NA OŚCIEŻ! – oficjalny dziennik festiwalu Open The Door w Katowicach

zdj. Przemysław Jendroska

Piątek, 1 lipca 2022

Nieopowiedziana historia – o spektaklu „a.y.l.a.n” w reż. Bierty Neziraj z Teatri i Qytetit – Gjilan z Kosowa

Katowicki pokaz spektaklu „a.y.l.a.n” różnił się znacznie od tego szczecińskiego, ale należało się tego spodziewać, gdyż tak się zawsze dzieje, gdy spektakl odbywa się w zmieniającej się przestrzeni. Widownia Teatru Śląskiego nie dość, że jest znacznie bardziej płaska i otwarta, to jeszcze dużo lepiej widoczna ze sceny niż ta w Teatrze Lalek Pleciuga. Nasza więc percepcja kosowskiej opowieści przebiega na innym poziomie komunikacji. Może dlatego przedstawienie to wydało mi się dużo bardziej zajmujące, niż za pierwszym razem.

Uderzył mnie w nim przede wszystkim ironiczny ton scenicznej opowieści i jego finałowe zderzenie z prawdziwym zdjęciem kurdyjskiego chłopca. W pierwszej scenie spektaklu Bierty Neziraj, ubrani w nieco przesadne czarne garnitury aktorzy wyłaniają się spod rzędów foteli, niczym syreny czy inne morskie stworzenia, kreując nam tym samym miejsce akcji przedstawienia, czyli brzeg Morza Śródziemnego w „uroczej”, choć zapomnianej przez Boga i ludzi sycylijskiej miejscowości Roccalumera. Gdy się głębiej zastanowić, sama nazwa miejscowości wygląda na wieloznaczną: Rocca po włosku znaczy twierdza, lume zaś to światło, czyżby więc Neziraj ze swoim zespołem sugerowała, że żyjemy w Europie – bo ów brzeg między widownią a sceną jest ewidentnie metaforą współczesnej Europy – „twierdzy prześwit”? Najwyraźniej, gdyż już w pierwszych słowach dowiadujemy się, że pewne małżeństwo stoi w porcie owego miasteczka z transparentem w języku arabskim i angielskim Kochamy uchodźców. Prosimy, zatrzymajcie się tutaj. Oczywiście wiadomo, że to początek  drugiej, lepszej i niemożliwej wersji tej opowieści. 

Opowieść właściwa jest ukryta – ta, którą śledzimy na scenie, złożona jest  z fragmentów inscenizowanych przez aktorów. Wiele scen zostaje pominiętych, w finale zaś, gdy ukazuje się zdjęcie, zaczynamy się domyślać, dlaczego. Bo pokazują nam one nas samych w niezbyt korzystnym świetle. Lubimy zresztą myśleć o sobie dobrze i widzieć się tylko w dobrym świetle, prawda?

„a.y.l.a.n” to spektakl wciąż potrzebny – i w Europie, i w Polsce. Wszędzie. U nas wydaje mi się z powodów szczególnych, pomoc dla Ukraińców wielu z nas już przecież zwolniła moralnie z jakiejkolwiek troski o potrzebujących. Tak trudno pilnować w sobie człowieka.  

zdj. Przemysław Jendroska

Found in translation – o spektaklu W tłumaczeniu Wojtka Ziemilskiego z Teatru Współczesnego we Wrocławiu

Spektakl Wojtka Ziemilskiego W tłumaczeniu to monodram głuchego (nie głuchoniemego) poety i aktora Adama Stoyanowa, bo jak się okazuje Polski Język Migowy w skrócie PJM niczym się od innych języków nie różni. Jako że jest systemem znaków służącym przede wszystkim do komunikacji, można z jego „liter” – gestów – budować słowa, zdania a więc i poezję. Adam Stoyanov w spektaklu Wojtka Ziemilskiego nie zajmuje się jednak swoimi wierszami, a poezją Tadeusza Różewicza, którą próbuje na naszych oczach tłumaczyć na swój język. Trzeba przyznać, że próby te wymagają wiele wysiłku i cierpliwości, ale przecież tłumaczenie poezji na inny język nigdy nie należało do zajęć najłatwiejszych.

Wybór wierszy również nie jest przypadkowy, gdy się bowiem przysłuchamy ich treści, okaże się, że zostały one dobrane tak, żeby w jakimś stopniu odnosiły się do przestrzeni semantycznej języka bliskiego człowiekowi głuchemu. Taki zabieg przyniósł wspaniałe rezultaty, na skutek bowiem przejęcia funkcji podmiotu lirycznego przez głuchego aktora, wiersze te całkowicie zmieniły swoje znaczenie, ukazując nam swoje zupełnie nowe oblicze. Nie tylko zresztą wiersze, ale wprost zdania czy pojedyncze słowa. Dobrym przykładem jest tu poruszona w spektaklu kwestia słówka cisza, które z perspektywy osoby głuchej będzie oznaczać ciemność, bo wtedy znaki języka migowego znikają.

Gdy przeczytałem zapowiedź spektaklu Wojtka Ziemilskiego pomyślałem, że to wspaniały pomysł, poezja Różewicza bowiem zawsze wydawała mi się twórczością osoby w jakimś stopniu przytłumionej przez wojnę, w jakiejś mierze nią ogłuszonej na różnych poziomach. Może dlatego, że gdy omawialiśmy w szkole Ocalonego, w tym samym czasie obejrzałem słynny wojenny obraz Elena Klimowa Idź i patrz, z przerażającą sceną, w której dziecko będące świadkiem bombardowania głuchnie, czego efekt można usłyszeć też w warstwie dźwiękowej filmu. Odtąd już zawsze wydawało mi się, że coś takiego właśnie w sferze ducha spotkało w czasie wojny Różewicza, dlatego jego poezję odbierałem jako chłodną, precyzyjną, a miejscami nawet klaustrofobiczną. Adam Stoyanow na scenie Teatru Śląskiego nie tylko brawurowo nam tę poezję wytłumaczył, ale wprost ją na nowo odkrył, za co bardzo mu dziękuję.

Najważniejsze jednak w tym spektaklu było to, że Stoyanow „wytłumaczył” nam, widzom język migowy, cierpliwie tłumacząc, że nie jest on śmieszną choreografią rąk, tylko prawdziwym pełnoprawnym językiem, komunikującym grupę ludzi ze światem a może przede wszystkim pozwalającym im ten świat zrozumieć i opisać. I to druga wielka z tego przedstawienia korzyść. W tłumaczeniu powinien zobaczyć każdy, to książkowy przykład spektaklu realizującego hasło zawarte w nazwie festiwalu Open the Door!

