W dobrej formie – dziennik festiwalu Materia Prima 2023

zdj. Anna Kaczmarz

Czwartek, 2 marca 2023

Pożegnanie w Krainie Metaksy – „A night with Thick & Tight”

Czas się pożegnać. Nim jednak przejdę do podziękowań, chciałbym jeszcze wspomnieć o spektaklu angielskiej kompanii Thick & Tight, pokazywanym na marginesie głównego nurtu festiwalu. Olga Tokarczuk w jednym z esejów zawartych w tomie Czuły narrator konstruuje przestrzeń Krainy Metaksy, opierając ją na greckim pojęciu zaczerpniętym z Uczty Platona. Słowo metaksy (μεταξu) było używane przez starożytnych Greków w znaczeniu przyimka pomiędzy, znaczyło ono jednak nie pustą przestrzeń, ale sferę łączącą ze sobą rzeczywistości przeciwieństw, rodzaj osobliwego „pośrodka”. Wywód noblistki jest oczywiście długi, fascynujący i gorąco go Państwu polecam, dla naszych jednak rozważań wystarczy te kilka słów, opisujących czym jest owa kraina: Istniejąca poza czasem i przestrzenią Kraina Metaksy mieści w sobie wytwory naszego umysłu, które nigdy nie dostąpiły statusu realności zwyczajnej. Lecz z pewnością mają status realności nadzwyczajnej. Tutaj Czerwony Kapturek podejrzliwie zadaje wilkowi udającemu Babcię swoje trzy pytania, a Jazon żegluje do Kolchidy po złote runo. Tu rezydują także historyczne postaci, które dawno już zmarły, a ich fizyczne ciała rozsypały się w proch. Są tu bez wątpienia i Platon, i Sokrates, i nawet Diotyma, chociaż nie mamy do końca pewności, czy istniała. Są tu i święci, i lubieżni papieże, paskudni tyrani i Dziewczynki z Zapałkami marznące w śniegu, są bohaterowie sag i słynne aktorki filmowe. Wszyscy, których realność bierze się z prostego faktu, że zaprzątają nam uwagę, że myślimy o nich, odnosimy do siebie, że wpuszczamy te postaci na pokoje naszego wewnętrznego życia.

Można by więc powiedzieć, że każdy z nas ma swoją własną Krainę Metaksy, ale warto zauważyć, że społeczność, którą tworzymy – czy to lokalna, czy narodowa – ma ją również. Piszę o tym dlatego, że owa Kraina została jakby stworzona dla angielskojęzycznych artystów. Ich bohaterowie i bohaterki: Sid Vicious (Sex Pistols), Marlena Dietrich, Andy Warhol, Marilyn Monroe i księżna Diana pochodzą z jej jądra, funkcjonując zarówno w naszej przestrzeni prywatnej (któż o nich nie słyszał), jak i społecznej, czy wręcz międzynarodowej. Ich życia więc, obrosłe różnego rodzaju apokryfami czy legendami, wydają się więc idealną platformą komunikacji między artystami a widzami. Thick & Tight postanowili to wykorzystać i umieścić owe persony w queerowej scenografii kabaretu. Wyszło z tego proste i poruszające show o samotności człowieka poszukującego sensu życia, zaprawione nutką nostalgii i kubłami goryczy. Mieniące się niczym gustowne kostiumy Pam Tait. W sam raz na późny wtorkowy wieczór, zamykający Festiwal Materia Prima 2023.

Trzeba przyznać, że VI edycja tej imprezy była bardzo ciekawa. Każdy spektakl miał w sobie coś wartościowego, a kilka przyniosło nawet prawdziwe olśnienia (Kreatur czy Jungle Book reimagined). Podziękować tu pragnę przede wszystkim dyrektorowi, Adolfowi Weltschkowi – za zaproszenie, gościnę oraz piękny festiwal. Kłaniam się też Radzie Programowej Materii Primy oraz wszystkim cudownym Osobom (m.in. Małgorzata, Agnieszka, Mateusz, Adam, Zespół Techniczny i dziesiątki Wolontariuszy), bez których mrówczej pracy ten wspaniały festiwal by się nie udał. Do zobaczenia zatem na 7. edycji Międzynarodowego Festiwalu Form Teatralnych MATERIA PRIMA! Ma się odbyć w 2025 roku, aczkolwiek po doświadczeniu pandemii nie ma chyba na świecie człowieka, który by był pewien tej daty. Bądźmy jednak dobrej myśli, do zobaczenia!

zdj. Anna Kaczmarz

Środa, 1 marca 2023

Welcome to the jungle  – o spektaklu „Jungle Book reimagined” Akram Khan Company

Księga dżungli Kiplinga w oryginale jest zbiorem siedmiu opowiadań, z których trzy pierwsze poświęcone są losom Mowgliego, ludzkiego dziecka, znalezionego w dżungli i wychowanego przez wilki, przy znaczącej pomocy czarnej pantery Bagheery oraz dość ekscentrycznego niedźwiedzia Baloo. Wspominam tu tylko tę opowieść, ponieważ spektakl znakomitego pakistańskiego choreografa o wiele mówiącym tytule – Księga dżungli na nowo wymyślona, opiera się właśnie na tym wątku. A przepisana jest prosto, aczkolwiek inteligentnie, otwierając tę opowieść na całkiem nowe pola znaczeń. Tak więc Mowgli przede wszystkim jest dziewczynką. Dzieckiem, które zgubiło się rodzicom, gdzieś w szaleństwie ogólnoludzkiej ucieczki przed potopem, będącym naturalną i nieuchronną konsekwencją zmian klimatu. Mowgli trafia do opuszczonego miasta, w którym zamieszkały różne zwierzęta, zawiązując niełatwy sojusz przetrwania. Sojusz, co warto podkreślić, opierający się na nieobecności w polu widzenia jakichkolwiek innych niż Mowgli ludzi. Miasto to przypomina trochę słynną biblijną Arkę Noego: wydaje się jedynym miejscem dającym uchodźcom nadzieję na przetrwanie. Oczywiście tak ustawiony kontekst opowieści wyklucza kiplingowski epizod funkcjonowania Mowgliego w ludzkiej wspólnocie, usuwającej go ostatecznie ze swoich szeregów. W zamian za to Akram Khan serwuje nam opowieść o myśliwym, powracającym na tereny opuszczonego miasta, z którym Mowgli, w obronie swoich zwierzęcych przyjaciół, postanawia walczyć. W ten sposób wymyślając na nowo dylemat bohatera książki: wybrać życie z ludźmi czy ze zwierzętami.

