Myszy i ludzie – o „Hamlecie” w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Polskim w Poznaniu

zdj. Magda Hueckel

Ofelia: „(…) Unieważniam świat zrodzony ze mnie. Duszę świat ze mnie zrodzony między udami. Grzebię go w swoim łonie. Precz ze szczęściem pokory. Niech żyje nienawiść, pogarda, bunt, śmierć. Kiedy uzbrojona w rzeźnicki nóż przejdzie przez wasze sypialnie, wtedy poznacie prawdę”

 Heiner Müller,„HamletMaszyna”

Jedną z najpiękniejszych scen poznańskiego „Hamleta” jest „pułapka na myszy”. Hamlet zaciąga Gertrudę, Klaudiusza oraz towarzyszące im osoby do sypialni, która stanie się na chwilę teatralną sceną. Matka zachowuje się frywolnie, niczym czechowowska Arkadina na spektaklu swojego syna Trieplewa. Nadużywając alkoholu i wyraźnie się nudząc, ciągle komentuje sceniczne wydarzenia. Gdy już rozpozna w nich siebie i Klaudiusza, zaczyna się wraz z nim jawnie z owej nieudolnej sztuki wyśmiewać, by po chwili w szampańskim nastroju opuścić „teatr”. Hamlet jest w szoku – pułapka nie zadziałała. Mordercy, jeśli nawet w dzisiejszym świecie popełniają zbrodnie w celu zdobycia władzy, nie mają bowiem wyrzutów sumienia. Nie da się ich złapać w pułapkę moralności. Jedynym, który złapał się w „pułapkę na myszy” jest… sam Hamlet. Odsłonił się ze swoją wiedzą o zbrodni przed mordercą, stając się w tej chwili dla niego jawnym zagrożeniem. Pięknie to gra Michał Kaleta, siedząc w kolejnej scenie spektaklu za stołem i wpatrując się w swoje sceniczne alter ego, aktora ubranego dokładnie tak jak on, z pończochą na twarzy. Od tego momentu będzie mu on ciągle towarzyszyć, chodzić za nim, niczym cień (taki sam zabieg stosuje zresztą Kleczewska wobec Gertrudy). Mimo że Klaudiusz nic nie mówi, wiadomo, że los Hamleta został właśnie przesądzony.

W kolejnej znakomitej scenie Gertruda próbuje rozmawiać z synem. Rozmawiają po rosyjsku, Gertruda bowiem u Kleczewskiej jest Ukrainką – jej syn zaś, co łatwo wydedukować – jako syn Ukrainki i Polaka jest dwujęzyczny. Bliżej mu jednak do języka matki, co z kolei widać, gdy prowadzi w tym języku próbę z ukraińskimi aktorami. Zabieg ten sam w sobie nie niesie jakichś szczególnych konsekwencji, ale już w szerszej panoramie wydaje się ważny, lecz o tym za chwilę. Hamlet zachowuje się tak, jakby to on, nie Klaudiusz, był bohaterem monologu „niech ryczy z bólu ranny łoś”. Wpada w szał i zabija Poloniusza, ukrytego za wielkim wiszącym kobiercem (dywany stanowią podstawę prostej, znakomitej scenografii Zbigniewa Libery). Przerażony tym, co zrobił, chce niczym małe dziecko ukryć się w ramionach matki, prosząc o bajkę. Gertruda próbuje mu jakąś opowiedzieć, ale w zaistniałej sytuacji nie ma już miejsca na fikcję, na opowieści. Nie ma już dylematu „być albo nie być”. Trzeba ponieść konsekwencję swojego czynu, czyli działać, a więc „być” w sferze publicznej, reagować na zdarzenia i doprowadzić do końca tę brutalną opowieść o zbrodni i zemście. „Nie być” zaś gdzieś na dnie duszy, stać się müllerowskim HamletMaszyną (motywy przewodnie Müllera są w spektaklu Kleczewskiej silnie obecne): wyjść ze swojej postaci, nie odczuwać niczego oraz przede wszystkim – zabić w sobie człowieka. Stać się bestią, bo – jak mówi Gertruda – wszyscy jesteśmy zwierzętami.

