych. Nie uważam, że to źle, ale warto czuć niuans. Niebezpieczeństwo jest takie, że część publiczności może się zupełnie w takiej rzeczywistości nie odnaleźć, część może czuć oburzenie, choćby z tego powodu, że zamiast teatru na faktach otrzymała politycznie zaangażowaną wypowiedź twórców. Skoro twórcy zakładają, że walczą z wykluczeniem, sami nie powinni wykluczać, inaczej ich walka zamieni się w karykaturę. Ta obawa nie jest kwestią mojego światopoglądu, lecz pilnowania konsekwentnego wyboru formy i używania stosownych do niej środków. Osobiście nie jestem fanem manifestowania przez twórców teatru swoich poglądów w ten sposób. Lubię, gdy jestem przez sztukę „zmanipulowany” w bardziej wyszukany sposób – zwłaszcza, że za to przy kasie teatru płacę. Przemyślałbym też jeszcze raz dramaturgię tego spektaklu, która tu bardzo kuleje: pewne argumenty i treści wracają jak bumerang i „walą” widza raz za razem, a widz jest przecież inteligentny i naprawdę nie trzeba mu łopatą pewnych rzeczy kłaść do głowy, bo efekt może być przeciwny od zamierzonego. Cieszy mnie za to fakt, że młodzi artyści są świadomi zagrożeń współczesnego świata, że odeszli od komórek i komputerów, by podjąć – być może nie zawsze grzeczną, ale potrzebną – rozmowę o kształcie naszej wspólnej przyszłości. Wprawdzie (tak samo jak przed laptopem) nie zmienia się rzeczywistości w teatrze, jest to jednak krok na dobrej drodze ku aktywnemu udziałowi młodych ludzi w procesie kształtowania się społeczeństwa i wizji naszej ojczyzny za kilka czy kilkadziesiąt lat. I za to bardzo młodym twórcom dziękuję!

Ostatnim spektaklem Teatru na faktach, o którym jeszcze nie wspomniałem, są Korpo_racje Mateusza Brodowskiego i Przemysława Piskozuba. Spektakl zaczyna się znakomicie, z energią, werwą. Czwórka aktorów opowiada nam historię niekończącej się i (jak się wydaje) wiecznej dominacji korporacji nad człowiekiem. Narratorem jest młody chłopak, który rozpoczyna pewien rodzaj komputerowej gry z korporacją, która – jak można się oczywiście domyślić – przejmie nad nim całkowicie kontrolę. Na końcu pojawia się pytanie: czy człowiek może w ogóle tę grę wygrać, a w związku z tym, czy ma ona w ogóle jakiś sens? Na te pytania muszą sobie widzowie odpowiedzieć sami, a ja znowu się przyczepię dramaturgii. Są w tym spektaklu cztery zakończenia, ale… nie dotyczą one gry narratora z korporacją, co byłoby tu umotywowane jej podstępnymi działaniami. Są to zakończenia spektaklu, jak na przykład wyładowana bateria i opuszczenie korporacji przez jedną z jej pracownic, czy szlagier R.E.M. Shiny happy people zderzony z niezbyt manifestującym szczęście tańcem scenicznych korposzczurów (znakomita choreografia Piotra Wacha). Argumentem za tym, że reżyser popełnił błąd, była obserwacja, że gdy spektakl naprawdę się skończył, publiczność nie biła braw, w przekonaniu, że „to się jeszcze na pewno nie skończyło”. Na plus dla reżysera i jego zespołu można zapisać fakt, że na pewno udało się stworzyć postaci korposzczurów, które były spójne i w dowcipny sposób eksploatowały prawdziwe opowieści ludzi pracujących w korpo. Oddawały im głos, ale też były „zrobione”, ukonstytuowane sceniczne. Brawo. Mimo błędów spektakl Brodowskiego i Piskozuba oglądało się z przyjemnością. Osobiście ze spektaklu kradnę pomysł z „greenstar”, zieloną gwiazdą, której środek podzielony był na 30 białych oddzielonych pól, odpowiednik 30 dni pracy w korpo. Jeśli pracownikowi udało się przeżyć dzień bez wpadki, zamalowywał sobie jedno z pól na zielono. Wspaniały pomysł! Od dzisiaj każdy reżyser w Polsce będzie miał u mnie „greenstar”, po kolejnej premierze będę zamalowywał jedno pole na zielono, na czerwono, lub zostawiał białe. Mateusz Brodowski za te zakończenia zasłużył wprawdzie właśnie na białe pole, ale że jest pierwszy i od niego ukradłem pomysł, zagram z nim tym razem w zielone… Następnym razem taryfy ulgowej nie będzie.     

