W śnieżnej kuli Rijnevelda – o spektaklu „Niepokój przychodzi o zmierzchu” w reż. Małgorzaty Wdowik z Wrocławskiego Teatru Pantomimy

zdj. Natalia Kabanow

Już w czasie pierwszych scen wrocławskiego spektaklu Małgorzaty Wdowik przypomniały mi się popularne niegdyś „śnieżne kule”, robiące furorę zwłaszcza w okresie Bożego Narodzenia. Były przezroczyste, szklane i wypełnione płynem, w którym zanurzony został jakiś krajobraz bądź figuratywna, często związana z białymi świętami, scena, Należało taką kulą kilka razy potrząsnąć, żeby zaścielające jej dno drobinki białego materiału podniosły się do góry. Opadały potem jak śnieg, co było jej główną atrakcją.

Przypomniały mi się one podczas wrocławskiego spektaklu przynajmniej z dwóch powodów: pokrywającej podłogę sceny Piekarni masy sztucznego śniegu, który przez cały spektakl próbuje zbierać odkurzaczem Matka głównej bohaterki Budrysówki (imię nadane dziewczynce Jas przez polskiego tłumacza, pochodzące od czerwonej kurtki, której nie chce ona zdjąć, w języku niderlandzkim jas znaczy kurtka) oraz przezroczystej szklanej przyczepy, stojącej w głębi sceny od momentu, gdy widzowie mogą zajmować swoje miejsca, a przyciągającej uwagę tym, że w jej środku stoi nieruchomo – niczym w jakimś gabinecie figur woskowych – bohaterka i jej rodzina. Gdy już spektakl się zacznie, aktorzy wychodzą z przyczepy i, brodząc w owym sztucznym śniegu, zaczynają nam opowiadać losy Budrysówki oraz jej rodziny. Samo przedstawienie staje się zaś niepostrzeżenie czymś na kształt teatralnej śnieżnej kuli, twórczo rozwijając mechanizm jej działania. Figuratywna rodzinna scena przeradza się w opowieść o prostej holenderskiej rodzinie, napisaną przez Marieke Lucasa Rijnevelda.  Rola potrząsającego światem amatora zbieraczy kurzu zostaje przypisana Bogu, który mimo głębokiej wiary członków tej rodziny (a może właśnie z jej powodu), zabrał im syna i brata, śnieg zaś staje się śmiercionośnym pyłem, płatkami żałoby, zgodnie z ideą autora zamrażającymi stopniowo bohaterów i ich świat. W takim kontekście łatwiej zrozumieć syzyfową pracę Matki, próbującej po śmierci syna kompulsywnie posprzątać swój dom, i w ten symboliczny sposób się uratować. Oglądamy to ze ściśniętym gardłem, bo przepaść rozpaczy, w jaką wpadła, wydaje się nieskończona, ona zaś – w przeciwieństwie do swoich bliskich i widzów – nie ma świadomości, że spada w nią coraz szybciej i głębiej.

Sensem życia człowieka w ujęciu Rijnevelda (a za nim Wdowik) wydaje się tu bowiem trwanie od jednej katastrofy do drugiej. Potwierdza tę prawdę ostatni dosłownie obraz spektaklu: Budrysówka po dokonanej ofierze stoi w przyczepie  i obserwuje przez szybę swoją jeżdżącą na łyżwach siostrę Hannę. Na łyżwach, przez które stracił życie ich brat Matthies. Boski palec, umieszczony dotąd nad sceną, zjeżdża w dół. Bóg akceptuje ofiarę z królika albo wskazuje nowe wyzwanie, sugerując, że Hanna będzie następna. Pojawia się ciemność, a my wychodzimy z teatru z niepokojem, który przecież przychodzi po zmierzchu, a więc i w teatralnej ciemności.