Piątek, 1 lipca 2022

Żniwa  – na pożegnanie Festiwalu Open The Door

Nadszedł czas, by się pożegnać. IV Międzynarodowy Festiwal Open The Door w Katowicach przeszedł do historii, ale wrażenia po obejrzeniu wielu świetnych spektakli gdzieś w nas, widzach, pozostaną. W tym miejscu serdecznie dziękuję dyrektorowi MFOTD oraz Teatru Śląskiego, Robertowi Talarczykowi  – za zaufanie i zaproszenie do tej niesamowitej międzynarodowej wspólnoty artystów i publiczności, jaką wraz z Gośćmi festiwalu oraz swoim Zespołem wymyślił i stworzył dla nas, widzów. Pragnę podziękować również kuratorce programowej, Dagmarze Gumkowskiej, za zaproszenie i pomoc, pogratulować jej znakomitego teatralnego smaku, a przede wszystkim gotowości na pokazywanie tego, co w teatrze najcenniejsze: mądrości i otwartości. Dziękuję Artystom, których spektakle mogliśmy oglądać i widzom, którzy tłumnie przychodzili na przedstawienia i pospektaklowe spotkania. Na koniec chciałem podziękować wszystkim moim Czytelnikom, że zaufali mi, i w tę śląsko – światową podróż się ze mną wybrali. Poświęcony mi przez Was czas i Wasza uwaga są dla krytyka najlepszą motywacją do pisania o teatrze. Wreszcie – save the best for last – dziękuję głównemu sponsorowi MFOTD, firmie GAZ-SYSTEM S.A., bez której zaangażowania i pomocy to ważne i mądre wydarzenie nie mogłoby się odbyć. Rzadko dziękuję sponsorom, bo zajmuję się merytoryką, ale tutaj postanowiłem zrobić wyjątek, a to dlatego, że w dobie wojny i kryzysu, jaki zaczął się z jej powodu dla artystów i kultury, niezwykle ważne jest, żebyśmy sobie uzmysławiali każdego dnia, że razem odpowiadamy za naszą polską wspólnotę, która nie przetrwa bez kultury. Firma GAZ-SYSTEM S.A. o tym pamięta, co warte podziwu i uznania.

Dziękuję za uwagę; do zobaczenia – mam nadzieję – w przyszłym roku! We wspaniałym Teatrze Śląskim w Katowicach! 

zdj. materiały prasowe MFOTD

Poniedziałek, 27 czerwca 2022

Kiedyś byłam Różą, lecz nie jestem teraz – o spektaklu A ja żyję bardzo w reż. Ewy Galicy z Fundacji Pod Sukniami

W jednej z początkowych scen Romek Zańko z Fundacji Pod Sukniami, chcąc przybliżyć aktorowi Pawłowi Niczewskiemu postać swojego przyjaciela, szczecińskiego poety z zespołem downa, Piotra Gęglawego, głównego bohatera opowieści, każe mu rysować rysunki. Gdy Zańko odrzuca kolejne wersje, trochę się denerwując, że Niczewski wciąż nie rozumie, o co mu chodzi, przyszła mi na myśl słynna scena z Małego Księcia, w której biedny Pilot nie umie narysować baranka. W miarę upływu spektaklu okazało się, że to całkiem dobry trop. Przypowieść Saint-Exupery’ego tłumaczy bowiem nie tylko meandry przedstawionej w spektaklu opowieści o Gęglawym, ale też ujawnia jego podskórną narrację, która wydaje się tu kluczowa.

Jeśli Romka Zańko, przyjaciela i świadka życia Piotra Gęglawego, obsadzimy w roli Małego Księcia, a Pawła Niczewskiego – w roli Pilota, to automatycznie okaże się, że sam Piotr Gęglawy stanie się Różą, która – jak pamiętamy – żyje sobie gdzieś na innej planecie. W zestawieniu z informacją, że bohater spektaklu od dwóch lat znajduje się w śpiączce, ta prosta analogia zaczyna nagle wychodzić poza przestrzeń teatru czy literatury. Inaczej, głębiej i tragiczniej wygląda tu też sytuacja samego Romka Zańki. Jest on bowiem porzucony przez swoją różę nie tyle na skutek kaprysu, ile okrutnego losu. Do tego nie można powiedzieć w tej sytuacji, że Piotr Gęglawy go zostawił, nie można też powiedzieć, że przy nim jest. Znów jesteśmy poza teatrem. Jedyną różnicę widzę w zakończeniach obu opowieści: tam Mały Książę korzysta z pomocy Żmii, żeby po doświadczeniach, jakie zdobywa w czasie ziemskiej podróży, wrócić na swoją planetę, do swojej Róży; tu takie zakończenie jest niemożliwe, Piotr Gęglawy nie dotarł bowiem jeszcze prawdopodobnie na swoje miejsce, w związku z tym Romek Zańko postanowił nie tylko poczekać, ale wprost zdać nam relację z tego trudnego, nieoczywistego i niewątpliwie bolesnego etapu drogi, a przy okazji przybliżyć Pilotowi/Niczewskiemu oraz widzom postać swojego przyjaciela.

Wspominałem chwilę wcześniej o drugiej warstwie narracyjnej spektaklu. Spotkanie Pilota i głównego bohatera w Małym Księciu to przede wszystkim wielka lekcja dla nich obu. Lekcja rodzącej się w bólach trudnej przyjaźni, tolerancji wobec drugiego człowieka, uważności i cierpliwości. Podobnie jest w spektaklu Ewy Galicy: Zańko przychodzi do  Niczewskiego, żeby ten mu pomógł – przynajmniej takie jest pierwsze wrażenie – opowiedzieć o Piotrze Gęglawym oraz jego życiu i twórczości. Spotkanie to jednak, z racji różnic zarówno w podejściu do tematu, jak i samego sposobu opowiadania, stanie się samo w sobie opowieścią o trudnym docieraniu się dwóch ludzi, mających wprawdzie szczytny wspólny cel, ale i różne patenty na jego osiągnięcie. Będzie to więc opowieść o… rodzącej się w bólach trudnej przyjaźni, tolerancji wobec drugiego człowieka, uważności i przede wszystkim cierpliwości.

