Ślimak, ślimak pokaż rogi – o spektaklu „Haribo kimchi” Jaha Koo w Teatrze Łaźnia Nowa w Krakowie

Zdj. Bea Borges

Jesteśmy w południowokoreańskiej metropolii, odwiedzając jeden z licznych  nocnych ulicznych barów z przekąskami o nazwie pojangmacha. Sympatyczny barman (Jaha Koo) zaprasza nas do środka, serwując nam najsłynniejsze dania koreańskiej kuchni oraz niekończącą się zdawałoby się opowieść. Zaczyna od razu od surrealistycznej historii związanej ze ślimakiem o dźwięcznym imieniu Gona, którego znalazł pewnego razu w liściach kapusty, potrzebnych do zrobienia jednej z najsłynniejszych koreańskich potraw, tytułowego kimchi. To odmieniło jego smutne życie: „dzięki obecności Gony jego dom stał się mniej ponury, a niewyjaśniony ból w klatce piersiowej zdawał się ustępować. Ślimak jednak tego entuzjazmu nie podzielał: zaczął słabnąć, zakopał się w ziemi i nie chciał się ruszyć, nasz bohater postanowił go więc wypuścić. Nim jednak usłyszymy tę historię, Jaha Koo podchodzi do publiczności i zaprasza do swojego baru dwie osoby, chłopaka i dziewczynę (scenografię stanowi tu rzeczywisty bar z kuchennym zapleczem do przygotowywania prawdziwych potraw), którzy przez cały spektakl będą wcielali się w jego klientów. Stanowiąc wciąż reprezentację widowni, stają się oni degustatorami zarówno jego potraw i tradycyjnych koreańskich napojów, jak i opowieści. Gdy spektakl się skończy, opuszczają bar, podobnie jak Gona mieszkanie bohatera, spotkanie bowiem – to w życiu, w barze  – może być czymś najwspanialszym, gdy nie odbywa się na siłę. Jaha Koo, odrabiając lekcję zawartą we własnej historii, zaprasza nas do swojego baru/teatru na nieco ponad godzinę. Dzieli się z nami tym, co ma najpiękniejszego – pozwalając nam odejść, kiedy tylko chcemy. Wolność więc i dzielenie się stają się istotą „Haribo Kimchi”. Na nich bowiem można zbudować prawdziwą intymną relację – i miedzy ślimakiem a człowiekiem, i między klientem baru a pracującym w nim człowiekiem. Więcej, między widzem a aktorem, wreszcie między Koreańczykiem a Polakami, bo na tylu różnych poziomach rozgrywa się ta skromna, urzekająca opowieść.

W historii o Gonie Bohater wspomina jeszcze o czymś, co stanowi ciemną stronę tej opowieści: myślę tu o naszym ludzkim „niewyjaśnionym bólu w klatce piersiowej”, który miał minąć, gdy obok pojawi się ktoś inny, ale nie mija. Bo nie tylko o relacje tu chodzi, lecz  także o świat, w mgnieniu oka usuwający nam się spod stóp i znikający niczym śnieg na ciepłej dłoni. Towarzyszące temu rozpoznaniu uczucie jakiejś bezbrzeżnej melancholii każe naszemu Bohaterowi udać się w poszukiwanie nowego miejsca do życia. Jego wybór pada na Berlin. Od samego początku ma on jednak kłopot związany z kimchi, które okazuje się być w jego walizce, stanowiąc jego przekleństwo. Oczywiście z miejsca staje się ono metaforą koreańskości uciekiniera, od której nie może on uciec, zwłaszcza w obcym świecie. Wszystko jednak, podobnie jak medal, ma swoje dwie strony. Bohater spotyka więc rodaczkę, która koreańskie wodorosty, podstawę słynnej zupy, serwuje mu jako lekarstwo. Na trawiącego go półpaśca, ale i na chorobę jego znękanej imigranckiej duszy. Tak kończy się etap berliński, symbolizowany przez kimchi, a nasz barman udaje się do Brukseli, która staje się miejscem jego relacji z tytułowymi żelkami haribo. Następnie odwiedza Koreę, gdzie dla odmiany spotyka się z węgorzem, ale szczegóły przemilczę, licząc, że uda się Wam zobaczyć tę kameralną, intymną opowieść Jaha Koo.

Istotne jest to, że kolejne elementy kuchni koreańskiej składają się tu na „tytuły” rozdziałów życia Bohatera, w związku z czym może on wreszcie otworzyć swoje pojangmacha w dzielnicy koreańskiej metropolii, ale też i nocny teatralny bar, w którym przy tradycyjnym somaeku (mieszanka piwa i ryżowego alkoholu soju), serwować nam będzie koreańskie – do głębi ludzkie – opowieści o samotności, niemożności ucieczki od siebie, niesprawiedliwości, nauce miłości do siebie, a przez miłość do siebie – do innych i całego świata. Przyjmując zaproszenie od Jaha Koo, stajemy się częścią spotkania w jego barze, nic więcej, ale spotkanie to ma w sobie niesamowitą moc. Poznajemy bowiem przezroczystego „węgorza” próbującego dostosować się do miejsca w delcie rzeki, gdzie woda słona miesza się ze słodką – tym miejscem jest realnie Berlin, Kraków czy Bruksela, ale też symbolizujący je sceniczny bar w każdym kolejnym teatrze, w którym Jaha Koo zaczyna swoją opowieść. Prostą, liryczną, piękną. I ukończoną zanim ślimaki siedzące na widowni nabiorą ochoty, by „zakopać się w ziemi i nie ruszać”. Przeciwnie – chcą wyjść ze swojego domku i z zadowolenia ruszać różkami.