zdj. własne

Sobota, 12 września 2020

Nić „koreańskiej” Ariadny – „To nie tam, to tamtędy” Juhyunga Lee z Korei Południowej

Mija 22:00. Jest wrześniowy dość chłodny wieczór. Stoimy w ciszy, w większości zamaskowani wokół pola gry, które stanowi splątana, zrobiona ze sznurka i stojaków sieć. Tak rozpoczyna się performance „To nie tam, to tamtędy” Galmae w koncepcji i reżyserii koreańskiego artysty Juhyunga Lee. Nagle pojawia się światło, omiatając przestrzeń gry niczym szukające zbiegów więzienne reflektory. Z głośników dobywają się dźwięki zamieszek. Świat wydaje się nagle miejscem walki i opresji, światło zaś, jakby na przekór światu, tańczy przez chwilę radośnie wśród splątanych sznurków. Przed całą tą konstrukcją siedzi człowiek (sam reżyser) i nieruchomo ją obserwuje. Wyraźnie czuć granicę między widownią a przestrzenią gry: dziesiątki widzów po jednej stronie, jeden człowiek po drugiej. Mężczyzna wstaje i podnosi kamień z owiniętym kilka razy wokół sznurkiem. Odwraca się do nas, gestem proponując nam, żebyśmy wzięli od niego kamień i ruszyli w głąb sieci. Mamy zrobić coś, co wydaje się proste – rozplątać świat. Cisza i bezruch. Chwila trwa kilka sekund, a wydaje się wiecznością. My, widzowie, musimy coś zrobić – przekroczyć granicę między widownią a sceną, bezczynnością a działaniem, wstydem a odwagą. Napięcie sięga zenitu. Po chwili w sieci jest już pierwszy widz, bierze kamień ze sznurkiem i wyrusza w swoją drogę.

Jestem czwarty. Ruszam głównie dlatego, że jest mi zimno. Myślę „lepiej coś zrobić, bo zamarznę”. To ciekawa emocja, gdy przekładam ją w myśli na teatr. Działanie to życie, bezczynność to zamarznięcie, może nawet śmierć. Biorę kamień z rąk Juhyunga i choć nie jest łatwo – sznurek ześlizguje się z kamienia – ruszam w swoją podróż. Na początku sieć jest niesłychanie gęsta, muszę się nieźle nagimnastykować, żeby jakoś poruszać się w gąszczu splątanych sznurków. Do mnie i tych kilku osób przede mną dołączają inni widzowie, na polu gry robi się gęsto. Czuję nagle potrzebę rywalizacji, bycia pierwszym w tym wyścigu. Co ciekawe, nie ma teatralnych znaków, że to wyścig, wpadam w pułapkę własnych myśli. Zatracam się w tej podróży. Jestem skupiony na swoim sznurku oraz pokonywaniu przeszkód. Następują pierwsze spotkania z innymi, pojawia się uważność na drugiego człowieka. Po chwili okazuje się, że czwarty raz wpadam na tego samego człowieka, mam ochotę okazać mu jakoś to, że już nie jest dla mnie anonimowy, uśmiecham się. Czy on mnie widzi? Z każdą minutą jest jakoś łatwiej, zaczynam zauważać innych ludzi, działających wokół mnie. Pojawia się zmęczenie fizyczne i uczucie ulgi, kiedy okazuje się, że jestem blisko końca. Od pewnego momentu widzę, że nie mam szans „wygrać” wyścigu, bez poczucia straty porzucam więc rywalizację. Dostrzegam też wzruszający obrazek: młoda dziewczyna nie radzi sobie ze sznurkiem, gdyż jest za niska. Podbiega do niej jakiś chłopak, potem drugi, ktoś jeszcze i pomagają jej dokończyć demontaż labiryntu. Po chwili wzruszenia do głosu dochodzi rozum – uśmiecham się, znów dociera do mnie, że jestem przecież w teatrze. I że chcę wiedzieć, jak to się kończy, bo jakoś przecież musi. Zaczyna się ostatni etap podróży. Dochodzę ze swoim kamieniem obwiązanym grubą warstwą sznurka (bardzo niewygodnie było nim już operować) do granicy scenicznego labiryntu, który w między czasie, za sprawą moją i innych – przestał istnieć. Trzymam więc tę nić, którą wręczyła mi na początku koreańska „Ariadna” i orientuję się, że na jej końcu jest podobny kamień, jak ten, który trzymałem. I choć za chwilę oglądam, jak cała ta sieć, złożona u stóp owej „Ariadny” w postaci stosu kłębków sznurka, zostaje unicestwiona, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zakończenie spektaklu nie jest do końca radosne. Pozostały przecież kamienie, na które znowu można nawinąć sznurek, albo po prostu nimi w kogoś rzucić i go zranić, a może nawet zabić. Pamiętajmy o tym.