Ale to nie wszystko. Ewa Galica postanowiła jeszcze poszerzyć pole semantyczne interpretacji, dokładając wątek teatralny. Niczewski akcentuje ciągle, że jest aktorem, Zańko zaś wchodzi na scenę z widowni, sugerując nam, że jest prawdziwy, że pochodzi nie z teatru, a z rzeczywistości. Można powiedzieć po prostu, że świadek i przyjaciel bohatera spotyka człowieka, który ma go niejako grać czy też przedstawiać na scenie. Z tej perspektywy trudna sceniczna  relacja Zańki i Niczewskiego jest też opowieścią o napięciu, jakie powstaje na styku sztuki i życia. Opowiadanie o czymś w teatrze różni się przecież diametralnie od tego życiowego, gdy siadamy po prostu przy stole, uwalniając emocje i folgując swojej pamięci. Muszę przyznać, że to niepozorne przedstawienie zaskoczyło mnie liczbą narracji i sposobem ich zaplątania, chciałbym więc w tym miejscu pogratulować przede wszystkim młodej reżyserce, Ewie Galicy. Widać tu zarówno duży talent, jak i pewien rodzaj sprawności, zaskakujący u tak młodej Artystki. Brawo!

Fundacja Pod Sukniami przywiozła wprawdzie mały, kameralny, prosty spektakl, ale jest on spełnieniem marzeń o dobrym teatrze, pozostaje bowiem pod powieką, w sercu i co najważniejsze – w pamięci.  

zdj. GW Białystok

Sobota, 25 czerwca 2022

Szepty i krzyki – Krzykucha. Stand Up (For Your Rights) Comedy Jany Shostak z Komuny Warszawa

Po 24 lutego, czyli po inwazji Rosji na Ukrainę przy wsparciu reżimu Łukaszenki, sytuacja Białorusinek i Białorusinów w Polsce i innych krajach mocno się skomplikowała. I nie mówię tutaj o znanych tenisistkach czy innych osobach publicznych, a o tych, którzy po nieudanej rewolucji w sierpniu 2020 roku musieli uciekać z Białorusi, żeby ratować swoje zdrowie, a często nawet życie. Po pierwsze, ich walka i jej konsekwencje zeszły całkowicie na drugi plan, po drugie – stali  się oni ofiarami słusznej z założenia polityki ostracyzmu i sankcji wobec Rosji i jej sprzymierzeńca. Tych kilka tysięcy umęczonych i żyjących w skrajnie dramatycznych warunkach ludzi (wygnanie, strach przed mackami reżimu, który – jeśli zechce – może nimi sięgnąć gdziekolwiek i po kogokolwiek, lęk o pozostałych w Białorusi członków rodziny czy wreszcie permanentny stan zawieszenia na każdym poziomie życia) zostało umieszczonych w swoistej strefie niczyjej, charakteryzującej się „bombardowaniami” z dwóch stron, reżimu i obrońców Ukrainy, walczących ze sobą na śmierć i życie na różnych poziomach.

I z tej właśnie ziemi niczyjej zaczyna krzyczeć do nas Jana Shostak – znana artystka, aktywistka, polityczna emigrantka, sercem i duszą zaangażowana w walkę z reżimem (środkami, jakie ma w danej chwili do dyspozycji) oraz w pomoc jego ofiarom i ich rodzinom. Shostak dobrze też zrozumiała, że w sytuacji, w jakiej znajduje się jej naród, należy prowadzić kampanię informacyjną, uświadamiającą, jaka jest sytuacja jej rodaków po nieudanej rewolucji i jak możemy im tu (na Zachodzie jakby nie było) pomóc. W związku z tym postanowiła wykorzystać każdą okazję, żeby o sytuacji Białorusi nie tylko mówić, ale wprost… krzyczeć. Krzyczała więc dosłownie podczas słynnej akcji w sejmie, krzyczała – już metaforycznie – na konkursach piękności, w których brała udział, żeby dotrzeć do jak najszerszej publiczności czy na gali Paszportów Polityki, podczas której najbardziej “krzyczała” nie wręczana jej nagroda, a słynna suknia z wizerunkami więźniów politycznych, ofiar Łukaszenki. Jako że potencjał performatywny jej publicznych wystąpień był od początku niezwykle nośny, musiał nadejść moment, gdy teatr w jakiś sposób się o Janę Shostak upomni. I tak się właśnie stało. Grzegorz Laszuk z Komuny Warszawa udostępnił Janie Shostak przestrzeń, ona zaś przetworzyła swoje trudne i dramatyczne doświadczenia na mający formę stand-upu performans Krzykucha. Stand Up (For Your Rights) Comedy.

Chociaż Shostak nazywa się w swoim spektaklu krzykuchą, krzyk tym razem nie stanowi formy ekspresji jej wypowiedzi. Zresztą wszystko tu jest wbrew zabiegom formalnym: stand-up comedy nie śmieszy a smuci, for Your rights znaczy tak naprawdę o moje prawa, rekwizyty nie są preparowane, lecz autentyczne, teatr zaś nie jest w gruncie rzeczy teatrem, a życiem opowiedzianym ze sceny. Gdy się przyjrzeć bliżej temu spektaklowi, okaże się, że Jana Shostak zmienia dyskretnie perspektywę, z jakiej opowiada wciąż te same historie (lecz czy może ona myśleć o innych?). Wskazuje na nią ironiczne imię Krzykuchy, które to słówko wydaje się zręcznym i dowcipnym neologizmem, stworzonym na potrzeby bohaterki/narratorki, a kojarzącym się z mityczną szeptuchą (i znów krzykucha okazuje się w spektaklu szeptuchą), czyli szamanką czy wręcz uzdrowicielką, używającą swej mocy, żeby uzdrowić człowieka, zwierzę, a przez nich może całą planetę. Z takiej perspektywy spektakl Shostak staje się więc dobroczynnym ziołem, rytuałem, za pomocą którego krzycząca szeptucha chce uzdrowić ludzi, państwa, świat.

Gdy patrzyłem na jej katowicki występ, w którym nie było już tyle siły, pasji i zaangażowania, co na przykład w ten sejmowy performans, pomyślałem, że najbiedniejsi są w naszym świecie lekarze, szamani, uzdrowiciele. Naprawią oni bowiem może ludzki organizm czy świat – ale kto naprawi ich? Kto uleczy szeptającą z braku sił krzykuchę? Kto da jej siłę, gdy wypłacze ona wszystkie łzy i wykrzyczy całą swoją bezradność, złość, nienawiść i wołanie o pomoc? W teatrze odpowiedź jej prosta: to widzowie, autentyczne łzy, zrozumienie, gesty wspólnotowe. Ale o 21:00 jest już po wszystkim. Jana Shostak i jej bracia zostają znowu sami, w przestrzeni ziemi niczyjej, bombardowani przez reżim z jednej strony, hejtowani z drugiej przez zaślepionych obrońców Ukrainy. Pamiętajmy o tym – teatr uczy, że tak niewiele potrzeba, żeby krzykucha odzyskała wiarę w sens swojego życia, a przez nią także swój głos!