Księga dżungli przepisana w ten prosty sposób nieoczekiwanie przestaje być tylko piękną baśnią, stając się na wskroś współczesną opowieścią, a zarazem ostrzeżeniem przed losem, który sami sobie – jako ludzkość – gotujemy. I choć do dyskusji o katastrofie klimatycznej oraz naszym w niej udziale nie wnosi ona nic nowego, siłą jej oddziaływania staje się forma, zarówno ta, w jaką opakowane jest przesłanie Akrama Khana, jak i ta teatralna, pozwalająca przemienić prostą historię w jedną z piękniejszych teatralnych metafor, jakie widziałem w teatrze tańca. A dzieje się to następująco: fabuła angielskiego noblisty, zapożyczona z jego najsłynniejszego utworu, zostaje tu użyta w formie bajkowego kostiumu, w który obleka się smutną historię naszego ziemskiego panowania i jego konsekwencji. To, co w tej kwestii dobrze nam wiadome czy do znudzenia w różnych miejscach powtarzane, zostaje zatem zamienione w teatralny kiplingowski fałsz, który z kolei – przy pomocy alchemii teatru – natychmiast przeistacza się w prawdę, ale nie tę z przysłowia, że każdy ma swoją, ale taką, którą my, widzowie, bez względu na poglądy, opinie czy przynależność do jakiejś konkretnej grupy ludzi, możemy uznać za własną, przemyśleć i przeżyć. A wszystko dlatego, że jest ona zbudowana na emocjach wywołanych w nas przez mistrzowską formę spektaklu: znakomity teatr tańca, całkowicie zaprzęgnięty tu do służby opowiadaniu – w opozycji do niezależnej narracji choreograficznej, będącej opowiadaniem samym w sobie. Taniec ten jest ponadto połączony z graficznymi, animowanymi wizualizacjami, spełniającymi funkcję scenografii, a także retrospekcji. Dopełnieniem tej formy była zachwycająca ścieżka dźwiękowa jednej z najbardziej znanych na świecie kompozytorek muzyki filmowej – Jocelyn Pook, autorki takich soundtracków jak Oczy szeroko zamknięte czy Kupiec wenecki. Tak czy inaczej, choć Akram Khan ze swoim zespołem gra wyświechtanymi i mocno zgranymi już kartami, w jego rękach stają się one nieoczekiwanie atutem, gra zaś, którą w tak zachwycającym stylu prowadzi, nie może się skończyć inaczej jak spektakularną wygraną. Osobiście w jej efekcie doznałem jakiegoś rodzaju oczyszczenia i choć teoretycznie przegrałem, to chciałbym zawsze robić to w taki sposób i w takim stylu.

Warto zauważyć jeszcze jedną rzecz. Otóż owo wymyślanie na nowo Księgi dżungli realizuje się tu zarówno w skali makro, jak i mikro. Przejawem tej drugiej strategii są na przykład losy poszczególnych zwierzęcych bohaterów, wprowadzające tylnymi drzwiami ważne wątki, dotyczące traktowania przez nas zwierząt. Mamy więc panterę Bagheerę, dorastającą w pałacu jakiegoś potrzebującego maskotki milionera, tańczącego niedźwiedzia Baloo, ofiarę cyrkowej przemocy, próbującą poradzić sobie z jej traumą, czy małpy, pamiętające jeszcze horror eksperymentów laboratoryjnych, którym poddawano je przed katastrofą. Te wątki prowadzą widza do najpiękniejszej sceny spektaklu, w której powracający na te tereny myśliwy zabija z broni palnej ptaka Chila (kwestia polowań), odprowadzanego następnie w asyście innych skrzydlatych przyjaciół i łez widzów do ptasiego nieba. Wątki te połączone z wieloma innymi pomysłami inscenizacyjnymi poszerzają artystyczną wypowiedź Akram Khan Company, znacznie ją pogłębiając i wprowadzając na wyższy poziom teatralnego i dramaturgicznego rzemiosła.

Podczas spektaklu przypomniał mi się nagle film mojego ulubionego reżysera, Anga Lee, Życie Pi na podstawie powieści Yanna Martela, w którym tytułowy bohater, syn dyrektora ogrodu zoologicznego, opowiadając o swoich traumatycznych przeżyciach (wielotygodniowej podróży w ratunkowej szalupie w towarzystwie podopiecznych ZOO, ocalałych z katastrofy statku), posłużył się właśnie figurami zwierząt: tygrysa, zebry, hieny i orangutana. Opowieść o brutalnej walce między zwierzętami doprowadziła go do ostatecznej konfrontacji z tygrysem, którą wprawdzie wygrał, ale zwycięstwo to okazało się pyrrusowe. Gdy w finale filmu kończy opowiadać swoją historię, następują migawki scen, w których zamiast zwierząt pojawiają się ludzie – znaczyłoby to, że Pi musiał użyć baśni, żeby w ogóle opowiedzieć tę przerażającą, a dla niego traumatyczną historię o człowieku i jego skrajnie zwierzęcej naturze. Posłużył się teatrem zwierząt, by poradzić sobie z własnymi emocjami. Gdyby spojrzeć w ten sposób na Księgę dżungli na nowo wymyśloną Akrama Khana, to cała ta historia zwierzęcej wspólnoty, w której odbijamy się my, ludzie, i nasze relacje również nie napawa optymizmem, choć dobrych, jasnych postaci, wzajemnego ciepła, więzi i wzorowych postaw jest tu nieporównanie więcej niż w filmie Anga Lee.

