Siekierezada – o „Kinie moralnego niepokoju” Michała Borczucha w Nowym Teatrze w Warszawie

zdj. Maurycy Stankiewicz

W 1845 roku amerykański pisarz i poeta, Henry David Thoreau, wyruszył nad jezioro Walden w stanie Massachusetts, by zbudować dom i zamieszkać w całkowitym odosobnieniu od świata, zapewniając sobie byt wyłącznie pracą własnych rąk. Chcąc zbadać, co tak naprawdę jest człowiekowi niezbędne do życia, spędził w lesie dwa lata i dwa miesiące, po czym powrócił do życia w cywilizacji. W trakcie eksperymentu napisał książkę „Walden, życie w lesie”, która przybierając formę 18 esejów filozoficznych, stałą się jednym z fundamentalnych dzieł nowego kierunku filozoficznego, zwanego transcendentalizmem. Najprościej rzecz ujmując, Thoreau opierał się na idei, że człowiek może być pewien jedynie własnego doświadczenia bądź własnych osiągnięć. Uważając, że wartości uznane za „obiektywne” nie zawsze są dla człowieka odpowiednie, przeciwstawiał jednostkę społeczeństwu. Warto zauważyć, że niedługo po waldenowskim eksperymencie Toreau pisze swój słynny esej „Obywatelskie nieposłuszeństwo”, czyżby więc w Waldenowskim lesie szykował się do buntu? Niewykluczone.

W spektaklu Michała Borczucha Thoreau (Krzysztof Zarzecki) z siekierą w ręku pojawia się już w pierwszej scenie, wyruszając razem ze Statystami (Ewelina Pankowska, Eliza Rycembel, Bartosz Bielenia) w rodzaj „podróży”. Komunikaty z reżyserki spektaklu, umieszczonej za plecami widowni oraz rozmowy Statystów wskazują, że jesteśmy bądź to na teatralnej próbie, bądź na planie jakiegoś filmu. Thoreau będzie zatem nie tylko narratorem tej opowieści, ale też i jej bohaterem. Wydaje się to niezwykle intrygujące. Wątek ten zaczyna się od siekiery: „W połowie marca 1845 roku, pożyczyłem od kolegi siekierę i ruszyłem do lasu nad jezioro Walden, nad którym chciałem zbudować dom”. Scenografia Doris Nawrot, inspirowana video performansem Józefa Robakowskiego „Samochody, samochody” zdaje się temu kompletnie przeczyć. Fragment kilkupasmowej ulicy, z wiszącą lekko po boku lampą, ograniczony z tyłu czymś na kształt pokrytej muralem betonowej ściany na pewno nie przypomina lasu. Nijak się ma też do tej deklaracji sceniczny ruch aktorów, którzy chodzą wokół tej przestrzeni w kółko, jakby uwięzieni w jakiejś pętli – geograficznej, czasowej? Kto ich uwięził? Thoreau? Reżyser?