P.S. Życie dopisało piękny epilog do tego katowickiego pokazu. Nazajutrz w hotelu uśmiechnięta pani Jana jadła śniadanie ze swoją mamą i bratem. Siedzieli zatopieni w jakiejś rodzinnej intymności, autentycznie szczęśliwi, zajęci w stu procentach sobą. Okazało się, że pani Jana w tych dniach widzi się z nimi pierwszy raz od półtora roku! Wyobrażacie sobie? Półtora roku między jednym a drugim śniadaniem z bliskimi… Naprawdę chcemy tych konkretnych ludzi z czegokolwiek rozliczać?

zdj. Przemysław Jendroska

Pawła Szkotaka road to hell – o spektaklu Eurydyka Teatru Biuro Podróży

Nazwa słynnego Teatru Biuro Podróży nigdy nie była bardziej aktualna, zespół Pawła Szkotaka zabrał w nas bowiem w niezwykłą, klimatyczną i intymną (mimo że to spektakl teatru ulicznego!) podróż do… piekła. Pretekstem do niej stał się jeden z najpiękniejszych mitów greckich, historia Orfeusza i Eurydyki, którą na potrzeby spektaklu umieszczono w czasoprzestrzeni zarazy. Oprócz znakomicie funkcjonującego mechanizmu scenicznych/ulicznych działań w spektaklu wyróżniało się aktorstwo pary głównych bohaterów, w których wcielili się Maja Osińska i Maciej Zakrzewski. Zaskoczyło mnie to, że oprócz znakomitej dyspozycji w wykonywaniu scenicznych działań, byli w stanie zagrać emocje swoich postaci tak precyzyjnie i głęboko. Wielkie brawa.

Z punktu widzenia teatru mocnym punktem były nakładające się na siebie narracje: opowieść o miłości młodych ludzi, mit Orfeusza i Eurydyki oraz uosobiona w postaciach szczurów, trwająca gdzieś ciągle zaraza. Na stykach owych narracji dochodziło do nieoczywistego poszerzenia horyzontu semantycznego, przez co spektakl znacznie wykraczał swoim poziomem ponad częste w tym nurcie proste widowiska. Szkotak świetnie operuje znakiem teatralnym, co można było prześledzić, analizując na przykład wątek bilardowy, wykorzystujący symbolikę kuli numer 8 czy narrację współczesnej hali odlotów.  Cały zresztą świat przedstawienia zbudowany jest na niebanalnym połączeniu sfery realistycznej z metafizyczną. Udaje się to wszystko znakomicie, gdyż spektakl ze względu na swoją formę operuje znakiem prostym (nie prostackim!) i komunikatywnym. Widzowie więc od razu odnajdują się w tej opowieści, dostając szansę na prawdziwe jej przeżycie. Pospektaklowe wrażenia widzów nie pozostawiły co do tego wątpliwości. Czegóż zatem chcieć więcej? Brawo!   

zdj. Przemysław Jendroska

Piątek, 24 czerwca 2022

Powolne rdzewienie człowieczydeł  – o spektaklu Fatherland Jana Mocka syna i Jana Mocka ojca.

Zacznijmy od końca przedstawienia Janów Mocków (ojca i syna). W finale starszy z mężczyzn opowiada, że w latach dziewięćdziesiątych był współzałożycielem instytucji ochrony przyrody, marzeniem zaś jego i jego kolegów było posiadanie małej niezależnej agencji, która w szeroko pojętym znaczeniu zmieni świat. Po trzydziestu latach okazało się jednak, że ta mała wyspa lepszego świata rozrosła się w wielogłowego potwora, miotającego rozporządzeniami, Jan Mocek poniósł zatem wraz ze swoimi współpracownikami w jakimś sensie porażkę. Pięknych bowiem idei nie udało się wcielić w czyn, świat nie tylko pozostał, jaki był, ale wręcz zmienił się na gorsze. Jako że mężczyzna opowiada o tym ze sceny, w opozycji do własnego syna i w kontekście jego doświadczeń, historia ta staje się doświadczeniem pokoleniowym. Żeby ją jednak  – i cały spektakl – w pełni zrozumieć, należy się teraz cofnąć do jego początku.

Jan Mocek Starszy wychodzi do publiczności i zaczyna wykonywać różne proste działania, z offu zaś płynie narracja jego syna, informująca widzów, że za trzydzieści lat będzie rok 2052, a nasz bohater będzie miał 69 lat. Gdy po chwili ekran, na który wyświetla się projekcje, na chwilę zniknie, okaże się, że po drugiej jego stronie znajduje się Jan Mocek Młodszy. Łudząco  podobny do ojca, tak samo ubrany i posługujący się takim samym rekwizytem, czyli małą bieżnią, jakich wiele na siłowni. Jeśli więc założymy, że Fatherland to spektakl, w którym pokolenie obecnych czterdziestolatków (prawem przemiany opowieści scenicznej w system znaków teatralnych) przegląda się w pokoleniu swoich ojców, życie i doświadczenie Jana Mocka Starszego stanie się zwierciadłem okrutnym i wyostrzającym, sam zaś moment przejrzenia się w nim –  wyjątkowo nieprzyjemny. Spektakl Mocków sugeruje bowiem – za pomocą zabiegu z weryfikacją życia po 30 latach – że teatr, który jest celem i życiem młodego Mocka (wiemy to z rzeczywistości), spotka ten sam los, co instytucję jego ojca, zakładając, że los człowieka, bez względu na czasy i profesje, kończy się zawsze tak samo, na – powiedzmy – powolnym rdzewieniu dalekosiężnych planów, marzeń i ambicji, czy szerzej człowieka w całej jego istocie. Co ciekawe, owo „rdzewienie” odbywa się na poziomie duchowym, o tym już napisałem, oraz na poziomie fizycznym, stąd Jan Mocek mocno eksploatuje tu wątki związane z obsesją usprawnienia stygnącego na różnych poziomach ludzkiego ciała.

Dopiero teraz więc widać, że spektakl Jana Mocka Młodszego jest w gruncie rzeczy rozpaczliwą próbą opóźnienia odwiecznego i nieuchronnego procesu „rdzewienia” człowieka, któremu wszyscy ulegają. Możemy oczywiście, niczym na komunistycznym osiedlu, dokonać liftingu starych budynków (jeden z wątków spektaklu), ale owego mierzonego upływem czasu procesu samounicestwienia zatrzymać się nie da – chyba że w teatrze. Czas bowiem spektaklu Mocków to właśnie jedyny sposób, żeby wykraść z tego procesu matki natury te kilkadziesiąt minut i przenieść się na chwilę do równoległej rzeczywistości. Wprawdzie w realu jest ona równie skuteczna jak owa rewitalizacja bloków, czy wyćwiczenie „kaloryferka”, ale w sferze naszego samopoczucia jest najlepszym rozwiązaniem, na jakie człowieka stać. Pozwala oszukać i naturę, i czas. I z takim właśnie szelmowskim uśmiechem, wzmacniającym poczucie wygranej, opuściłem Teatr Śląski. Janowie Mockowie uświadomili mi bowiem, że paproć kwitnie nie jeden raz w roku, ale codziennie, trzeba tylko wiedzieć, jak jej szukać, i gdzie ją znaleźć.

zdj. Przemysław Jendroska

Czwartek, 23 czerwca 2022

Bracia na scenie, bracia w życiu – o jubileuszu Klubu Wysokiego Zamku i spektaklu Bracia Wojciecha Mierkułowa z Teatru Ubogich.