Autor teatralnej adaptacji książki, Robert Bolesto, zmienił nieco zakończenie. W oryginale Budrysówka po pierwszej zbrodni, własnoręcznie dokonanej na ulubionym kogucie ojca, sama postanawia się zabić, zamykając się w zamrażarce. W spektaklu kogut w ogóle się nie pojawia, Budrysówka zabija bowiem w ofierze ukochanego królika Djeuwertje. Tego samego, o którego życie prosiła Boga na początku książki i spektaklu, sugerując mu w modlitwie, że lepiej by było, gdyby zamiast niego zabrał jej brata Mathiesa. To świetne rozwiązanie autora adaptacji, stanowi ono bowiem kodę spektaklu i w dużo lepszy sposób zamyka zarówno opowieść Budrysówki, jak i jej proces dojrzewania, dokonujący się pod wpływem traumatycznych doświadczeń. Wdowik wzmacnia ten pomysł, każąc Eloyowi Moreno Gallego, (Matthies) przywdziać w momencie śmierci maskę królika, która ma przecież uzasadnienie w tym, że obserwujemy świat z punktu widzenia Budrysówki. Zasadna więc wydaje się tu teza, że od momentu śmierci Matthiesa, bohaterka już zawsze będzie widziała w króliku swojego brata.

A Budrysówki są tu dwie: młodsza w interpretacji Urszuli Kuśnierz, która jest narratorką opowieści, wyświetlającej się w postaci napisów na tylnej ścianie scenografii, i starsza (Agnieszka Dziewa), będąca bohaterką opowiadanych scen. Pomysł znowu bardzo dobry, bo generuje ciągłe napięcie między rozwijającym się bez przeszkód zgodnie z ludzką biologią ciałem dziewczynki a zatrzymaną na pewnym etapie jej jaźnią, która poprzez jakiś rodzaj zamrożenia nijak nie może dogonić swojej fizyczności. Wprowadza przy tym nośny politycznie temat odpowiedzialności religii za przerwanie naturalnych procesów rozwoju człowieka, zwłaszcza tych związanych z seksualnością. Biologia swoje, religia swoje, po kilku zaś latach rozwijająca się zgodnie z biologicznym zegarem młoda ludzka istota doznaje schizofrenicznego rozdwojenia prowadzącego do zapaści psychicznej, gdyż ciało domagające się swoich naturalnych praw napotyka problemy natury duchowej. Naturalny rozwój człowieka zostaje zablokowany przez system religijnych zakazów, o przekraczaniu których jest również i książka Rijnevelda, i spektakl Wdowik.

W tym momencie warto wspomnieć o poczuciu winy, które jest mocno związane z religijnym postrzeganiem świata. Budrysówka wypowiada wprawdzie zdanie mocno kontrowersyjne (że wolałaby, aby ocalał królik, kosztem jej brata), ale przecież nie w ustach dziecka, które nie musi jeszcze rozumieć świata i umownych ludzkich porządków. To z pozoru nieistotne, głupie wręcz zdanie (dla nas, dorosłych), na skutek tragicznych okoliczności śmierci Matthiesa diametralnie zmienia znaczenie. Nie dość, że staje się dla dziewczynki widzialnym znakiem istnienia Boga, to jeszcze wpędza ją – prawdopodobnie na całe życie – w poczucie winy. Od tej chwili Budrysówka w swoim duchowym życiu rozpoczyna etap dialogu z Bogiem, który dzięki incydentowi z Matthiesem wreszcie pojawia się w jej świecie widzialnie i powoli przejmuje nad nią kontrolę. Zwłaszcza że już wcześniej próbowała zmusić Go, żeby przemówił, łamiąc skrzydełka bożonarodzeniowych aniołków i oczekując jego reakcji. Gdy okazuje się, że w ramach ich intymnej, dwuosobowej relacji musi ona poświęcać, a nawet zabijać ukochane zwierzęta, postanawia sama siebie złożyć w ofierze. Determinacja Budrysówki i jej balansowanie na linie, której jednym końcem jest Bóg, a drugim – przypadek, przypomina mi Przełamując fale, podobny w intensywności i sposobie eksploatacji wątku religijnego film von Triera. Tam również przełom dokonywał się przy pomocy zdarzenia, które dla jednych było przypadkiem, dla innych cudem, w zależności od wiary w Boga lub jej braku. Jako że oba dzieła dotykają jakiegoś niezwykle ważnego, czułego miejsca w życiu człowieka, nie da się o nich łatwo zapomnieć. Pamiętajmy, że świat przedstawiony w tym spektaklu oglądamy oczami bohaterki, nie znaczy to jednak, że mamy się z nim zgadzać czy w niego wierzyć. Aczkolwiek znakomicie postawione pytanie, czy Bóg istnieje, a jeśli tak, to czym w swej istocie jest – wydaje się już pytaniem skierowanym do nas, czytelników i widzów Rijnevelda/Wdowik i trudno doprawdy po tym spektaklu je zdeprecjonować czy zbagatelizować. Zwłaszcza że nie o Kościół czy religię tu chodzi, a o to, kto potrząsa śnieżną kulą, w której wszyscy się znajdujemy.

