Najbardziej przejmującą sceną tego spektaklu jest quiz dotyczący znajomości języka śląskiego, zaproponowany przez Agnieszkę (Agnieszka Radzikowska) swojemu mężowi Darkowi (Dariusz Chojnacki) podczas kolejnej kłótni. Kobieta rzuca mu prowokacyjnie w twarz, że mimo manifestowanej na każdym kroku narodowej przynależności do Śląska, jest on Ślązakiem niepełnym, gdyż jeden z jego dziadków pochodzi z Kielc. Pikanterii tej sytuacji dodaje fakt, że Agnieszka nie należy do entuzjastek manifestowania swojego pochodzenia, o co zresztą Darek ma do niej ciągle pretensje, próbując zmuszać ją do mówienia po śląsku. Dochodzi więc do quizu, którego stawką będzie nie tylko to, czy ich rozwód odbędzie za porozumieniem stron, czy z winy Darka, ale też prawda o ich relacji oraz jej przyszłość. Agnieszka, rozpoczynając tę niewinną z pozoru zabawę, wydaje się w głębokiej defensywie. Kilka miesięcy wcześniej, podwożąc swojego małego synka do rodziców, nie zapięła go w foteliku, w efekcie czego chłopczyk zginął w wypadku. Oprócz poczucia winy musi się dodatkowo zmagać z emocjami Darka, który nie mogąc pogodzić się ze stratą ukochanego dziecka, nieustannie przypomina jej o błędzie. W tle całej sytuacji jest też pełzający kryzys ich małżeństwa, w efekcie którego pojawiają się zdrady – najpierw jego, potem jej – ale im dłużej trwa ten spektakl, tym bardziej zasadne staje się pytanie, co ich tak właściwie jeszcze ze sobą łączy, i czemu wciąż się siebie tak kurczowo trzymają. Quiz wygrywa Agnieszka, bo Darek nie zna śląskiego słowa „szajdung” czyli rozwód, znowu ciekawe, dlaczego. Może po prostu w jego rodzinie takich sytuacji nie było, nie trzeba więc było tego słówka przyswajać, a może to jakiś rodzaj wyparcia tego, czego wyobrazić sobie w żaden sposób nie można? Jakby nie było, chwila ta wydaje się być momentem dla tej opowieści kluczowym. Oczywiście nie z perspektywy bohaterów, którzy wrzuceni w środek emocjonalnego piekła, związanego z przeżytą dopiero co tragedią, nie mają ani siły, ani możliwości stanąć z boku i spojrzeć na swoje poplątane losy trzeźwo i konstruktywnie. My widzowie jednak zaczynamy już dostrzegać, że wszystkie te oskarżenia, inwektywy, awantury czy wręcz psychodramy to w gruncie rzeczy jakiś dziwny perwersyjny sposób na odreagowanie i przepracowanie niewyobrażalnej tragedii, jaka ich spotkała. Gdy quiz się kończy, Dariusz nagle wydaje nam się nieco mniej wiarygodny, Agnieszka zaś bardziej godna współczucia. Tylko tyle i aż tyle.
Talarczyk opowiada nam tę historię w scenerii autentycznego hotelowego apartamentu, który „wciela się” tutaj w przestrzeń domu bohaterów, podkreślając jego tymczasowość i brak identyfikacji z nim jego mieszkańców. Pod podszewką filmowych obrazów rodem z jakiejś romantycznej komedii – kreowanych zarówno przy pomocy pięknego widoku na miasto, w którym spektakl jest grany, jak i bardzo dobrych kostiumów Dagmary Walkowicz-Goleśny, kierujących naszą uwagę w kierunku dobrze sytuowanej klasy średniej – czai się przede wszystkim samotność, która kończy się tylko wtedy, gdy między bohaterami pojawia się nienawiść. Zatracając się bowiem w niej naprawdę, dwoje bliskich sobie rzekomo ludzi zaczyna się nagle zauważać, obserwować, słuchać każdego słowa i reagować na to, co powiedziała/zrobiła druga strona. Od nienawiści z kolei jest przecież tak blisko do miłości, co zresztą w finale sugeruje Talarczyk, darując swoim bohaterom drugą szansę. Tylko czy naprawdę musiało zginąć dziecko, potrzeba było żałoby, emocjonalnego piekła wzajemnych oskarżeń i zadanych ciosów, żeby Agnieszka i Dariusz popatrzyli na siebie z miłością? Więcej, czy naprawdę jedyną formą stawiającą ludzi do pionu czy może szerzej – powodującą zmiany naszego zachowania czy światopoglądu jest rodzinna tragedia, i to taka, która nas bezpośrednio dotyczy? Inaczej już się nie da?