Rzadko się zdarza, żeby ktoś dzisiaj przeczytał Braci Karamazow Dostojewskiego (pomijając nawet dyskusję o rosyjskiej kulturze, toczącą się od początku inwazji Rosji na Ukrainę), a co dopiero ich wystawił! Tym większą niespodzianką okazał się więc spektakl Bracia Teatru Ubogich w reżyserii Wojciecha Mierkułowa, w którym wystąpili podopieczni i wolontariusze Klubu Wysokiego Zamku. Instytucja ta, stworzona przez Wiolettę Iwanicką-Richter oraz jej męża, Marka Richtera dokładnie dwadzieścia lat temu, w katowickiej dzielnicy Załęże, powstała, jak można przeczytać na jej stronie internetowej, z następujących pobudek:

Stykając się na co dzień z osobami ponoszącymi tragiczne skutki uzależnienia,
poczuliśmy się zobowiązani do podjęcia działań, które mogłyby uchronić wielu z nich, spełniając funkcję profilaktyczną, a zarazem proponując alternatywę w zamian za używki i narkotyki oraz związany z nimi styl życia.

Spektakl Bracia jako dzieło teatralne wydaje się najpiękniejszą formą alternatywy w zamian za używki i narkotyki. Teatr bowiem to od zawsze wspaniały szpital ludzkich dusz, mały uniwersytet wspólnoty wykluczonych.

Pani Wioletcie oraz całemu teamowi Klubu Wysokiego Zamku serdecznie gratuluję dwudziestu lat tak potrzebnej dzisiaj pracy i nadludzkiego często charakteru, niezbędnego do pracy z uzależnieniami, oraz zmagań z nieludzkim w pewnych kwestiach systemem naszego państwa. Nieludzkim zwłaszcza dla osób wykluczonych, rzecz jasna. Artystom Teatru Ubogiego zaś, którzy tak pięknie zaprezentowali swoje talenty na scenie Malarnia Teatru Śląskiego, kłaniam się w pas. A są to: Wojciech Adamski, Sebastian Golda, Grzegorz Kulik, Emanuel Andersen, Ewa Stankowska, Małgorzata Moroń, Hela Walczyk, Marcelina Głomb, Krzysztof Perfecki, Mateusz Skiba, Paweł Sampolski, Andrzej Sobczyk oraz Jagoda Golda. Brawo!

zdj. Przemysław Jendroska

Magnes – o spektaklu Migrare Juana Santacreu kompanii Cia Maduixa z Walencji

Cztery kobiety i pusta przestrzeń, tak napisano o tym spektaklu w festiwalowym katalogu (jak dobrze, że istnieje jego papierowa wersja, zwłaszcza że nie zawsze można w teatrze korzystać z internetu!), a ja wczoraj miałem zupełnie inne wrażenie, szczególnie w finale przedstawienia, które odbyło się na szczelnie wypełnionym widzami (także tymi przypadkowymi, zatrzymanymi kunsztem hiszpańskich aktorek placu przed Teatrem Śląskim). Pomyślałem, że owe uchodźczynie, kobiety, zmuszone nagle do opuszczenia swoich domów i krajów, odbywają te swoje dramatyczne i często niekończące się podróże właśnie w tłumie innych ludzi, z tą tylko różnicą, że w życiu niewiele osób poświęca im czas i uwagę. Nienajlepszy to czas, żeby akurat Polakom dziś wytykać brak empatii i chęci pomocy, ale pamiętajmy, dobro samo nie będzie rosnąć, trzeba je ciągle podlewać, pilnując w sobie człowieka, jak pisała Noblistka Swietłana Aleksijewicz. Zwłaszcza że powierzchowność hiszpańskich aktorek wskazywała raczej na to, że uchodźczynie, którym dają one „taneczny głos” i możliwość opowiedzenia swoich historii, kojarzyły się raczej z potrzebującymi z Syrii i Afganistanu, niż z tymi z Ukrainy. A jak wiadomo, chęć pomocy takim uchodźcom nie jest już w Polsce tak powszechna.

Spektakl Migrare Juana Santacreu jest zjawiskowy, ale należy do gatunku tych, które opisuje najlepiej zagadka z filmu Życie jest piękne Beniniego. Co to jest: jak ją nazwiesz, to zniknie. Chodzi oczywiście o ciszę. Podobnie jest z tym przedstawieniem, należącym do nurtu teatru tańca: należy je zobaczyć, przeżyć i schować sobie gdzieś głęboko pod powieką czy na dnie duszy, bo gdy się zaczyna je opowiadać, jego czar znika.

O jednej rzeczy chciałem jeszcze wspomnieć. Laia Sorribes, Melisa Usina, Paula Quiles, Sara Canet grają ten jakby nie było spektakl uliczny, należący przede wszystkim do teatru formy, jak psychologiczny dramat. Ważna w nim jest nie tylko spektakularna forma, ale i pięknie wymyślona dramaturgia emocji, i tu bym właśnie upatrywał wielkiej siły Migrare, potwierdzonej dziesiątkami przypadkowych osób, złapanych w pułapkę tego spektaklu na placu przed Teatrem Śląskim. Magnes, panie, czysty magnes!

zdj. D. Matvejew

Środa, 22 czerwca 2022

Jago w gondoli w szarży na skały – o Otellu Oskarasa Koršunovasa z wileńskiego OKT

Dramat Otella podzielony jest na dwie wyraźne części, niepokrywające się jednak z częściami spektaklu. Jesteśmy oto w zagrożonej morskim atakiem Turków Wenecji, która organizuje właśnie obronę, skupiając swoje wojska wokół wodza armii, tytułowego Otella. W międzyczasie wybucha dotyczący jego prywatnego życia skandal. Okazuje się, że czarnoskóry Otello potajemnie ożenił się z piękną Desdemoną, córką szlachcica weneckiego Brabancja, co w świetle tradycji i zwyczajów weneckich było mezaliansem bez precedensu. Doża wenecki łagodzi konflikt między swoim wodzem a ojcem jego małżonki, bo potrzebuje go do brony swego księstwa. Turcy tracą flotę, Otello wykazuje się bohaterstwem, ruszyć go więc oficjalnie nie można. W pewnym sensie wygrywa. I tu następuje etap drugi tej historii, a do gry wkracza znów nienawidzący go jego podwładny, Jago, doprowadzając w końcu Otella do tragedii. Najpierw zręcznie manipulując faktami i ludźmi, zasiewa w jego umyśle wątpliwość co do wierności Desdemony, po czym – wykorzystując jego chorobliwą zazdrość – doprowadza go do szaleństwa, którego ostatnim akordem będzie zbrodnia dokonana na niewinnej żonie.