Spektakl zrealizowany jest brawurowo, największe wrażenie robi tu nie tyle znakomita choreografia – perfekcyjnie wykonana (wytańczona) zwłaszcza w scenach grupowych na nieziemskim wprost poziomie synchronizacji -ile jej użycie w służbie tekstowej opowieści. Gdy tancerze Sashy Waltz wykonywali swoje zadania, ograniczała ich tylko scena i własna kreatywność – w przypadku tancerzy Khana, całość choreografii dostosowana była do dialogów między postaciami, które zostały wcześniej nagrane i w czasie spektaklu puszczone nam z głośników. Taniec więc oraz cała choreografia ruchu scenicznego podporządkowana była synchronizacji z dialogiem, prowadzonym przez postaci. I trzeba przyznać, że było to zadanie wykonane z nieprawdopodobną perfekcją, jakby ruch tancerzy był organiczną częścią DNA postaci, mową ciała tej opowieści. I choć ruch ten wydawał się sztuczny, nieludzki, nierealistyczny, to nie sposób go było odczytać inaczej niż jako integralny z tancerzami, bohaterami i światem przedstawionym. Wielkie brawa!

Dla mnie Księga dżungli na nowo wymyślona to najwyższy poziom teatru formy na tej edycji festiwalu. A to dlatego, że mistrzowski teatr tańca został najbardziej świadomie wśród wszystkich propozycji użyty do stworzenia własnej, odrębnej i świetnie zakomunikowanej wypowiedzi teatralnej. Lubię i cenię również typ teatru Waltz, w którym jako widz mam sobie z chaosu pomysłów i podświadomych narracji, nie zawsze celowo w owym chaosie zaklętych, stworzyć własne przesłanie, ale uważam, że w przeintelektualizowanym dziś i hermetycznym teatrze takie spektakle jak ten Akrama Khana są potrzebne bardziej

zdj. Jakob-Eskildsen

Sobota, 25 lutego 2023

Wizyta w domu – “The house” Sofie Krog Teater

Spektakl Sofie Krog i Davida Faraco to dzieło z gatunku tych, w których znakomita forma uświęca treść. Opowieść o testamencie właścicielki domu pogrzebowego, pani Esperanzy, głównym celu zakusów nieuczciwej Flory, pragnącej dzięki morderstwu stać się właścicielką jej majątku, opowiedziana jest znakomicie przy pomocy lalek i różnych, inteligentnie wymyślonych w ramach tytułowego domu przestrzeni. Warto również podkreślić dubbingowe zdolności pary duńskich aktorów, którzy w sposób niezwykle sugestywny stworzyli zabawne, dźwiękowe ekwiwalenty owych postaci. Huragan śmiechu wywołał koncept, w ramach którego duch zamordowanej pani Esperanzy wniknął w ciało jej ulubionego psa. Na długo zapamiętam scenę, w której właścicielka „The house” tłumaczy swoim synom przy pomocy szczekania zawiłości intrygi, zastawionej na nią przez nikczemną Florę. I właściwie nie mam nic więcej do dodania, bo spektakl był znakomity, ale cały wic w tym, żeby go na własne oczy zobaczyć.

Gdybym się miał czepiać (a to dopiero pierwszy raz na tym festiwalu), to chętnie dowiedziałbym się, dlaczego nie było tłumaczenia przedstawienia na język polski. Przede mną siedział starszy pan, który kupił bilet i niestety nic nie zrozumiał, a wiem to, bo go zapytałem. Warto pamiętać, że powszechna znajomość języka angielskiego w Polsce na poziomie pozwalającym oglądać spektakle w teatrze to fikcja. A gdyby nawet było inaczej, to i tak teatr nie powinien być przestrzenią wykluczającą choćby jednego starszego pana. Ot, co!

Zdj. Anna Kaczmarz

Piątek, 24 lutego 2023

W potrzasku przydzielonych ról – o spektaklu „Nuda” Kompanii Finzi Pasca

Jeden z elementów scenografii Hugo Gargiulo pozostaje przez cały spektakl niezmienny. To cztery znajdujące się na proscenium sterty dużych podłużnych neonówek, które zależności od potrzeb świecą, gasną albo migają. Przestrzeń ta jest oddzielona od tej z tyłu sceny, co zauważamy już na początku spektaklu, gdy na scenę wychodzą jego bohaterki – sympatyczne bliźniaczki w kwiecie wieku. Pierwsza z nich informuje nas, że jej siostra urodziła się od razu ubrana i całe życie marzyła o świętości, sugerując, że przyszła na ten świat, jak sugeruje tytuł – naga (nuda z wł.). Już te pierwsze kwestie aktorek jasno komunikują nam, że teatr, którego będziemy świadkami, nie będzie realistyczny, że tekst i zbudowana na jego bazie opowieść stanie się czymś więcej. I tak „naga” kobieta ubrana jest w czerwoną sukienkę z motywami kwiatowymi, jej siostra w taką samą, tylko że czerwień zamieniono w biel. Symbolika kolorów wydaje się nie być w tym spektaklu skomplikowana, ale to w zasadzie jest tu zaletą. Jedna siostra jest więc niewinna, od razu wie, czego chce, druga jest pełna wątpliwości, pragnień, doświadczeń, nie bardzo mając świadomość, kim jest i jakie są jej pragnienia. Chłód i biel świętości skontrastowane z gorącem i czerwienią życia. Koncept ten po chwili wydaje się jednak przewrotny, dowiadujemy się bowiem, że bohaterki w swej opowieści będą powoli zanurzały się w oceanie własnej pamięci, wspominając epizody ze swojego życia. Przewrotność zaś wydaje się tu polegać przede wszystkim na tym, że choć zaczynają nam opowiadać swoją historię od końca, sugerując swoim pogodnym stylem wypowiedzi, że to opowieść osobiście już dla nich zamknięta i przerobiona, same desperacko jej potrzebują, bo wciąż nie poradziły sobie z porzuceniem ról, które brutalnie narzucono im przy urodzeniu. Ruszą więc w podróż po własnym – kobiecym – życiu, którego największą tragedią jest właśnie to, że zostaje ono błazeńsko wpisane pomiędzy ciągłe odgrywanie świętej albo kurwy, jakby oprócz tych wyeksploatowanych na różne sposoby figur nie było już niczego innego. I choć po obejrzeniu spektaklu możemy się zachwycać pięknem i poetyckością owej podróży, gorycz tego zapętlonego, niemożliwego do przerwania doświadczenia zostaje gdzieś na dnie duszy, nie pozwalając odczuwać tylko czystej przyjemności oglądania Nudy. Czyżby więc opowiadanie swojego życia, nieważne przyjemnego czy bolesnego, było jedyną drogą do jego zrozumienia, które wydaje się pierwszym, niezbędnym krokiem do wolności i szczęścia? Nie wiem, choć wydaje mi się, że akurat zespół Daniele Finzi Paski jest o tym przekonany i głęboko w tę misję sztuki wierzy.

