Belgijska kolorowanka – o spektaklu “Żółty – cierpienia Belgii II: Rex” Luka Percevala z NTGent

zdj. materiały prasowe Festiwalu Kontakt

Tekst ten napisałem po obejrzeniu spektaklu “Żółty – cierpienia Belgii II: Rex” w ramach oficjalnego dziennika festiwalowego KONTAKTU 2021. Jako, że spektakl wraz z dwoma pozostałymi częściami cyklu, będzie prezentowany w tę sobotę, 2 lipca na Festiwalu Malta w Poznaniu, postanowiłem go wyodrębnić i udostępnić. Zapraszam!  

Przedstawienie Luka Percevala będące częścią trylogii – składającej się ze spektakli układających się w kolory belgijskiej flagi i rozliczających się ze wstydliwymi epizodami w historii tego podzielonego na dwa odrębne narody (Waloni i Flamandowie) kraju – poświęcone jest epizodowi kolaboracji Flamandów z hitlerowskimi Niemcami. Oto 405 młodych mężczyzn wyrusza na wschodni front, wyrażając tym gestem entuzjazm dużej części swoich rodaków dla Niemiec i Hitlera, który obiecał im własne państwo w ramach Trzeciej Rzeszy. Luk Perceval zaprasza nas do domu jednego z takich chłopców Jefa, żebyśmy mogli w czasie dwóch godzin spektaklu przyjrzeć się mechanizmom, stojącym za tego typu niełatwymi i mającymi olbrzymie konsekwencje w przyszłości decyzjami. Tak więc znajdujemy się w domu Jefa, chłopaka – jak się dowiadujemy z pierwszych rozmów jego bliskich – wybierającego się na front. Wcześniej mamy jednak do czynienia z niemą sceną, która wydaje się prologiem całości, oraz – jak się potem okaże – również jej epilogiem. Wokół wielkiego bilardowego stołu, na którym rozrzucone są zdjęcia, fragmenty gazet, listy i inne szpargały będące w istocie okruchami pamięci czy szerzej przeszłości znajdują się w różnych pozycjach bliscy nieobecnego scenicznie Jefa: jego ojciec, matka, siostra, wuj ze strony matki. Do siedzącego przy stole ojca podchodzi jego wuj ze strony ojca, Hubert i coś szepcze mu na ucho, żeby następnie wyjść. Gdy się za chwilę okaże, że jest przeciwny zarówno Niemcom, jak i zaangażowaniu chrześniaka we współpracę z faszystami, prolog ten wydaje się bardziej znaczący w strukturze spektaklu. Gdy bowiem popatrzymy na brata, który nie zgadza się z działaniami swojego brata i szepcze mu coś na ucho, może upomina, może prosi, a może wyjawia jakąś prawdę, zabieg ten nabiera cech mitycznych, odnosząc nas do Biblii. W perspektywie belgijskiej a właściwie Flamandzkiej (reżyser urodził się przecież we Flandrii), gest ten wydaje być głosem rozsądku, który zabierają w obliczu fatalnej decyzji o kolaboracji z Hitlerem niezaczadzeni narodową ideologią Flamandowie. Jako, że odbywa się to wszystko nad stołem pełnym pobudzonych przez okruchy zdarzeń wspomnień, do kotła których zaraz zostaniemy wrzuceni, żeby przeżyć tę historię raz jeszcze, prolog ten może być początkiem i końcem tej opowieści, gdyż pasuje zarówno do narracji wojennej, jak i tej Percevalowej, współczesnej, opowiadanej ku przestrodze, ale i w celu sprzeciwu wobec wyparcia; której częścią jest właśnie opowieść o rodzinie Jefa, jako parabola losu kolaborantów. Brat Staffa staje się więc jednocześnie Flamandem, bratem innego Flamanda. Grzech zaś kolaboracji jest tu już nie tylko grzechem, ale staje się też przedmiotem dyskusji o winie i pamięci.

