Narro, ergo sum! – o “Biegunach” Olgi Tokarczuk w reż. Michała Zadary w Teatrze Powszechnym/Teatrze Łaźnia Nowa (premiera online)

Zdj. Krzysztof Bieliński

Jak słowo mówione jest naśladownictwem słowa w duszy, tak słowo w duszy jest naśladownictwem »słowa« w bycie od niego wyższym.

Plotyn Enneady. tłum. A. Krokiewicz

(Uwaga Spoiler!) Biegunów Olgi Tokarczuk można w skrócie opisać jako opowieść pierwszoosobowej narratorki, współistniejącą z szeregiem innych – mniejszych i większych, współczesnych i historycznych – epizodów narracyjnych, które pojawiają się na stronicach książki, niczym skalne obiekty w przestrzeni kosmicznej. Pojawiają się znikąd i w niebycie znikają. Najobszerniejszą z nich jest trzyczęściowa opowieść o Kunickim i jego zaginionej w Chorwacji żonie. Dwie pierwsze części tej historii są oddzielone od siebie malutkimi rozdziałami. Jeden z nich poświęcony jest panoptikum, nazywanemu inaczej wunderkamerą: panoptikum i wunderkamera, jak się dowiedziałam z przewodnika po muzeum, to stateczna para, która poprzedzała istnienie muzeów. Były to wystawy zbiorów wszelkich osobliwości, które ich właściciele zwozili z dalszych i bliższych podróży. Nie można jednak nie pamiętać, że panoptikonem Bentham nazwał swój genialny system dozorowania więźniów; miał on na celu taką konstrukcję przestrzeni, żeby każdy z więźniów był nieustannie widziany. W spektaklu Michała Zadary scena ta jest wymyślona nie tylko pięknie, ale i znacząco. Oto Kunicki (Arkadiusz Brykalski) nagle przestaje opowiadać i zamiera w stopklatce. Wizualizacja przynosi zapożyczoną z sąsiedniej miniopowieści (Benedictus, qui venit) autostradę, muzyka zaś pochodzącą również stamtąd – stosowną część Requiem Mozarta. W przestrzeni pojawia się Narratorka z walizką (Barbara Wysocka) i zaczyna poruszać się po scenie tak, jakby była w muzeum i przyglądała się eksponatom, w tym unieruchomionemu Kunickiemu. Nagle muzyka milknie, zapala się światło. Narratorka wygłasza przytoczone przeze mnie słowa, jakby podsumowując swoje „zwiedzanie” i gubimy ją z radarów, Kunicki zaś ożywa i kontynuuje swoją opowieść. Scena ta stanowi dobry punkt wyjścia do rozważań o Biegunach Michała Zadary, skupia bowiem jak w soczewce główne wątki zarówno powieści, jak i spektaklu, bo trzeba to jasno powiedzieć: spektakl jest prozie Olgi Tokarczuk niezwykle wierny.

Mamy więc Narratorkę, która – snując nam swoją sceniczną opowieść, będącą tak naprawdę jej życiem – spotyka innych ludzi i ich opowieści. Traktuje ich/je jak eksponaty w panoptikum, przygląda im się z ciekawością, zwłaszcza że sama jest przecież w gruncie rzeczy opowieścią, którą się z nami dzieli. Co więcej, włączając tych ludzi i ich historie w swoją narrację, czyni ich/je w pewnym stopniu, na zasadzie kolażu, swoimi własnymi opowieściami, dzięki czemu może nieustannie widzieć każdego ze swych „więźniów”. Dobrze to widać u Zadary: Wysocka ogląda nie tyle samą opowieść, co opowiadającego, który wprawia ją w ruch, a więc zgodnie z esencją Biegunów – zawartą w tytule rozdzialiku Benedictus, qui venit oraz w finale opowieści o moskiewskiej Biegunce – która sprowadza się do słów: Ruszaj się, ruszaj, błogosławiony, który idzie! Warto też zauważyć, że być może Narratorka, obserwując Kunickiego w ruchu (w opowieści), chce tak naprawdę zrozumieć siebie, swoją potrzebę opowiadania, jego cel i istotę, a poprzez nią – także istotę i cel ludzkiego życia. Bo również o podróży do wnętrza siebie, o poszukiwaniach istoty ludzkiego bytu poprzez opowieść wydaje się traktować powieść Tokarczuk oraz spektakl Zadary. Gdy się przyjrzeć tej drodze Narratorki przez labirynt opowieści, wygląda ona niezwykle interesująco i poruszająco.