Co ciekawe, Hamlet porzuca też w końcu swojego sobowtóra, który mu od pierwszych scen spektaklu towarzyszy. Mowa oczywiście o Horacju, tu stylizowanym na zmarłego niedawno, cierpiącego na stwardnienie rozsiane słynnego astrofizyka, Stephena Hawkinga. Zabieg ten wydaje się konsekwentny, maszyną można bowiem stać się tylko wtedy, gdy porzuci się swoje genialne, choć kalekie, człowieczeństwo. Maszyną do zabijania rzecz jasna, bo na końcu tragedii Szekspira czai się śmierć, przebrana w spektaklu Kleczewskiej za szermierza. Każdy może ją tu zresztą zobaczyć, gdzie chce, choćby w przestrzeni Starej Rzeźni, która wydaje się w tym kontekście oraz w kontekście słów Gertrudy o zwierzętach aż nadto wymowna. Żeby zaś mogła ona zamknąć tę opowieść, Hamlet musi przeżyć los, zapisany mu przez Müllera:

„Nie jestem Hamletem. Nie będę grał odtąd żadnej roli. Moje słowa nie mają mi już nic do powiedzenia. Moje myśli wysysają krew z obrazów. Mój dramat już się nie odbędzie. Za moimi plecami buduje się dekorację. Wznoszą ją ludzie, których mój dramat nie interesuje, dla ludzi, których nic on nie obchodzi. Mnie on również już nie interesuje”.

 Na szczęście dla nas, widzów, póki ów dramat wciąż dzieje się w poznańskim teatrze, a nie na poznańskiej ulicy, jeszcze nie wszystko stracone.

Spektakl Kleczewskiej stawia bowiem prostą, aczkolwiek trafną diagnozę końca europejskiej cywilizacji. Kluczem do niej wydaje się zaś koncepcja Fortynbrasa, który przychodzi na „ruiny Europy”, reprezentując świat dotąd przez Europę pogardzany. Świat, którego Europejczycy się boją i którym się straszą nawzajem. Niepotrzebnie – mówią Kleczewska z Chotkowskim – ten świat wkroczy tu na pole bitwy pełne naszych trupów, jak tak dalej bowiem pójdzie, pozabijamy się sami. Ukraińskość Gertrudy i częściowo Hamleta pomaga osadzić ten spektakl w dzisiejszej Polsce. Polsce, która podobnie jak poznański Elsynor, pełna jest zwierząt, ludzkich maszyn zainteresowanych tylko władzą, pieniędzmi i seksem. Maszyn wystrojonych w białe stroje, z czarnymi duszami, maszyn, używających innych ludzi (ubrani w kibolskie dresy Rosencrantz i Guildenstern) do swoich niecnych celów, maszyn, dla których liczy się tylko cel. Cel, uświęcający środki. Spektakl Kleczewskiej jest zaś o człowieku, który odrzuca swoje symbolizowane przez rolę Hamleta i jego narrację człowieczeństwo, stając się tym samym, czym jego oponenci – „zwierzęciem”, czy – jak woli Müller – maszyną. Może dlatego sam finał spektaklu trwa tak krótko, kilka trafień szermierczych, dwa łyki trucizny i już, tragedia skończona.