Jedna z bohaterek zaczyna swój powrót do przeszłości, podnosząc jedną z neonówek i delikatnie się na niej opierając. Gdy zaczyna mówić, neonówka się zapala, a my już wiemy, że owe sterty porzuconych lamp to nic innego, jak stosy zalegających w pamięci wspomnień, wydobywanych w miarę potrzeb z jej nieskończonego oceanu. W tym samym czasie w tylnej części sceny pojawiają się dwie młode dziewczyny, podobne do siebie i ubrane w takie same sukienki jak bliźniaczki – i już wiadomo, że istotą koncepcji Finzi Paski będzie nie tylko opowieść bohaterek, lecz przede wszystkim ich konfrontacja z samymi sobą sprzed lat. Sprawdzić, kim były kiedyś, a kim są dzisiaj, co z tego młodzieńczego głodu życia im zostało, jakie marzenia udało im się zrealizować, jakie cele osiągnąć. I znów Finzi Pasca jest przewrotny, bo z jednej strony kostiumy bohaterek świadczą, że wciąż pozostały sobą – pełnymi życia kolorowymi dziewczynami, że gdzieś w głębi duszy się nic nie zmieniły, z drugiej – że kostiumy te są w gruncie rzeczy ich więzieniem, niczym więcej niż uniformem patriarchalnych ról, wyznaczonych im w naszym świecie.

Nim jednak dojdziemy do tych smutnych wniosków, bliźniaczki jeszcze raz przeżyją swoje życie. A będzie ono spektakularne, gdyż Daniele Finzi Pasca opowie je nam za pomocą teatru opartego na elementach cyrkowych, m.in. szeroko pojętej akrobatyce, występach klauna czy iluzjonistycznie potraktowanym popisie człowieka gumy. A wszystko to połączone ze znakomitym wątkiem teatru lalek. Czyli specjalność zakładu pod szyldem Daniele Finzi Paski. Osobiście było dla mnie w tym spektaklu za dużo tekstu, wyrzuciłbym pewnie tak gdzieś połowę słów, bo powiedzmy to sobie jasno – przy takim mistrzostwie formy, jaką prezentuje szwajcarska kompania, żal mi było każdej przegadanej minuty. Zwłaszcza że w dzisiejszym świecie pod powiekami zostają nam głównie obrazy, słowa zaś tylko szeleszczą i szeleszczą, i niewiele z tego wynika. A przy tym budują mur ze stereotypów, zza którego bohaterki Nudy każdego wieczoru próbują się bezskutecznie wydostać.

zdj. Anna Kaczmarz

Czwartek, 23 lutego 2023

Istota czy kreatura? – o spektaklu „Kreatur” kompanii Sasha Waltz and Guests

W przypadku takich spektakli jak Kreatur Sashy Waltz mam zawsze problem, bo nie wiem, na ile uprawnione jest w procesie interpretacji budowanie z następujących po sobie scen jakiejś linearnej całości czy spójnego obrazu. Oczywiście jako widz mogę wszystko, gdyż każdy bez wyjątku spektakl zostaje przez artystów świadomie wydany na mój odbiorczy żer. Ode mnie też zależy, co tam sobie w nim znajdę, żeby zaspokoić moją potrzebę poznania i zrozumienia. We współczesnym teatrze tańca, a więc dziedzinie sztuki niezwykle pojemnej, ale i dość hermetycznej dla przeciętnego odbiorcy, z jednej strony pasjonuje mnie kwestia odbioru dzieła w ogóle, z drugiej – problem odczytania konkretnego komunikatu, wysyłanego do mnie przez twórców. Jako człowiek zajmujący się głównie teatrem dramatycznym, staram się w takich sytuacjach opierać na odczytywaniu teatralnych znaków, choć w przypadku spektakli tego typu, nie mam pewności, czy to aby na pewno dobra droga. Z braku jednak innych narzędzi (widz często, poza swoją wrażliwością, nie ma ich w ogóle) spróbuję przyjrzeć się temu spektaklowi, łącząc ze sobą punkty, których łączenie niekoniecznie w ogóle zakładano. Na swoje recenzenckie usprawiedliwienie dodam tylko tyle, że Kreatur wydaje się należeć do grupy spektakli, które są niezwykle trudne do opisania, ponieważ ich istotą jest trwanie widza w wykreowanym przez artystów świecie i jego kontemplacja czy wręcz przeżywanie. Nie opisywanie. Mimo to spróbuję, choćby z kronikarskiego obowiązku.