Ów kogut zamieniony w królika przywołuje jeszcze jeden wątek powieści i spektaklu, który wydaje się niezwykle ważny – rolę zwierząt w całej tej relacji z urojonym czy też prawdziwym Bogiem. Zwierząt, które od tysięcy lat zwykliśmy składać Mu w ofierze. W samej powieści roi się od zwierzęcych trupów: motyle z kolekcji Obbego, konik polny rozgnieciony na ścianie obory, martwy trzmiel, rozjechane na drodze ropuchy, chomik zabity przez Obbego, krowy eksterminowane z powodu pryszczycy, wreszcie kogut, pierwsza ofiara samej Budrysówki. Jest jeszcze fantom krowy, Dirk IV, do którego niewątpliwie nawiązują rzeźby Jana Baszka, rozstawione w przestrzeni spektaklu przez Aleksandra Prowalińskiego. Ciągłe zabijanie zwierząt wydaje się w tej sytuacji poligonem, na którym ćwiczy się przemoc i zadawanie śmierci, jedyne w naszym świecie przydatne umiejętności. Królik pozostaje w tym świecie, poza Budrysówką, jedynym naprawdę żywym stworzeniem, ale i on zostanie unicestwiony w finale igrzysk śmierci, przypominających w swojej formie telewizyjny talent show. Budrysówka zostaje z maską królika w ręku i patrzy na swoją siostrę jeżdżącą na łyżwach – teraz przyszło mi do głowy inne rozwiązanie tej sceny: a może Hanna stanie się następną ofiarą siostry, gdy ta uzna, że Bóg od niej tego właśnie żąda? Skóra cierpnie, gdy o tym pomyślę…

Gdy Ojciec w brutalnej scenie wpycha dziewczynce ręcznie w odbyt mydło, żeby wymusić wypróżnienie w taki sam sposób, w jaki robi się to u krów, ich los i los dziewczynki zostaje niejako zrównany. Może dlatego tak poruszająco wybrzmiewa scena uboju całej populacji krów chorych na pryszczycę, uboju zaordynowanego przez państwo, widzące w owych chorych zwierzętach nie żywe, cierpiące stworzenia, lecz zagrożenie dla swojego funkcjonowania. Oglądając spektakl Wdowik, nie sposób nie pomyśleć o wszelkich eksterminowanych – zarówno zwierzętach, jak i ludziach – którzy prawie zawsze przeszkadzają jakiemuś państwu. O tym, że to dobry trop interpretacji, przekonuje pominięty wątek wyobrażonych przez Budrysówkę Żydów, ukrywanych przez jej matkę w piwnicy (jako pokłosie czytanego w szkole Dziennika Anny Frank). Śmierć i jej konsekwencje widać w tym świecie na każdym kroku, jej posłańcem jest tu zaś wiejski weterynarz (Artur Borkowski), taki lokalny Anioł Zagłady, nie ratujący oczywiście owych krów, ale przeprowadzający je na drugą stronę, do tego zakochany w małych dziewczynkach, o czym traktuje następna powieść Rijnevelda, „Mój mały zwierzaku”. Gorzki to komentarz do biblijnej, lansowanej dziś w Polsce frazy: czyńcie sobie ziemię poddaną.

