Jandy modlitwa wieczorna – „Zapiski z wygnania” Sabiny Baral w reż. Magdy Umer w Teatrze Polonia

zd. ze strony Teatru Polonia

„(…) Że tam się urodziłem, gdzie przyjąć mnie nie chcą/Że kraj ojczysty, kiedyś był piękny w legendzie/Że mnie przeklina język, w którym tworzę/Smutno mi, Boże!

 Że nikt mnie tutaj szyderczo nie pytał/O krew moją i dziadów, którymi się szczycę/I że w dzieciństwa mego wracam okolicę/I że mnie w Polsce nikt nie będzie witał/I że na gorycz moją nic już nie pomoże/Smutno mi, Boże!”

Antoni Słonimski „Smutno mi, Boże”

Książka „Zapiski z wygnania” wypędzonej z Polski w 1968 roku Sabiny Baral ma osobliwą dedykację autorki: „Napisałam tę książkę dla siebie, dla Was i dla przestrogi. Jest kawałkiem mojego życia, ale nie tylko. Jest moim Jizkor.” Jizkor (hebr., Oby wspominał [Pan duszę]; jid. Jizker, Jisker) to wedle tradycji żydowskiej modlitwa za dusze zmarłych bliskich krewnych. Istotą każdej zaś modlitwy jest jej rytualne odmawianie. Nie powinno zatem nikogo dziwić, że Magda Umer i Krystyna Janda postanowiły zaadaptować wspomnienia Sabiny Baral na scenę: istotą teatru jest wszak – podobnie jak w przypadku modlitwy – odmawianie. Krystyna Janda odmawia więc co wieczór jizkor narratorki „Zapisków z Wygnania”, jizkor, który poprzez żarliwość i pełne oddanie aktorki słowom tej „modlitwy” staje się jej jizkorem, a dzięki niej –  również modlitwą widzów, intymną i liryczną, płynącą ze sceny w ciszę, którą można niemal kroić, modlitwą, która ma możliwość stopić najbardziej zatwardziałe serca. A jak mówi stare porzekadło – modlitwa to podróż do własnego wnętrza, więc będziemy się musieli przyjrzeć nie tylko losowi wygnanych, lecz przede wszystkim – sobie. Uwaga! To, co zobaczymy, może nie być miłe. Wstrząsająco w dzisiejszej Polsce brzmią kilka razy powtórzone w spektaklu słowa: „kiedy wyjadą już z Polski wszyscy Żydzi, ze swoim antysemityzmem zostaniecie sami”…

Proza Sabiny Baral jest literaturą wybitną. Autorka opisuje swoje pogmatwane i pełne dramatycznych przeżyć losy frazą chirurgicznie precyzyjną, chłodną, ograniczającą się najczęściej do opisu zdarzeń. Jeśli pojawiają się refleksje czy podsumowania, są równie lakoniczne, szybko zmierzając do puenty, która często jest pytaniem z kategorii tych, na które brak odpowiedzi. Każdy rozdział ma swoje motto, rodzaj refrenu, kontrapunktu dla opisywanego fragmentu jej skomplikowanego i dramatycznego życia. Opowieść Baral porusza, gdyż autorka postanowiła po prostu „mówić”, przelewać swoje życie na papier. Ono samo w sobie było zaś tak dobrą literaturą, że nie potrzebowało nic ponad to, żeby je po prostu opowiedzieć.

Krystyna Janda wychodzi na scenę ubrana na czarno i mówi. Ona sama i towarzyszący jej zespół muzyków schowani są za wielkim, czarnym, przezroczystym tiulem, który oddziela ich od widzów. Janda stoi przed kamerą, a na tiulu wyświetlony zostaje obraz jej twarzy. To właściwie wyczerpuje wszelkie teatralne środki tego spektaklu. Janda stoi i mówi. Słowa płyną szybko, bez zbędnej psychologizacji, powtarzane jednostajnie, prawie na biało, spokojnie, bez jakiejś specjalnej gestykulacji. Jedynym rekwizytem staje się papieros. Jej opowieść również ma refren, który – podobnie jak w książce – staje się mottem, komentarzem, kontrapunktem. To fragmenty tradycyjnych piosenek żydowskich, utworów Agnieszki Osieckiej czy Wojciecha Młynarskiego oraz wierszy wspominanej przez Baral Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej wykonywane przez Jandę na żywo przy akompaniamencie zespołu. Pomysł jest znakomity, fragmenty muzyczne, w sposób naturalny kojarzące się z kulturą żydowską poszerzają horyzont opowieści Baral, dyskretnie ją uniwersalizując. Historia konkretnej Sabiny Baral staje się opowieścią o każdym wygnanym Żydzie, a poprzez znakomitą kreację Jandy opowieścią o każdym wygnanym człowieku. Liryzm piosenek daje też wytchnienie od porażającego chłodu języka „Zapisków”, tam zaś, gdzie się bezpośrednio spotykają – w ciszy po każdym fragmencie wypowiedzianym przez Jandę – pojawia się głębokie przeżycie.

Janda jest wstrząsająca. Pali papierosa. Śpiewa. Mówi. Niby nic szczególnego. Mówiąc, nie spuszcza z nas wzroku. Patrzy nam prosto w oczy. W tych oczach odbija się wszystko to, co ukryte za zimnymi jak głazy słowami Baral. Zdziwienie. Szok. Niezrozumienie. Bunt. Żal. Gorycz. Samotność. Ból. Oczy aktorki to wielki ekran, na których – niczym w filmie – wyświetlają się kolejno obrazy z życia Baral. Obrazy, których nie da się zapomnieć. Dzieje się tak, gdyż Janda w całości oddaje się w służbę zarówno swojej bohaterce jak i jej historii. Dawno nie widziałem tej aktorki w takiej samodyscyplinie. Z taką kontrolą nad wszystkim, co robi, nie puszczającą żadnego gestu, żadnego spojrzenia. Siła jej opowieści zrobiła na mnie tak wielkie wrażenie, że gdy w finale w trakcie relacji z wizyty Sabiny i jej wujka Zacharje w Auschwitz popłynęła modlitwa (Tuwim?), zalany łzami powtarzałem w kółko bezgłośnie „amen”. Bo jizkor Baral, Jandy, Umer stał się moją modlitwą. Zrozumiałem, że muszę ją codziennie odmawiać, żeby to, do czego prowadzą sugestywne sceny finału, nagrane na warszawskich ulicach podczas brunatnych obchodów 11 listopada, nigdy się nie powtórzyło.

Ze wszystkich spektakli okolicznościowych z okazji marca’68 ten w Polonii jest najuczciwszy i ma największą realną siłę oddziaływania. Gdy bowiem Krystyna Janda zawiezie ten wstrząsający spektakl polskiej klasie średniej w Krośnie czy Włocławku, bagatelizującej na co dzień wybryki faszystów i żyrującej skandaliczne i głupie działania rządzącej partii, jego siła i poruszająca prawda może zachwiać dobrym samopoczuciem widzów, udających się zwyczajowo do teatru raz na pół roku, żeby „Jandą” zrobić wrażenie na koleżankach i kolegach z pracy i towarzystwa. Teatr ma bowiem sens wtedy, gdy porusza. W tym przypadku tak jest – jeszcze. I oby tak zostało. Amen.