Kluczowymi scenami w spektaklu Sashy Waltz wydają mi się ta początkowa, będąca czymś na kształt misterium narodzin człowieka, oraz moment pojawienia się iglastego potwora. „Narodziny” pokazane są w sposób niezwykle sugestywny: tancerze wchodzą na scenę w pięknych, zwiewnych kostiumach Iris van Herpen, będących czymś na kształt koszyczków mniszka lekarskiego pomieszanych z kokonami. Artyści się pojawiają i od razu zaczynają się tych kostiumów pozbywać, wysuwając się z nich, jakby stanowiły one ogromne przezroczyste macice, a więc rzeczywiste bramy do naszego świata. Proces ten zabiera czas, ale tak to jest wymyślone. Choreografia jest niespieszna, choć pełna napięcia, skupiając się w głównej mierze na relacjach postaci z kokonem i sobą nawzajem. Jakby Waltz chciała zwrócić uwagę na zupełnie inny aspekt narodzin, opowiedzieć o nim nie z perspektywy nas, widzów, w większości dorosłych ludzi, ale właśnie istot, które doznają jednego z dwóch najważniejszych rytuałów przejścia, i są w istocie (!) tego spektaklu głównym bohaterem. Może dlatego tyle płynności i delikatności w ruchach nagich prawie tancerzy, tyle „mniszkowej” kruchości w strojach van Herpen czy „meduzycznej” przezroczystości towarzyszącej pojawieniu się tytułowych istot na scenie teatru Waltz i naszego świata.

Oczywiście grupa owych istot musi zacząć jakoś w tej rzeczywistości funkcjonować, ubiera się więc w bardziej ludzkie kostiumy, konstytuując się zarówno jako pojedyncze osoby, jak i społeczeństwo. A dzieje się to poprzez budowanie relacji ze sobą nawzajem oraz stopniową naukę funkcjonowania w grupie. Pojawiają się w ich życiu momenty jasne, ale coraz więcej jest tych mrocznych, materializujących się głównie w przemocy, która właśnie – w telegraficznym skrócie – kończy się pojawieniem symbolizującego ją iglastego potwora. Ukazuje się on w zjawiskowym kostiumie von Herpen, będącym czarną, całkowicie pokrywającą ciało performerki zbroją, naszpikowaną dziesiątkami czarnych, długich igieł niczym pancerz jeża. Mnie te igły skojarzyły się ze strzałami wbitymi na wielu obrazach w ciało św. Sebastiana, który wedle legendy został w ten sposób ukarany za wypominanie cesarzowi Dioklecjanowi męczenia chrześcijan. Pomyślałem jednak nie o prawdziwym Sebastianie i jego losie, a o jakiejś głęboko ludzkiej interpretacji jego legendy: że taka naga, jasna, ale też przeszywana ciągle strzałami społecznej nienawiści osoba, poprzez ból i cierpienie, którego doznaje od innych, sama staje się w końcu esencją nienawiści, jej serce czernieje, misją zaś staje się odwet, zemsta i przemoc. Wystarczy jednak przebić się przez pancerz jej igieł, przytulić ją, żeby na powrót stała się istotą z pierwszej sceny spektaklu Waltz, tytułową kreatur, bo taka właśnie jest siła miłości, która – jak słyszymy w finale tej sceny – zaczyna wypełniać puste serce, gotowe w zależności od sytuacji przyjmować zarówno dobro, jak i zło, o czym należy zawsze pamiętać.

Jeśli o mowa o ikonografii chrześcijańskiej, to przez cały spektakl nie mogłem pozbyć się myśli, że wątek wysokiej drewnianej belki, użytej kilkakrotnie w różnych scenach, był jakąś trawestacją historii krzyża. Tym, którzy właśnie się zaczęli łapać za głowę z niedowierzania, śpieszę z wyjaśnieniem. To nie tylko moja pokręcona wyobraźnia, ale też i konkretne teatralne znaki zastosowane przez Waltz. W pewnym momencie belka znajduje się w rękach tancerki, opartej o nią w taki sposób, że poza ta może się kojarzyć z nierzadkimi w historii europejskiej sztuki obrazami przedstawiającymi umęczonego Chrystusa, czy to opartego o krzyż, czy też o słup, przy którym był biczowany. Reszta tancerzy zaś wykonuje w tym czasie elementy synchronicznej choreografii, której ewidentnym i centralnym punktem odniesienia jest właśnie owa kobieta z belką. Obraz ten więc znowu może się kojarzyć z tłumem pod krzyżem, sugerując dodatkowo między powinowactwem tych dwóch elementów. Co gorsze, gdy potem belka pojawiała się znowu w strukturze spektaklu, oddzielić jej od krzyża nie mogłem, bo w procesie interpretacji znaków teatralnych pasował on znacznie bardziej niż sama belka.

Pomyślałem teraz, że ten spektakl w ogóle tak jest zbudowany. Widzimy jego szkielet, jakąś zbieraninę belek, która w kilku tylko momentach wygląda nam na coś więcej niż zbieraninę. Nie można więc tych momentów przespać, trzeba te dyskretnie powywlekane do naszej świadomości nitki złapać i koniecznie za nimi ruszyć, bo wtedy dopiero się okaże, co w ten przewrotny sposób chciała nam powiedzieć słynna choreografka i jej tancerze. Na dowód prawdziwości mojej tezy jeszcze kwestia wątku wspinania się całej grupy na coś na kształt białego wysokiego ołtarza po prawej stronie. Dla jednych owa konstrukcja może być mignięciem strzelistych średniowiecznych ołtarzy, po których przez stulecia wspinały się tłumy naiwnych, chcąc zostać świętymi (niektórym z nich, podobnie jak kilku tancerzom, udało się na nie wspiąć), innym owa konstrukcja na chwilę stanie się murem na granicach, który od lat próbują w poszukiwaniu lepszego życia sforsować uchodźcy, i tak dalej.