zdj. Natalia Kabanow

Adaptacja całości Roberta Bolesty jest naprawdę dobra. Chwalić należy zwłaszcza pomysły podwojenia bohaterki czy zamianę nic nie mówiącego widzowi koguta w królika, do którego finałowy powrót Budrysówki zamyka tę historię w sposób znakomity. Reżyseria Wdowik jest naprawdę świetna, pomysły na poszczególne postaci zachwycają. Dobrym przykładem są tu kreacje rodziców: Ojciec miotający się między koniecznością organizacji życia swojej rodziny po tragedii a rolą wiejskiego Orfeusza, zmuszonego udać się na ratunek swojej „Eurydyki” w znakomitej interpretacji Jana Kochanowskiego oraz rzeczona „Eurudyka”, Matka/zombie bez twarzy (Anna Nabiałkowska), snująca się po przestrzeni własnego domu somnabulicznie niczym postać ze spektaklu Piny Bausch Caffe Muller. Już po tych krótkich opisach postaci widać, jak pojemne są to figury w spektaklu Wdowik, jak ten teatr się rozrasta, jak mieni wieloma znaczeniami, nieodkrytymi konotacjami i asocjacjami z innymi dziełami kultury, poszerzającymi horyzont interpretacji. Nie można też nie wspomnieć, że aktorzy Wrocławskiego Teatru Pantomimy to przecież artyści przede wszystkim ciała i ruchu, nie słowa, ich postaci najpełniej realizują się więc w konsekwentnie przeprowadzonych, mistrzowskich choreografiach. Dobrym przykładem jest tu Matthies/Królik Moreno Gallego (brawa należą się też Mai Skrzypek za kostiumy). Jego postać ciągle jest w tym świecie obecna, a niezwykła intensywność scenicznego bycia aktora sprawia, że po wyjściu z teatru nie sposób wyrzucić z głowy króliczych obrazów i scen. Nie tylko zresztą tych związanych z królikiem, siłą bowiem tego spektaklu są właśnie obrazy, na długo wyryte w pamięci widza. O znakomitej scenografii Prowalińskiego oświetlonej również przez niego już wspominałem. Warto jednak na chwilę zatrzymać się przy muzyce Agaty Zemli, bo bez niej tego spektaklu by nie było. Muzyka jest tu jedną z głównych aktorek, to ona nasyca świat przedstawiony spektaklu tytułowym niepokojem, jest doskonale wyważona, ale skomponowana w takim napięciu, że podobnie jak hipnotyczne obrazy, wnika gdzieś głęboko pod skórę, nie dając o sobie zapomnieć. Dla mnie najlepsza muzyka, jaką w tym sezonie słyszałem w teatrze. Brawo!  

Małgorzata Wdowik ze swoim zespołem stworzyła przedstawienie znakomite, sensualne, pełne nieoczywistego i mocno zapadającego w pamięć teatru. Chociaż sam tekst jest tu ważny, siłą tego spektaklu jest maksymalne nasycenie słowa świadomym i podświadomym działaniem, układającym się w surrealistyczne często obrazy, na długo pozostające w podświadomości oglądającego. Lepiej chyba nie można było ożywić figur ze śnieżnej kuli Rijnevelda, uświadamiając nam, jak my sami, żywi i normalni w miarę ludzie, przemieniamy się w wyniku tragedii w woskowe figury, lalki z taniego rozrywkowego gadżetu, które Bóg czy los może dowolną ilość razy zasypać sztucznym śniegiem nieszczęścia. Nie mówiąc już o cenie, jaką płacą za to pozostawione same sobie nasze dzieci. „Niepokój przychodzi o zmierzchu” nie jest spektaklem „miłym” i „fajnym”, ale na pewno absolutnie każdy powinien go zobaczyć. Dla własnego dobra!