Korsunovas zaskakuje od razu propozycją obsadową. Otella w jego spektaklu gra bowiem litewska aktorka pochodzenia afrykańskiego. Z takiej zaś perspektywy szekspirowska opowieść robi się od razu dużo bardziej skomplikowana. Po pierwsze, relacja Otella i Desdemony staje się nieheteronormatywna, po drugie pozycja Otella w armii weneckiej wprowadza do spektaklu temat kobiety dowodzącej mężczyznami, do tego lesbijki, co w prostym, żołnierskim świecie jeszcze długo stanowić będzie odrębny problem. Po trzecie wreszcie łączy te wszystkie kręgi wykluczenia z obecnym u Szekspira problemem rasizmu, zwizualizowanym przez Koršunovasa poprzez użycie powierzchowności konkretnej aktorki. Bardzo dużo grzybków w barszcz, pytanie tylko, czy da się taką zupę normalnie strawić. W moim pojęciu niestety nie. Otello jest kobietą, ale jej nie gra. Mówi po litewsku językiem męskich końcówek – czyżby więc zamysł był taki, że Otello to mężczyzna z kobiecą duszą? Jak to odróżnić, kiedy seks (subtelnie i pięknie pokazany) uprawiają dwie kobiety, jak to oddzielić? Osobiście widziałem na scenie dwie kochające się kobiety, lesbijki, które w patriarchalnym świecie są ze sobą na dobre i złe, walczą o siebie, przeciwstawiają się stereotypom. Nie widział tego jednak reżyser, uporczywie opowiadając o małżeństwie mężczyzny z kobiecą duszą, który pod wpływem podatności na manipulacje zaczyna widzieć to, czego nie ma, ulegać temu i po męsku masakrować wszystko, co udało mu się zbudować i co kocha. Na tym polega główny fałsz tego spektaklu. Inne są tylko jego pochodną, za przykład zaś niech posłuży kwestia reakcji reszty na Otella i jego żonę. Narodowo-kibicowsko potraktowani męscy bohaterowie tragedii (dresy i sceny ćwiczeń parawojskowych) z Jagonem na czele robią świństwa z powodu braku awansu czy zawiści o kolegę, totalnie nie zauważając homoseksualnej relacji swojego znienawidzonego wodza i jego dziewczyny, w której nieszczęśliwie kocha się Rodrygo. Od razu cała moja jaźń się buntuje: jak to? Kolesie, którzy z zakazu pedałowania i nawracania lesb gwałtami zrobili sobie sztandar, nie zauważają, że na scenie całują się dwie kobiety? I co – i nic? Rodrigo nie wie, że kocha się w lesbijce? Coraz więcej pytań, coraz mniej odpowiedzi. Kobieta wodzem i wszyscy jej tak po prostu słuchają, nie komentują na boku faktu, że jest gorsza od mężczyzny, że zniewieściały homoseksualny – jak mi się sugeruje – doża opiera swoją władzę na kobiecie, i to na lesbijce? Może to zgodne z naprawdę słabo wymyśloną i przeprowadzoną papierową koncepcją reżysera, ale z rzeczywistością niestety zupełnie nie.

O dziwo, choć tyle tu nieścisłości i przekłamań, spektakl jako opowieść ogląda się jednak znakomicie. A wszystko to za sprawą znakomitych aktorek i aktorów. Grają wspaniale i wreszcie nauczyli się jeździć na szpulach (kilkanaście miesięcy temu, w Gdańsku, mieli z tym duże problemy), w związku z czym spektakl ma odpowiedni rytm i potoczystość. Epizody wygrane są znakomicie, czego przykładem świetnie zaimprowizowana z polskim tłumaczeniem szekspirowskich kwestii rozmowa Brabancja i Rodryga. Na scenie króluje młodość i brawura, choć nie w przypadku Otella. Oneida Kunsunga-Vildžiūnienė gra swoją rolę poważnie, rzeczywiście po męsku. Jest władcza, ale pełna empatii. Gdy jednak ostry męski pierwiastek zaczyna w niej dominować i przejmować nad nią kontrolę, robi się naprawdę ciekawie. Aktorka naprawdę przejmująco gra finał, czyli rozpoznanie, że sekunda braku kontroli kosztować ją będzie całe jej szczęście, całe życie. Nie działa to wszystko jednak tak, jak powinno, bo rozum już dawno pogubił się w fałszywych tropach, sprowadzony na manowce, na które wyprowadza nas reżyser, chcąc nadążyć za modą absorbujących współcześnie tematów. Szkoda.

Zabiorę ze sobą z Katowic miniscenkę, która w sekundzie przypomniała mi, z jakim tytanem teatru mam do czynienia. Oto bohaterowie tworzą ze szpul gondolę, na której przedzie znajduje się w roli osobliwej ozdoby postać Błazenka/Jokera, symbolizująca tu według mnie czyste, bezinteresowne zło. W tyle łodzi, jak to w Wenecji, znajduje się Jago/Gondolier, sterujący całą tą intrygą, reszta zaś bohaterów mechanicznie mu w tej podróży pomaga. Śmierć, karnawał wenecki, Tomasz Mann, nienawiść, Niemcy – wszystko się w tej metaforze zmieściło. Minuta wielkiego teatru!

zdj. TD

Wtorek, 21 czerwca 2022

Please HAMER don’t hurt’em – o spektaklu Hamer. Sit-up w reżyserii Justyny Sobczyk z Teatru 21 i STUDIO teatrgalerii

Rzadko się w teatrze wstydzę, a to dlatego, że twórcy teatralnych spektakli zazwyczaj wygłaszają kazania, krzyczą na mnie bez powodu, chcą mi udowodnić, że jestem głupi, niemoralny, pozbawiony empatii albo – ostatni krzyk mody – faszystowski. Jeśli oczywiście ośmielam się nie podzielać steku infantylnych idei, podawanych mi przez nich w opakowaniu kopernikańskich przewrotów, i nie ulegać ich tanim manipulacjom. W skrócie – mam siedzieć cicho, czuć się winnym i wychwalać potem na fejsbuku nowe/stare osobowości teatru. Po wczorajszym monodramie Karoliny Hamer Hamer. Sit-up w reżyserii Justyny Sobczyk zdałem sobie sprawę, że przez cały spektakl (prawie, zostałem bowiem wyciągnięty na scenę dwa razy) siedziałem cicho, czułem się winny, a po spektaklu wychwaliłem na fejsbuku Karolinę, jako nową autentyczną osobowość teatru.