Tym, co spektakl widzieli, polecam taką właśnie zabawę: zamknąć oczy i wyłowić z oceanu pamięci najpierw fizyczne, rzeczywiste elementy tego spektaklu, a potem spróbować sobie przypomnieć, jakie były pierwsze z nimi skojarzenia, co przemknęło przez myśl, co za obrazy się tu pojawiły, a potem już tylko wystarczy patrzeć w głąb własnej duszy, bo w taki właśnie sposób Sacha Waltz zaprasza nas z powrotem do swoich kokonów, żebyśmy z pozycji kreatur zobaczyli, kim jesteśmy i gdzie żyjemy. Mnie wciąż pulsuje w głowie ostatni obraz spektaklu: tancerka zawinięta w pleksi, i myślę sobie, że może rzeczywiście istotą naszego/mojego życia jest dziś zamiana delikatnego, oddychającego ochronnego kokonu natury w sztuczną, zabijającą nas (miast chronić) powłokę plastikowej cywilizacji. Ku refleksji!

zdj. A. Kaczmarz

Wtorek, 21 lutego 2023

Z teatru nie wychodzi się bezkarnie – o spektaklu „Vielfalt” Jakop Ahlbom Company

Zaczyna się niepozornie. Zza kurtyny wychodzi do nas elegancko ubrany, przystojny iluzjonista, żeby pokazać nam kilka prestidigitatorskich sztuczek. Na scenie Ludowego nie wypadły one zbyt spektakularnie, a mimo to krakowska publiczność dała się im uwieść, o czym świadczyły ciche pomruki i całkiem liczne śmiechy widowni. Mężczyzna skrzętnie z tego korzysta, zapraszając widzów do udziału w swoim show. Już po chwili zwabia na scenę uroczą, ładnie ubraną parę. Magik zamyka młodą kobietę w pokaźnej rozmiarów skrzyni, a gdy ponownie ją otwiera okazuje się, że jej zawartość… zniknęła. Ulatnia się również iluzjonista, chowając się za kurtyną i zostawiając przed nią zdezorientowanego mężczyznę oraz widzów tego oryginalnego show z kluczowym pytaniem spektaklu: co się stało z dziewczyną?

Światła gasną, a gdy się znów zapalają, znajdujemy się za kurtyną, która dla odmiany staje się teraz tylną ścianą teatralnego bufetu, z małym barem po prawej stronie i stolikiem w jego centralnej części. Przy barze siedzi iluzjonista, zawzięcie flirtując z barmanką, przy stoliku zaś jakaś dziewczyna, ewidentnie umówiona na randkę w ciemno. I w tę właśnie przestrzeń wkracza ów mężczyzna z widowni, od razu zresztą zostając wziętym przez randkowiczkę za kogoś, z kim się tu właśnie umówiła. Sytuacja jest absurdalna, ale i przestrzeń, w której się odbywa, zaczyna się stopniowo rozjeżdżać. Iluzjonista siedzi w powietrzu, schowek na szczotki staje się tajnym przejściem, a za kurtyną, która nagle idzie w górę, widać przez chwilę zaginioną dziewczynę, która znika równie szybko, jak się pojawiła. Dość powiedzieć, że mężczyzna przeżyje tu szereg niewiarygodnych przygód, które doprowadzą go wprawdzie w ostateczności do odnalezienia partnerki, ale i do szaleństwa. Z surrealistycznego koszmaru obudzą się bowiem do spółki wszystkie biorące w nim udział kobiety, z zagubioną randkowiczką i dziewczyną bohatera na czele, jego samego zaś pozostawiając za kurtyną, skupionego na sobie i pokrętnych kolejach własnego losu.

Opisuję dość szczegółowo fabułę tego uroczego, onirycznego spektaklu, gdyż kryje się za nią – jak to we śnie – kilka równoległych rzeczywistości. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście ta główna, autoteatralna, której poświęcę tu trochę miejsca. Przychodzi sobie do teatru para, i nagle w cudowny i nieoczekiwany sposób dziewczyna znika w świecie spektaklu, przeżywając swoją własną, inicjującą różne zmiany w swoim życiu podróż: smakuje innej, alternatywnej rzeczywistości, „przebiera” się za postaci, które występują „na scenie” (w rzeczywistości za pierwszą kurtyną jest druga kurtyna, za którą jest kolejny teatr), dostrzega, że rzeczy, które miały według niej jedną, konkretną funkcję i znaczenie, mogą służyć do czegoś zupełnie innego, wywracając tym samym cały funkcjonujący dotąd w jej głowie świat. Takie doświadczenie nie może pozostać obojętne dla człowieka, przechodzi on więc głęboką przemianę. Dziewczyna z widowni nie tylko jej dozna, ale jeszcze będzie w stanie poprowadzić do wolności (na świat) inne kobiety wyrwane z tej rzeczywistości, zarówno „aktorki” biorące w tym spektaklu, jak i drugą rzeczywistą kobietę, randkowiczkę, która wprawdzie z trochę innych powodów pojawiła się w tej przestrzeni, ale również po to, żeby poprzez sztukę odnaleźć siebie i swoje miejsce w życiu. Nawet jeśli miałoby się to sprowadzić tylko do znalezienia drugiej połówki.

Oczywiście na marginesie tego wątku można od razu zauważyć, że artyści z Jakop Ahlbom Company poprzez tak afirmatywny obraz tego, co za kurtyną, oddają piękny hołd uprawianemu przez siebie teatrowi, a przez niego sztuce w ogóle. Generalnie takie wypowiedzi prezentują się ze sceny nieco pretensjonalnie i górnolotnie, w przypadku jednak Vielfalt nic takiego nie ma miejsca. A to ze względu na surrealistyczną konwencję przedstawienia oraz jawną, od początku prezentowaną na scenie deziluzję scenicznych rozwiązań. Taka konwencja spektaklu od razu prowokuje pytanie o istotę teatru czy raczej jego alchemii. Jak to się dzieje, że tanie, wyświechtane i łatwe do zdemaskowania sztuczki mocno podejrzanych artystów są w stanie wciągnąć widzów do równoległej, fałszywej rzeczywistości, w której – doświadczając urojonych przygód i zdarzeń – przechodzą oni na tyle głęboką przemianę, że mogą za jej przyczyną zmienić świat? Przynajmniej tak to wydają się nam przedstawiać artyści z Jakop Ahlbom Company, choć trzeba przyznać, że i ta kwestia na skutek wszechobecnego surrealizmu, wzięta zostaje w duży cudzysłów.