Teatr Juhyunga ma wszystko to, czego potrzebuje wielka sztuka. Używając najprostszych narzędzi, zaprasza nas w głąb swojego labiryntu, angażuje bez reszty, daje się posmakować, budzi nieskończony potok emocji, żeby na koniec wyprowadzić nas na świat – ten sam, ale jednak już inny. Dziękuję Juhyung Lee, dzięki tobie wreszcie zrozumiałem mit Tezeusza i Ariadny.  

zdj. Karolina Gołębiowska

Piątek, 11 września 2020

Szanowni Państwo,

pokazem słynnego plenerowego spektaklu Teatru Biuro Podróży z Poznania – „Carmen Funebre” w reż. Pawła Szkotaka, rozpoczął się wczoraj oficjalnie w Szczecinie Prolog 55. PTMF Kontrapunkt 2020! Zaplanowana na maj tego roku, jubileuszowa 55. edycja festiwalu z powodu pandemii została odwołana,
i choć pełna wersja Kontrapunktu z nurtem off i różnymi wydarzeniami okołoteatralnymi planowana jest dopiero w 2021 roku, dyrektor Festiwalu, Marek Sztark, wraz ze swoją ekipą, postanowili nam jednak o sobie i swoim wydarzeniu przypomnieć. Powodowani tęsknotą za kontaktem z żywym człowiekiem, zorganizowali czterodniowe święto teatru, pomyślane jako Prolog do tej wielkiej, przyszłorocznej edycji. I tym sposobem, można powiedzieć festiwal małych teatralnych form, jakim był przez wiele lat Kontrapunkt, powrócił do źródeł, czyli… małej teatralnej formy – w tym przypadku małej formy samego festiwalu.

W związku z tym, że trzy najbliższe edycje Kontrapunktu opierać się będą na platońskich ideach prawdy, dobra i piękna, hasłem nadrzędnym festiwalu będzie pierwsza z nich – PRAWDA. Zobaczymy trzy przedstawienia zagraniczne (Korea, Francja oraz Niemcy) oraz kilka mniejszych form teatru dokumentalnego, zrealizowanych przez wrocławski Instytut Grotowskiego pod szyldem „Teatr na faktach”. Główną festiwalową areną będą przestrzenie Centrum Kultury Euroregionu Stara Rzeźnia. Wydarzenia plenerowe zaplanowano na placu Solidarności – dachu Muzeum Narodowego w Szczecinie – Centrum Dialogu Przełomy.

Namiastkę tradycyjnego już w Szczecinie dnia berlińskiego stanowić będzie pokaz rejestracji spektaklu legendy niemieckiego teatru – Thomasa Ostermaiera z Schaubühne am Lehniner Platz. Tym razem będzie to adaptacja powieści austriackiego pisarza i dramaturga, Ödöna von Horvátha „Młodość bez Boga”. Po projekcji, która zaplanowana jest na sobotę, 12 września o 12:00, odbędzie się „półinternetowe” spotkanie (oni u siebie, my u siebie) z dramaturgiem spektaklu Florianem Borchmeyerem oraz trójką aktorów, występujących w tej realizacji: Veroniką Bachfischer, Laurenzem Laufenbergiem i Lukasem Turturem. Rozmowa ta będzie też okazją do spotkania ze mną, gdyż mam przyjemność i zaszczyt być jej moderatorem.

W tym miejscu pragnę gorąco podziękować dyrektorowi Markowi Sztarkowi oraz rzecznikowi Festiwalu za zaproszenie oraz zachęcić Państwa do czytania moich codziennych relacji, które składać się będą na oficjalny dziennik Festiwalu KONTRA w PUNKT. Zapraszam więc w kontrapunktową podróż, obiecując, że będzie krótko, treściwie i interesująco!