Kilka minut później jedna ze Statystek rzuca zdanie „Intelekt to siekiera”, jednocześnie wciąż widzimy Zarzeckiego, chodzącego po scenie z pokaźnym toporkiem. Intelekt zatem to jedyna broń, w którą uzbrojony jest Thoreau w spektaklu Borczucha. Czym więc jest w tym kontekście las, czym dom, a czym – jezioro? Zagadka wyjaśnia się w scenie, w której Thoreau oraz aktorzy, będący w poprzedniej scenie Statystami, a także bohaterowie filmu Kieślowskiego „Amator” (Dominika Biernat i Piotr Polak) idą nad jezioro. Scenografia się nie zmienia, wciąż mamy do czynienia z jezdnią ograniczoną murem, aktorzy jednak, jak gdyby nigdy nic odgrywają scenę kąpieli w jeziorze – w końcu przecież przyszli nad jezioro! Groteską zapachniało, gdy ogrywali asfaltową ulicę, uważając ją za jezioro i udając, że to najwspanialsza kąpiel w ich życiu! Groteskowo wyglądał też Thoreau Zarzeckiego z siekierą w ręku, stojąc w bezdrzewnym krajobrazie nad pełnym asfaltu i betonu, suchym, umownym stawem. W tym momencie stało się jasne, że jeziorem w spektaklu Borczucha jest jedyne miejsce, w którym taka „fałszywka” ma rację bytu: teatralna scena. Thoreau to zatem nikt inny, jak reżyser, który – uzbrojony w zupełnie niepotrzebny w teatrze intelekt – zabiera swoich aktorów oraz swoją publiczność do lasu/teatru nad jezioro/scenę, żeby zbudować dom, czyli spektakl (znacząca połowa marca – data rozpoczęcia prób, w oryginale 4 lipca 1845 roku). Po co? „Jezioro to oko ziemi. Kiedy w nie zaglądam, to mierzę głębię własnej natury”, zdaje się mówić Thoreau/Borczuch. W ostatnich słowach przedstawienia Thoreau jeszcze doprecyzuje cel swojego gestu:

„To jest dom, który zbudowałem ja,/To jest człowiek, który mieszka w domu, który zbudowałem ja/To ludzie, którzy dręczą człowieka w domu, który zbudowałem ja/W domu, w którym mieszkam ja i ogień/W ogniu można dojrzeć ludzką twarz”

Jest w tym geście Borczucha jakaś niezwykła melancholia. Patrosząc teatr – czy to swój, czy ten w ogóle – i pokazując nam jego umowność, czy wręcz fałszywość, zdaje się w jakiś sposób umniejszać jego znaczenie. Przejmująco w tym kontekście wygląda scena, w której publiczność śmieje się do łez z aktorów, skaczących do jeziora bez wody, na przysłowiową „główkę”. Dla nas to wygłupy, dla reżysera i jego aktorów – życie.

Ucieczka Thoreau/Borczucha i jego teatralne samounicestwienia (w finałowej scenie widzimy płonącą ludzką rękę) wydaje się być kontynuacją prowadzonego w spektaklu równocześnie wątku Filipa Mosza i jego żony, Ireny, bohaterów „Amatora” Kieślowskiego. Film, należący do znanego w Polsce i na świecie nurtu kina moralnego niepokoju, opowiada historię zaopatrzeniowca, który na skutek zakupu kamery filmowej przechodzi metamorfozę od amatora sztuki do artysty filmu dokumentalnego, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Do historii kina przeszła finałowa scena, w której złamany przez system, pozbawiony artystycznej niewinności Filip (Jerzy Stuhr) kieruje kamerę na siebie i postanawia opowiedzieć nam za jej pośrednictwem swoją historię. Podobnego gestu dokonuje Borczuch, wplatając do spektaklu wątek Thoreau, historia zaś Filipa Mosza potrzebna mu jest, by przyjrzeć się napięciu między potrzebą tworzenia sztuki czystej a obowiązkiem zabierania za jej pomocą głosu w debacie publicznej. Symbolem tych rozterek są dwa pojęcia: „spokój”, którego pragnie Irena oraz „głos”, którego wobec opresyjnej, „zgniłej” rzeczywistości nie może nie zabierać człowiek, zwłaszcza artysta. Borczuch zdaje się tu wyśmiewać Filipa Mosza, gdy ten z poczuciem wyższości rzuca Thoreau w twarz: „Ty masz siekierę [intelekt – przyp. T.D.], ja mam kamerę. Ja kręcę to, co jest… a ty…”. „A ja obserwuję rzeczywistość” – odpowiada mu Thoreau. Ten rodzaj pobłażliwego podejścia do „Amatora” wynikać może z faktu, że Borczuch/Thoreau są już dużo dalej, wiedzą, że „spokój”, na który umówił się Filip z Ireną to fikcja, ułuda. A może Borczuch po prostu w ten sposób odreagowuje utratę artystycznej niewinności. Próbuje wrócić znów nad swoje wyśnione Walden, ale nie dość, że zamiast lasu i jeziora jest tam teraz asfalt i beton, to jeszcze głos, który decyduje się jednak zabrać, brzmi mu w uszach fałszywie, smutno a przede wszystkim coraz ciszej. Gorzkie to i przejmujące. Wątek ten jest połączony z trzecią z kolei główną narracją spektaklu – epistolarnym po części motywem relacji artystycznego rodzeństwa (Maja Ostaszewska, Jacek Poniedziałek, Marek Kalita), które za stuprocentowe zaangażowanie się zarówno w sztukę, jak i w politykę (znakomicie wygrana sytuacja prywatna aktorów), musi zapłacić słoną cenę, najwyższą z możliwych, bo tę w życiu prywatnym (znakomita scena o grobach).