Jeśli chodzi o formę tego spektaklu, jest ona znakomita, ale to specjalność holenderskich artystów. Mocno fizyczne aktorstwo, oparte na elementach tańca, akrobatyki czy teatru cyrkowej iluzji sprawiają, że stworzony z ducha malarstwa Rene Magritte’a osobliwy teatr deziluzji iluzji ogląda się z zapartym tchem. Wykorzystanie zaś mocno realistycznej, pozornie nic niewnoszącej do spektaklu scenografii, która z minuty na minutę przemienia stereotypowy bufet w rządzący się innym prawami fizyki labirynt, zaskakujący przebywającego w nim człowieka ciągłymi pułapkami i zdarzeniami na przekór logice – to prawdziwe mistrzostwo. Nie dziwi więc ani stuprocentowa frekwencja widowni w Ludowym, ani owacje na stojąco, zarówno pierwszego, jak i drugiego dnia pokazów. I dobrze! Nigdy bowiem dość jasnych, dobrych spektakli, w których maestria formy uświęca nawet najprostsze treści.

zdj. Anna Kaczmarz

Niedziela, 19 lutego 2023

Oszukać przeznaczenie – o spektaklu „Vertikal” Compagnie Käfig

W spektaklu Vertikal Mourada Merzoukiego, oprócz absolutnie genialnej, opartej na elementach hip-hopu choreografii urzekła mnie szczególnie finałowa scena. Pięć wspaniałych tancerek, brawurowo eksplorujących powietrzną przestrzeń sceny (cały ruch spektaklu odbywa się głównie w pionie) rozkoszuje się wolnością. Przypięte do lin, uwieszonych na sztankietach wykonują swój szaleńczy taniec na wysokości kilku metrów, wykorzystując pięć wysokich kolumn, stanowiących prostą, monumentalną scenografię Benjamina Lebretona. Jednym może się ona kojarzyć z kamiennymi świątyniami epoki Króla Artura, innym – z nieuchronnością i chłodem fatum w greckiej tragedii, jakby zresztą nie było, owa sceniczna przestrzeń w połączeniu z rzadkiej urody światłem Yoanna Tivoli, kreuje świat zawieszony w czasie, mityczny, można by rzec – niemal święty. Owe tancerki „fruwają” więc w najlepsze nad sceną, wśród majestatycznych, fallicznych kolumn, na dole zaś pięciu mężczyzn próbuje je na różne sposoby pochwycić, złapać i ściągnąć na ziemię. Kończy się to przewrotnie: zostajemy z zakończoną bitwą, ale przecież nie wojną, bo ona trwa wiecznie. Wojna między pionem a poziomem, między lataniem a chodzeniem, między tym co, się wymyka, by szybować w górze i tym, co chce owo szybowanie przerwać.

Nie będę się tu rozpisywał nad konkretnymi rozwiązaniami, bo nie o intelektualną analizę w tym spektaklu chodzi. Bardziej o kontemplację świata przedstawionego, by wzbudzić zachwyt nad tym, co – rzucając wyzwanie fizyce, nauce czy prawom natury – wynosi nasze człowieczeństwo ponad przyrodzony porządek świata. Medytacja ta ma zaś nas odpowiednio ukierunkować, ukazać nam, co w życiu piękne i ważne. Choreografia dodatkowo pozwala nam uświadomić sobie nasze ludzkie tęsknoty oraz znaczenie niezgody, buntu czy wolności, jaką może nam dać samoświadomość. I tu postawię kropkę. Spektakl kompanii Käfig (z arabskiego – klatka) jest bowiem medytacją, z którą zamierzam sobie dziś po Krakowie pochodzić, zwłaszcza że wietrzna i deszczowa pogoda sprzyja oczyszczeniu!

zdj. Anna Kaczmarz

Sobota, 18 lutego 2023

Sztuka wstawania po szpagacie – o spektaklu „Dance N’Speak Easy” kompanii Wanted Posse

Przedstawienie francuskiej kompanii Wanted Posse to jeden z najlepszych spektakli awiniońskiego festiwalu. Hiphopowa, nowoczesna w formie podróż w czasie do lat 30. XX wieku – ukazanych jako epoka wielkiego kryzysu i prohibicji oraz rozkwitu gangsterskich imperiów, wyznaczających prawdziwą mapę podziału Ameryki – podbiła serca francuskich widzów w 2018 roku. A potem… była pandemia i wizytę znakomitych tancerzy/aktorów w Krakowie trzeba było znowu przesunąć w czasie w bliżej nieokreśloną przyszłość, która właśnie nadeszła. Fabuła spektaklu jest umowna i nie należy się zbytnio przywiązywać do jej chronologicznego ciągu, gdyż złożona jest ze scenek, które swobodnie można sobie układać w rodzaj impresjonistycznego kolażu obrazów. Oczywiście są one ze sobą silnie połączone za pomocą miejsca (podejrzana speluna), aktorów (pięciu miejscowych łobuzów plus gwiazda kabaretu, przeistaczająca się w łobuziarę) oraz oczywiście epoki, w której cała ta opowieść się toczy.