Wspomniany już język śląski użyty jest w spektaklu Talarczyka przede wszystkim jako narzędzie pozwalające Dariuszowi próbować uzyskać kontrolę nad żoną. Zabieg to ciekawy, bowiem do tej pory w polskim teatrze używano w taki sposób tylko polszczyzny, i to zazwyczaj w jednej funkcji: prawicowe uwielbienie dla arcypolskich katolickich wartości zestawiając z brakiem umiejętności poprawnego mówienia po polsku. Wspólnym mianownikiem obu tych zabiegów jest na pewno hipokryzja, choć bohaterowi „Godej do mie” daleko w niej do figury polskiego „pseudoprawicowca”, choćby tylko z powodu tematu, jaki podejmuje spektakl. Co więcej, Talarczyk z Radzikowską i Chojnackim idą też w inną stronę, hipokryzję Darka wykorzystują bowiem do tego, żeby powiedzieć głośno, że nie język czyni nas osobami sobie bliskimi, ale miłość, nienawiść czy wspólnota doświadczeń (szkoda, że tu tylko tych tragicznych). Znowu więc teatr, a więc działanie, obnaża iluzoryczność tekstu, jakim dysponuje człowiek, czyli wygłaszanych przez niego słów. Po czynach ich bowiem poznacie, nie po „godaniu”, chciałoby się powiedzieć. I po emocjach, w których wszyscy jesteśmy sobie równi.
Skoro jesteśmy przy emocjach, to należy wreszcie wspomnieć o znakomitym aktorstwie Agnieszki Radzikowskiej i Dariusza Chojnackiego, którzy wypełniają kolejne epizody skomplikowanej relacji swoich postaci rzadką dziś na scenie emocjonalną odwagą i prawdą. Jest to o tyle trudne, że owe sceny, przeskakujące jedna w drugą czasami nawet chyba nielinearnie, wymagają od nich szybkiego rysunku postaci, zmieszanego z wysokim poziomem emocji, obecnych już od pierwszych chwil danego epizodu. Do tego jeszcze wobec widzów, którzy wypełniają szczelnie hotelowy apartament, siedząc na fotelach, sofach a nawet na krawędzi sypialnianego łóżka. Potrzeba więc optymalnej samodyscypliny i obecności w roli, tu i teraz. I tak się właśnie dzieje w „Godej do mie”, Radzikowska i Chojnacki grają jakby nikogo tam oprócz nich nie było. Do tego tak prawdziwe, że osobiście chciałem po kilku minutach wyjść, czując wstyd z powodu uczestniczenia w tak intymnych sytuacji dwojga obcych mi przecież ludzi. Szybko zresztą też popłynęły mi łzy, jak się już bowiem nie wyszło, to potem nie sposób się było od tego spektaklu uwolnić.
Talarczyk wyreżyserował w hotelu klasyczny dramat małżeński, rozpisany na dwójkę rewelacyjnych aktorów, przedstawienie nie miało więc prawa się nie udać. Warto je obejrzeć jeszcze z jednego powodu, a mianowicie, żeby zobaczyć, jak reżyser wraz ze swoim zespołem próbuje wyjść poza konwencję małżeńskiego dramatu. Dzieje się to poprzez eksploatację wątku śląskości, podanego nam tu w sposób nieoczywisty i odważny. Dzieje się tak zresztą zawsze, gdy sprawy tego typu są powodem do dumy, nie do wstydu czy leczenia kompleksów. A teraz na kolację!