Niewyszukana, choć trafna diagnoza poznańskiego spektaklu nie razi i nie przeszkadza, gdyż jest znakomicie napisana, wyreżyserowana i zagrana. Szekspirowskie arcydzieło zostało uzupełnione fragmentami sztuki Heinera Müllera i zadanymi na tematy danych scen improwizacjami. Wyszło z tego prawie (choć „prawie robi wielką różnicę”) klasyczne szekspirowskie przedstawienie, z akcentami, zasugerowanymi przez genialnego niemieckiego dramaturga, a więc położonymi na postaci Hamleta oraz Ofelii – kobiety upokarzanej i uprzedmiotowionej, która postanawia się zbuntować. Prawie klasyczne, gdyż spektakl ma „formę chodzoną” – widzowie mogą się w trakcie przedstawienia przemieszczać, podążając w dowolnym kierunku za dowolnymi bohaterami (sceny odbywają się w czasie rzeczywistym, często symultanicznie). Służą do tego trzy narracje w słuchawkach, za pomocą których możemy śledzić akcję. W rezultacie każdy widz ogląda inny spektakl, sam bowiem wybiera sceny, miejsca obserwacji oraz bohaterów, dobierając do tego odpowiednią warstwę dźwiękową. Efekt jest znakomity, mamy bowiem okazję być w centrum scenicznych wydarzeń, poczuć na własnej skórze całą tę opowieść. Jest to rodzaj przeżycia religijnego, jesteśmy bowiem w centrum jakiejś liturgii, świeckiej oczywiście, ale jednak. Jesteśmy jej częścią, najbardziej jednak upośledzoną, gdyż bez żadnego wpływu na to, co się w Starej Rzeźni dzieje. To kolejna lekcja Kleczewskiej, w Starej Rzeźni nie mamy głosu, ale w rzeczywistości przecież jednak mamy! Większość scen jest wyreżyserowana znakomicie, przykładem omawiana już „pułapka na myszy”. Połączenie scen, narracji, video artu oraz dźwiękowych ścieżek wymyślone jest znakomicie – wiadomo, Maja Kleczewska po prostu to umie.

Osobiście zachwycały mnie „ławice” widzów, którzy – kiedy tylko działo się coś ważnego, gdy rozwijała się jakaś scena – „obsiadali” wokół to miejsce, naturalnie tworząc przestrzeń gry i widowni, po chwili jednak – zainteresowani czymś innym – „odpływali”, niczym stado ryb gdzie indziej, tam, gdzie działo się coś ciekawszego. Pomyślałem też, że Kleczewska, dając nam władzę nad spektaklem, wykorzystała jedną z naszych najskrytszych potrzeb. Pozwoliła nam w teatrze, jak na telewizyjnym pilocie, przełączać kanały za każdym razem, gdy się znudzimy. Z całą odpowiedzialnością, że możemy przez to coś przegapić, ale przecież to my podejmujemy decyzję! Jak w życiu – nie można być przecież wszędzie. Może eksploracja tej naszej miłości do pilota stanie się jakąś nową drogą w dziedzinie technik narracyjnych polskiego teatru? Zobaczymy.

Aktorzy grają znakomicie. Wspaniały jest Hamlet Romana Łuckiego, wspaniały Klaudiusz Michała Kalety. Prym jednak w spektaklu Kleczewskiej wiodą kobiety. Aldona Szostak zachwyca swoją Gertrudą. Oszukana kobieta/przedmiot, użyta przez swojego szwagra jedynie jako narzędzie do zdobycia władzy, topi swoje rozgoryczenie i upokorzenia w alkoholu. W scenie „pułapki na myszy” gra rozkapryszoną gwiazdę, po to, by za chwilę otworzyć przed synem swe zbolałe i pełne cierpienia serce. Szostak jest w tym emocjonalnym rollercoasterze wspaniała. Znakomicie gra Gertrudę o dwóch twarzach, tę królewską i tę przejmująco ludzką. Wielka rola. Równie wstrząsająca jest Teresa Kwiatkowska w roli nie najmłodszej już Ofelii. Zabieg Kleczewskiej, polegający na drastycznej zmianie wieku bohaterki sprawił, że upokorzenia i przemoc, jakim poddawana jest Ofelia, są jeszcze bardziej przejmujące. Podlega im bowiem kobieta, której już choćby z powodu wieku należy się szacunek. Kwiatkowska gra tę postać wyśmienicie.

Kleczewska zrobiła znakomity spektakl, w którym ważniejsza wydaje się nie tyle diagnoza współczesnej rzeczywistości społeczno-politycznej, ile wiwisekcja duszy współczesnego człowieka. Mam nadzieję, że dadzą się Państwo złapać w „pułapkę na myszy” Kleczewskiej, a jeśli nie, to nie ma się czym chwalić, pułapka ta bowiem jest tak skonstruowana, że tak czy inaczej jesteśmy jej więźniami, choć nie wszyscy jeszcze zdajemy sobie z tego sprawę…