Ta znakomita pływaczka, wielokrotna medalistka paraolimpijska, mistrzyni Polski, Europy i świata wchodzi na scenę, by opowiedzieć nam o sobie i swoich doświadczeniach, ale nie po to, żeby się użalać, ale po to, żeby pokazać, że w życiu – nawet tym niezbyt łatwym – tylko sky is a limit. Oglądamy więc osobę niepełnosprawną, fantastyczną kobietę, wybitną sportowczynię, która całe swoje życie walczyła, ze sobą i swoimi ograniczeniami, z rywalkami na arenach sportowych całego świata, wreszcie z nami, społeczeństwem, które wczoraj siedziało na widowni teatru, a codziennie osobom takim jak ona gotuje piekło na ziemi – architektoniczne, instytucjonalne, systemowe, ludzkie. Karolina zawstydziła mnie, bo w swojej scenicznej wypowiedzi skupiła się – oprócz oczywiście kilku nieprzyjemnych słów prawdy o naszej szarej polskiej rzeczywistości – na uświadomieniu mi, widzowi, co znaczy dla człowieka przezwyciężenie siebie i swoich ograniczeń, uwierzenie, że nawet w najgorszej sytuacji można stanąć do walki i wygrać – nie Oscary, nie medale (które zresztą wygrała!!!), ale siebie, swoją godność, poczucie wartości i spełnienia, będące największym bogactwem w życiu człowieka. Z tej perspektywy niestraszne schody, głupie prawo bezmyślnie egzekwowane przez bezdusznych urzędników czy po prostu źli ludzie. Bo jeśli raz nauczyłaś się pływać, to nie utoniesz, nawet gdy zdarzy się bomba – nagłe odcięcie życiowego/pływackiego prądu – wyrównasz oddech, skupisz się i spróbujesz w jakiś sposób dopłynąć do brzegu. I w basenie, i w życiu. Wstydziłem się, bo Karolina w stosunku do mnie startowała do swojego życiowego wyścigu od razu spóźniona, a jednak ruszyła ostro z kopyta, zacisnęła zęby i wyprzedziła mnie (i miliony innych osób) o kilka długości. I choć okupiła to wieloma ciężkimi doświadczeniami, stać ją jeszcze na to, żeby wyjść na scenę i nie tylko się swoim życiem z innymi podzielić, ale jeszcze ich za jego pomocą zawstydzić i zmotywować. Hej, jeśli ja mogłam, to jakie ty masz wymówki?

Karolinie Hamer serdecznie dziękuję za tę piękną lekcję człowieczeństwa, za brak pretensjonalności, szczerość i bezpośredniość. Gratuluję jej zaś przede wszystkim tego, że umiała w tym koszmarnym dla niepełnosprawnych państwie i stworzonym (niestety) tylko dla pięknych i zdrowych osób sporcie wydrapać swoje miejsce na podium, nie karmiąc się gniewem, złością i resentymentem, ale budując w sobie piękno doświadczonego życiem trudnego człowieczeństwa. Tym mi zaimponowała najbardziej, za to już zawsze będę ją podziwiać i szanować.

Jeśli chodzi o teatralną formą sit-up-u, jak sama nazwa wskazuje – siedzącego stand-up-u, wydaje się ona stworzona dla Karoliny. Jej hiphopowe powiązania znalazły bowiem ujście w płynącym ze sceny quasi-raperskim monologu, zręcznie opakowanym w kostium (lśniący kombinezon plus powszechny w tym świecie gruby łańcuch na szyi) oraz piosenkę pierwszego (jak Karolina w świecie teatru) amerykańskiego rapera z prawdziwego zdarzenia, popularnego na początku lat 90 XX wieku MC Hammera (zręczna i zabawna gra słów z nazwiskiem performerki). Brawa Justynie Sobczyk i jej współpracowniczkom należą się przede wszystkim za to, że pokornie oddały się w służbę bohaterce i jej herstorii, wzmacniały tylko scenicznie elementy jej opowieści mające potencjał teatralnego znaku. Przykładem Oscar przyznany wprawdzie bohaterce na scenie, ale jak się okazuje zaraz – ironicznie – w najgorszych, najbardziej niszowych kategoriach.

Na koniec trzeba też powiedzieć, że Hamer. Sit -up to kolejny spektakl nurtu dokumentalnego, w którym bohaterka rozsadza na scenie teatralną opowieść swoją obecnością, demaskuje fałsz teatru i za pomocą tej niezwykłej, niepojętej machiny, jaką jest teatr, oddaje widzom czystą prawdę. W tym przypadku nawet coś więcej, bo niepełnosprawna, naprawdę znakomita sportowczyni opowiada swoje życie na scenie fałszywego medium, niejako w nawiasie czy cudzysłowie, a my otrzymujemy czystą prawdę ludzkiego doświadczenia. Korci mnie, żeby postawić pytanie: czy gdyby Karolina Hamer przyjechała jako Karolina Hamer na spotkanie autorskie, z książką w ręku i trenerem u boku w roli gościa, efekt byłby taki sam? Czy wówczas teatr byłby niepotrzebny?

Hamer. Sit -up to mały wielki spektakl. Wart zobaczenia w nocy o północy. Pięćdziesiąt minut czystej ludzkiej prawdy, jak mawia Krystian Lupa. Może dlatego to ja czułem się na tym spektaklu niepełnosprawny, niepełny, ułomny, duchowo ubogi i przewrażliwiony na swoim punkcie. I niech tak zostanie, warto bowiem czasem wrócić w bloki startowe i zacząć wyścig jeszcze raz. Tym razem jednak z większą wrażliwością na drugiego człowieka. 

zdj. Przemysław Jendroska

Poniedziałek, 20 czerwca 2022

Więcej niż teatr – o spektaklu „5:00 UA” Yulii Maslak z Teatru Śląskiego w Katowicach, Teatru Miejskiego w Gliwicach i Teatru Małego w Tychach

Spektakl ma formę teatru dokumentalnego, ale w swojej istocie daleko tę formę przekracza. A to dlatego, że aktorki są jednocześnie bohaterkami opowieści, dzielą się więc swoimi prywatnymi wojennymi doświadczeniami. Nie trzeba chyba dodawać, że dramatycznymi, a momentami nawet tragicznymi. W teatrze dokumentalnym najczęściej jest tak, że obecni na scenie aktorzy opowiadają prawdziwe historie, ale nie mają z nimi bezpośredniego związku. W przypadku spektaklu 5:00. UA Yulii Maslak jest inaczej: ma one formę zbioru monologów bohaterek/aktorek, nieco pod wpływem teatru zmodyfikowanych i uzupełnionych scenami w różnym stylu. Mamy więc pieśń operową, teatr tańca czy specjalnie napisany do spektaklu wiersz. Dobór tych działań nie jest przypadkowy, a związany z profesjami niektórych aktorek. Nie wszystkie bowiem artystki występujące na scenie są zawodowymi aktorkami.