W spektaklu droga ta podzielona jest na dwie części. Zaczyna się od rozdziału jestem (podobnie jak powieść), w którym Narratorka uświadamia sobie swoją obecność. Potem zaczyna się słuchanie innych, w trakcie którego następuje wspomniana już scena z przyglądaniem się alchemii opowieści. I odkrycie, że takich ludzi/opowieści jest mnóstwo, że można ich spotkać wszędzie, choć są równie nieuchwytni, jak ich historie. Wtedy na scenę wkracza psychologia podróżnych, ale nie staje się ona skutecznym narzędziem w poznaniu tajemnicy życia, może dlatego, że to przecież jedynie kolejna opowieść i choć nakierowana jest na człowieka, to jednak przez niego stworzona. I wtedy w luźnej rozmowie z kolejną postacią/opowieścią pojawia się motyw książki, ale zostaje przez Narratorkę przemilczany. Wyłania się za to opowieść o Eryku, który porwał prom, żeby uciec od monotonii codzienności. W jej finale okazuje się, że Narratorka jest nie tylko jedną z bohaterek historii, ale i autorką, i że ta opowieść jest zasłyszana, aczkolwiek została przez narratorkę przywłaszczona. To ważny moment w jej życiu, w którym przekracza ona granice rzeczywistości i używa swojej narracji po raz pierwszy, żeby nauczyć się opowiadać. Kolejnym ważnym dla niej etapem będzie rozsmakowywanie się w opowieściach i ich pochłanianie. Zadara dyskretnie włącza nam dźwięk telewizyjnego pilota, podczas gdy Karina Seweryn, uosabiająca tutaj telenarratorkę, przeskakuje z opowieści na opowieść. Widz z kolei ma wrażenie, że siedzi przed telewizorem, po kanałach którego skacze Narratorka. Jako źródło opowieści pojawia się również literatura, fragmenty książki czyta bowiem Wysocka komuś przez telefon, leżąc na łóżku w hotelowym pokoju. Wtedy następuje zaciemnienie, z którego Narratorka wychodzi, żeby stać się pisarką. Garderobiane przynoszą sukienkę z internetowego zdjęcia Olgi Tokarczuk oraz jej słynne dredy (perukę) i Narratorka przeistacza się na naszych oczach w pisarkę. W tym kostiumie opowie nam historię doktora Blaua, który – co mocno znamienne – w celu poznania sekretów plastynacji (tu rozumianej jako utrwalanie części ludzkiego ciała dla potomnych), udaje się do żony zmarłego kolegi, który był w tej dziedzinie specjalistą. Wysocka najpierw komponuje całą scenę: umieszcza Blaua za sobą, nakłada mu na uszy słuchawki, siada do niego tyłem i zaczyna notować, czytając na głos to, co zapisuje. W pewnym momencie wstaje, żeby pomóc pozbierać Blauowi jakieś kartki. Naturalnie przestaje pisać, a Blau opowiada dalej, snując historię o czarnoskórym Solimanie, który stał się po śmierci eksponatem w gabinecie osobliwości austriackiego cesarza. Opowieść Blaua zaczyna jej się zatem wymykać, dodatkowo jeszcze  – niczym w Baśniach 1001 nocy – pojawia się kolejna, przejmując scenę, na którą wkracza teraz córka Solimana, usiłująca odzyskać ciało ojca, by móc je pochować. To ostrzeżenie dla młodej pisarki: pisanie to niełatwa sztuka. Jedna opowieść rodzi drugą, zaczynają się pojawiać kolejne, mimowolnie przejmując kontrolę nad kimś, kto stara się jakoś te wszystkie opowieści i żywoty ludzkie poukładać. Narratorka w końcu kapituluje, drze zapisane kartki i zdejmuje strój Olgi Tokarczuk: nigdy nie stałam się prawdziwą pisarką, mnie życie zawsze się wymykało, w moim pisaniu zamieniało się w niekompletne historie, niejasne wątki, podsumowuje, a mnie pierwszy raz podczas oglądania spektaklu Zadary zrobiło się nieswojo.