Upominanie, czy też jak kto woli wyrzucanie bratu grzechu ma w sobie na  pewno arogancję, zwłaszcza, gdy bracia nie żyją w zgodzie. Powinno więc ono odbyć się, może nie na miękko, bo może być nieskuteczne, ale z pełnym zrozumieniem i to wydaje się być esencją Żółtego. Głęboka empatia, wielki wysiłek, żeby na spokojnie, z dystansu przeanalizować fakty i zrozumieć tych bliskich sobie przecież ludzi uderza od pierwszych momentów spektaklu. Nie rozmiękcza to, broń Boże antyfaszystowskiej wymowy dzieła i jednoznacznej oceny kolaboracji. Nie zabiera jednak godności ludziom, których widzimy i których postawy zostają napiętnowane. Kluczem do takiego podejścia wydaje się miłość do człowieka, którą Perceval ze swoim zespołem nieodmiennie manifestuje. Aktorzy kreują swoje postaci w taki sposób, że zaczynamy czuć do nich sympatię, bierzemy pod uwagę to, że możemy w jakiś sposób się z nimi identyfikować, a za chwilę szokuje nas to, co robią czy mówią. Efekt jest podobny do przejechania styropianem po szkle. Zastanawiamy się, jak to możliwe. Przykładem takiej postaci jest siostra Jefa, Mie, która z jednej strony święcie wierzy w obraną przez brata i rodzinę drogę służby diabelskiej Rzeszy, z drugiej zaś angażuje się w głęboko chrześcijańską inicjatywę pisania z nieznanym żołnierzem, dla którego jej listy stają się rodzajem działania wirtualnego anioła. Wstrząsającą postać matki Jefa, kreuje w spektaklu Chris Thys. Moja mama zawsze powtarzała mi, że czegokolwiek bym w życiu nie zrobił, zawsze mnie będzie kochała, bo miłości matki do dziecka nie można w ogóle traktować jako aktu woli czy wyboru. Trzeba przyznać, że taka właśnie jest sceniczna miłość matki Jefa. W tych oczach – początkowo ciągle zapłakanych, pełnych strachu o dziecko, będące przecież w ciągłym niebezpieczeństwie; stopniowo potem gasnących, gdy okazuje się, że Jef nie przyjeżdża, a listy od niego przestają przychodzić – odnalazłem jedną z najpiękniejszych realizacji przekonania mojej mamy na temat macierzyństwa. Od kilku dni chodzą za mną te matczyne oczy, zwłaszcza że spektakl oglądałem 26 maja.

Jak przystało na dobry teatr, nie jest to jedyna perspektywa, z jakiej problem tej kolaboracji zostaje pokazany, mamy jeszcze tło historyczne, spersonifikowane w postaciach Leona Degrelle, założyciela faszystowskiej partii Rex oraz Otto Skorzennego, austriackiego oficera Waffen -SS, zafascynowanych III Reszą i Hitlerem. Wydaje się, że ich postaci służą Percevalowi przede wszystkim do ukazania, w jaki sposób doszło do tego mariażu hitlerowców z Belgami, ironiczna hiszpańska puenta tej „sielankowej miłości” pokazuje zaś rozmiar bankructwa chłopców takich jak Jeff i ich rodzin, a w konsekwencji całego narodu, który żyrował swoimi postawami taki stan rzeczy. Gorzkie to wszystko, choć podane w przesłodzonym, smacznym sosie.

Najważniejszym i najbardziej bogatym w znaczenia pomysłem Percevala w Żółtym wydaje się nieobecność głównego bohatera, Jefa. Znamy go tylko poprzez opowieści jego rodziny i wstrząsające listy, które ze wschodniego frontu śle bliskim. Przypomina to sytuację z mrożkowskiego Portretu, w którym wszystko kręci się wokół obrazu Stalina, choć jego samego dawno już nie ma. Nie ma fizycznie również portretu, gdyż go zdjęto, ale jaśniejszy kształt odbity na ścianie przypomina wciąż, że jednak jest: w pamięci, w głowie, w sercu. Z Jefem jest podobnie, jest bohaterem opowieści, ale też refleksem po swoim życiu w okruchach wydobywanych z pamięci. Nie ma go, a wciąż jest bohaterem tej opowieści. Pięknie do tego nawiązuje motyw stołu. Perceval co jest oczywiste,  to mistrz rekwizytu: funkcję stołu w rodzinnym domu Jefa pełni wielki stół bilardowy, zarzucony nie kulami, gotowymi do gry, ale – jak już pisałem – skrawkami przeszłości, listami, zdjęciami czy artykułami z gazet. Nie ma też nigdzie kijów bilardowych ani, co najciekawsze dziur, do których kule mogłyby wpadać. W tym kontekście wygląda to wszystko poruszająco: jakakolwiek bowiem gra z figurą Jefa (z przeszłością, gra w rozlicznie) jest niemożliwa, bo ani nie ma narzędzi, żeby losami tych 405 chłopców, z których zostały papierowe strzępy grać, ani nie ma miejsc, które byłyby dobre jako punkty obiektywnego potwierdzenia wygranych kolejnych etapów gry. Bo nie o zabawę w winę i karę tu chodzi, ale o człowieka, jego życie, wybory i los.

Jef więc jest i go nie ma, jest kolorowanką, którą widz, niczym małe dziecko musi sobie pomalować (spektakl jest głównie czarnobiały), podobnie jak flagi, złowrogo łopoczące na wietrze i używane w różnych momentach spektaklu czy cała ta opowieść Percevala. Pokoloruj mnie prosi widza ten świat, zrób z niego prawdziwie swój obraz. Nie miałem na to w sumie ochoty, kolor może prowokować piękno i zamazywać obraz, prowadząc człowieka na manowce. Niech będzie tak jak jest, czarno – biało, w końcu nie zawsze w życiu jest kolorowo.