Jeśli jesteśmy przy gwieździe kabaretu (Jessie Perot) to warto zauważyć, że jest ona jedyną postacią kobiecą w całym spektaklu, i niesie za sobą odrębną, interesującą narrację. Otóż Perot pojawia się najpierw na scenie w pięknej, połyskującej, złocistej sukni, dyskretnie wprowadzając aluzję do Złotej Ery Hollywood (1927-49). Królował wówczas wizerunek kobiet lansowany przez gwiazdy filmowe w typie Grety Garbo czy Rity Hayworth, prezentujący je jako posągowe, niedostępne wampy, roztaczające zabójczy boski czar, który sprawiał, że mężczyźni leżeli pokotem u ich stóp. Choreograf Njagui Hagbe w swoim spektaklu świetnie się tym obrazem kobiety (wymyślonym przecież przez mężczyzn) bawi, każąc najpierw Perot uwodzić gości spelunki, a następnie występować w naprędce skleconym ze stolika i mikrofonu kabarecie. Warto w tym momencie zwrócić uwagę na ruchy ciała Jessie Perot: są wprawdzie oparte na vogueingu (pamiętacie teledysk „Vogue” Madonny), ale jakby nieco przerysowane. Pojawia się wrażenie, że aktorka się męczy zarówno strojem, jak i odgrywaną – sztucznie jej narzuconą – rolą. Na szczęście teatr ten nie trwa długo, chwilę po występie kabaretowym, Jessie Perot znika, żeby powrócić jako chłopczyca, ubrana podobnie do swoich adoratorów i zachowująca się z równą swobodą i dezynwolturą. I nieoczekiwanie mamy piękną opowieść o emancypacji, znakomicie zainscenizowaną przy pomocy kostiumu, make up-u (rozpuszczone piękne włosy aktorki) oraz choreografii, bo nowa Jessie dorównuje swoim hiphopem reszcie kolegów, którzy przestają ją wreszcie traktować jako obiekt marzeń i erotycznych snów.

Gdy przyjrzeć się bliżej temu wątkowi, wynika z niego coś jeszcze. Przemiana „męskiego marzenia” w prawdziwą, samoświadomą i wolną kobietę następuje bezpośrednio po wykonaniu piosenki, może więc sztuka to całkiem dobre narzędzie do odkrycia prawdy o sobie. Wystarczy bowiem popatrzeć na siebie z zewnątrz, przez pryzmat czyichś myśli, słów i działań, żeby zastanowić się przez chwilę, czy to, w jaki sposób funkcjonuję w świecie, naprawdę mi się podoba, czy mam na to wpływ i czy czasem nie chcę tego zmienić. „Dance N’ Speak Easy” – „Tańcz i mów łatwo”! Łatwo powiedzieć, prawda? Nieważne zresztą, czy myśl ta została przez twórców umieszczona w spektaklu świadomie czy też nie, ważne, że z tak znakomitego przedstawienia łatwo (?) ją sobie odczytać.

Oczywiście panowie zgromadzeni w butelkowej spelunie (wysmakowana scenografia Dominique Mabileau zbudowana jest głównie z butelek, które są również ulubionym rekwizytem) chętnie ze sobą obcują na różne, dobre i złe sposoby: piją ze sobą, konkurują w piciu i o kobietę, popisują się, gadają, mają wizje, wreszcie potrafią się nieźle poturbować. Ot, zwykły, niczym się niewyróżniający męski świat. Z oceanu slapstickowych spojrzeń, gestów, działań, scenek zapamiętałem na przykład moment, gdy jeden z mężczyzn próbuje wstać samodzielnie po wykonanym wcześniej szpagacie. Prosi o pomoc, ale oczywiście nikt mu nie pomaga. Wykonuje więc brawurową, cyrkową wręcz etiudę połączenia w jedno obu swoich „klaunowatych” nóg. A gdy mu się udaje, publiczność nagradza go feerią zasłużonych braw. Obraz ten wydaje się znakomitą metaforą rozwiązań formalnych przedstawienia, w którym choreograf Njagui Hagbe wraz z reżyserem Philippe Lafeuillem próbują dokładnie tego samego: podnieść z podłogi spektakl, którego różne formalne nogi (więcej niż dwie) na początku tkwią w głębokim artystycznym szpagacie. Mija godzina i okazuje się, że ta karkołomna sztuka w pełni się udaje: hiphop, James Brown, kabaret, Miles Davis, lata 30. w Ameryce i wiele, wiele jeszcze „nóg” tego „potwora” nagle w cudowny sposób podnosi się z podłogi. „Potwór” zaś okazuje się piękną, “wielomackową” ludzką ośmiornicą, której spojrzenie odbija nasze poobijane losy. Bijemy brawo na stojąco, może dlatego, że gdzieś w głębi ducha wiemy, jak trudno jest wstać, gdy nogi ciągle się rozjeżdżają, i jaką przyjemność daje nam świadomość, że udało się coś, co nie miało prawa się udać! Brawo!

Piątek 17 lutego 2023

Szanowni Państwo,

Międzynarodowy Festiwal Materia Prima to przede wszystkim festiwal teatru formy, a więc sztuki, która w świadomy i celowy sposób opowiada o świecie i człowieku za pomocą wymyślonego języka, nie wstydząc się jego programowej wręcz sztuczności, nie tylko się zresztą nie wstydząc, ale wprost się ową sztucznością chełpiąc. W definicji teatru formy mieszczą się m.in.: teatr cieni, lalek czy cyrk ze swoją współczesną odmianą – nowym cyrkiem, do tego – teatr tańca, iluzji, akrobatyka oraz teatr muzyczny z większością swoich podgatunków. Nie możemy też zapominać o mediach, których teatr formy używa do kreowania specyficznych przestrzeni w videoprojekcjach, fonosferach czy „teatrze światła”. Z tego wszystkiego wyłania się sztuka, od której jako widz oczekuję dwóch najważniejszych rzeczy: żeby było o czymś i żeby było pięknie, bo profesjonalnie być musi i to na najwyższym poziomie. Sądząc po poprzednich edycjach i legendzie większości zaproszonych Gości – na Materii Primie 2023 tak właśnie będzie. Dyrekcji Festiwalu serdecznie dziękuję za zaproszenie i zaufanie, gdyż podobnie jak cztery lata temu, chciałbym zaprosić Państwa w podróż po festiwalowych wydarzeniach, ubraną w formę – a jakże! – festiwalowego dziennika. Zapraszam! 🙂