Tych, którym się w tej chwili wydaje, że taka forma spektaklu żeruje na uczuciu litości widza wobec ofiar wojny, zaskoczę – nic takiego się nie dzieje. Ukraińskie artystki, bez względu na swoje prawdziwe profesje, są niezwykle sprawne teatralnie, o wiarygodności nie wspominając, sam zaś spektakl 5:00 UA stoi na wysokim artystycznym poziomie. Zapamiętam na pewno niewypowiedziany, aczkolwiek wygłoszony, monolog Katerryny Wasiukowej o Mariupolu czy znakomitą, burleskową wręcz scenę o Rosjankach lamentujących z powodu nałożonych na ich kraj sankcji i braku w ich sklepach produktów Chanel. Ta ostatnia scena świadczy również o tym, że twórczyniom z ogarniętej wojną Ukrainy nie brakuje ironii czy wręcz czarnego humoru.

5:00 UA to kolejny spektakl artystek z Ukrainy, który widziałem na polskich scenach, chciałbym się więc podzielić z Państwem pewną refleksją. Otóż wszystkie ukraińskie artystki naprawdę starają się ubrać swoje tragiczne doświadczenia w sztukę, żaden z oglądanych przeze mnie spektakli nie szedł na łatwiznę, nie epatował tanim sentymentalizmem i próbą kapitalizacji roli ofiar. Dziewczyny są poruszone, przejęte tym, co się w ich kraju dzieje, ale dumnie stają przed nami, żeby nam uprzytomnić, jak wygląda ich sytuacja, podziękować nam za wsparcie, jakiego im udzieliliśmy, poprosić o konkretną pomoc, ale i podtrzymać nasze ich krajem i dramatem zainteresowani. Bo tego – jak wynikało z rozmów pospektaklowych – boją się teraz najbardziej: że zapomnimy, że się znudzimy ich tragedią, wydając je, ich walczących ojców, synów i braci na pastwę Putina i jego barbarzyńskiej armii. Warto, żebyśmy o tym pamiętali. Kolejną refleksję mam na temat braku w tych przedstawieniach mężczyzn, walczących – co oczywiste – na froncie. Mamy oto teatr feministyczny, często tak u nas fetowany i upragniony w nieco odmiennym, a na pewno dramatycznym wydaniu. Mężczyźni pozbawieni we współczesnym  – sytym i rozpasanym moralnie świecie Zachodu, a więc i w Polsce – nieważne, słusznie czy niesłusznie – głosu, jako zbiorowo odpowiedzialni za podłe i niegodne czyny oraz słowa jakiejś części swojej populacji (pytanie, jak dużej, jest całkiem zasadne) wobec kobiet, są nieobecni naprawdę. Wykluczeni z życia i teatru nie na skutek arbitralnej decyzji feministek czy szerzej jakiejś grupy kobiet uważających, że mają do tego prawo, a na skutek odwiecznych praw historii. Nie unieważniam tu niczyich racji, a tym bardziej dramatów czy doświadczeń, pozostawiam tylko tę myśl pod rozwagę. Pięknym uzupełnieniem tego braku mężczyzn w teatralnych spektaklach Ukrainek była wystawa obrazów Olega Lazarenki Obrońcy Charkowa. Ten znakomity ukraiński artysta nie tylko nie opuścił atakowanego miasta, ale wręcz udostępnił swoją pracownię ochotnikom i bojownikom Ukraińskich Sił Obronnych. Efektem tego jest właśnie prezentowana w Katowicach wystawa, uzupełniona filmem poświęconym miastu, zrealizowanym przez laureatkę Nagrody Telewizyjnej ONZ, Tetyanę Babinę.

Na koniec, dziękując wspaniałym artystkom z Ukrainy, wymienię ich imiona, żeby i tu, w festiwalowym dzienniku, pozostał ślad ich dramatycznego świadectwa, którym postanowiły się z nami podzielić:

Tatiana Gerasymchuk

Maria Kardash

Halyna Lozynska

Anna Lysenko

Sofiia Mutylo

Dariia Novykova

Nataliia Pisarieva

Yerheniia Prysiazhna

Halyna Ryba

Kseniia Svistun

Kateryna Vasiukova

Nina Zakharova

Yuliia Maslak

Wystawę do Katowic przywiozły:

Tetyana Babina

Valentina Korzh

Natalia Żuk

Sofia Kaskun

Слава Україні! Chwała Ukrainie!

Niedziela, 19 czerwca 2022 

Szanowni Państwo,

miło mi jest Państwa poinformować, że wczoraj pokazem spektaklu 5:00 UA Yulii Maslak rozpoczęła się 5.edycja Międzynarodowego Festiwalu Open The Door, organizowanego przez Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach! Wszystkie spektakle są NA ŻYWO a festiwal potrwa do niedzieli! Bilety są jeszcze dostępne na stronach Teatru  Śląskiego! Jeszcze zdążycie! 

Z mojej strony zapraszam Państwa do lektury festiwalowego dziennika NA OŚCIEŻ!, który na zaproszenie Dyrektora Teatru Śląskiego i Festiwalu Open the Door, Roberta Talarczyka oraz Kuratorki Programowej Festiwalu, Dagmary Gumkowskiej będę miał zaszczyt i przyjemność prowadzić drugi raz z rzędu, oczywiście tu na mojej stronie. Nowością są spotkania pospektaklowe z Artystami, na które – jako prowadzący – serdecznie Państwa zapraszam! Będziemy naprawdę rozmawiać! Codziennie po ostatnim spektaklu! 

Robertowi i Dagmarze bardzo dziękuję za zaproszenie i zaufanie, a w naszą festiwalową podróż zapraszam już dziś! W sam raz na ostatni dzień wiosny 2022! A co!? W końcu dla Widzek i Widzów z całego świata drzwi na Śląsku zawsze otwarte NA OŚCIEŻ!