Z tekstem Tomka Śpiewaka mam problem. O ile podoba mi się dobór fragmentów „Waldena” i scen z „Amatora”, o tyle już dialogi aktorów wychodzących z roli (wątek Statystów oraz Rodzeństwa) rażą ucho swoją banalnością, zarówno w kwestii treści, jak i formy. Gdy się jednak nad tym głębiej zastanowić, to może się okazać, że to zabieg celowy. Te niezbyt wyszukane rozmowy budują napięcie między „prywatnym” a „publicznym” (artystycznym), między naszymi ambicjami a możliwościami – wszak Aktorzy „poza planem” reprezentują w spektaklu także nas, widzów. Intelektualna mizeria owych rozmów „pomiędzy teatralnymi scenami” wzmacnia dodatkowo wątek sztuczności teatru, jeszcze bardziej ukazuje sztukę jako nadmuchany balon, który może się skurczyć tak szybko, jak jeden z tych w scenie porodu, żywcem wziętej z Kieślowskiego. Reżyseria Borczucha znów jest znakomita. Nie ma w Polsce obecnie artysty teatru, który z taką maestrią potrafiłby splatać teatralne narracje, nakładając je na siebie czy też zapętlając w środku w taki sposób, by tworzyły gęstą sceniczną sieć, z której można wyłowić nie tylko nieoczekiwane intelektualne refleksje, lecz także proste perełki emocji. Co ciekawe, po wizycie w Nowym odkryłem, że Borczuch potrafi przerobić „na złoto” każdą – niekoniecznie szlachetną – „rudę” czy „odkrywkę”; więcej, im bardziej te „odkrywki” są pospolite, tym szlachetniejszy sceniczny klejnot oddaje nam w swoim teatrze do rąk. Aktorzy grają bardzo dobrze. Najpiękniej prowadzi swojego Thoreau Zarzecki, którego nie podejrzewałem o takie pokłady liryzmu czy delikatności. Jest kontrapunktem dla głośnych, szczebioczących w kółko Statystów, których po kilkunastu minutach ma się ochotę wyłączyć (bardzo dobre role!). Brawa też dla Mai Ostaszewskiej i Jacka Poniedziałka za to, że prowadząc swoje postaci na granicy prywatności, nie baczą na koszty, całkowicie oddając się swoim bohaterom. Piotra Polaka z kolei należy nagrodzić za parodię kluczowych scen „Amatora”. Role jego oraz towarzyszącej mu na scenie Dominiki Biernat znakomicie pracowały na demaskację sztuczności teatralnej konwencji.

Michał Borczuch zrobił kolejny dobry spektakl. Uczciwy, nie mizdrzący się do nikogo, oparty na własnym doświadczeniu, świetnie zrealizowany. Ja podszedłem do niego na chłodno, „z siekierą”, w związku z tym oczyszczenia nie przeżyłem. Nie było też lasu i jeziora. Był za to dom, solidnie zbudowany, obszerny, pełen ludzi, z którymi poczułem wspólnotę. Czegóż chcieć więcej?