Po tej scenie następuje epizod uciętej nogi i fantomowego bólu Filipa Verheyena, siedemnastowiecznego preparatora tkanek. To kolejna opowieść, która zjawia się sama, nieproszona, niczym przypadkowo napotkany w poczekalni człowiek, pojawiający się na naszej drodze, żeby powiedzieć nam coś ważnego. Duchowe bóle fantomowe to również nic miłego, dotyczą przecież amputowanych części ludzkiej duszy, utrwalonych na zawsze w formalinie powieści. Kolekcja ta, zgodnie z fabułą powieści Tokarczuk, zostaje sprzedana i wysłana za granicę, a w sposób metaforyczny opowie nam o tym historia spreparowanych części ludzkiego ciała profesora Ruyscha, które zostają sprzedane Piotrowi Wielkiemu i wywiezione do Rosji. Czy jednak dotrą tam w całości, nienaruszone w czasie wielodniowej podróży? Odpowiedź znajduje się w znakomitej scenie na statku – śmiesznej i strasznej zarazem. I wreszcie następuje finał części I: rozgoryczona i zagubiona Narratorka wciela się w postać Annuszki, która uciekła z domu, żeby spojrzeć na swoje życie z dystansu. Spotyka Biegunkę, która uświadamia jej, że jedynie mobilność jest realnością. W finale sceny Wysocka siedzi w cerkwi i recytuje credo nowej, „bieguńskiej” wiary: błogosławiony zaś ten, który idzie. W jej przypadku poruszać się, iść, znaczy tyle, co pisać. Narratorka uświadamia sobie, że jej opowieść, podobnie jak opowieści innych ludzi, są częścią jednej wielkiej NAD-OPOWIEŚCI, niepojętej i nieskończonej, która staje się odtąd dla Narratorki boginią i drogą oświetlającą jej życie. Kryzys wiary w opowieść zostaje zażegnany! Pięknie gra tę przemianę bohaterki Barbara Wysocka. Część I zamyka wyjątkowo zabawna scena: oto w spektaklu następuje przerwa, o czym informuje nas napis pojawiający się na ekranie. Aktorka, będąc w transie, podchodzi do ekranu i orientuje się, co tam jest napisane. Przyjmuje tę informację nabożnie, aprobująco kiwa głową i znika za kulisami. Przerwa to przecież część kolejnej – tym razem teatralnej – opowieści, trzeba jej być posłusznym! Opowieść/Życie zyskało swoją nową, bezwzględnie oddaną kapłankę. Narro, ergo sum!

Druga część spektaklu poświęcona jest rozliczeniom i śmierci, a jej mottem są słowa wyświetlane od czasu do czasu na ekranie: „za wszystko trzeba płacić”. Narratorka mierzy się tu z problemem „wyręczania” Boga, czego ilustracją będzie opowieść o kobiecie, która przylatuje do Polski, żeby wyprawić na tamten świat swoją dawną, nieuleczalnie chorą szkolną sympatię. Łatwo się będzie Narratorce obsadzić w roli Boga w literaturze, zabije bowiem bohatera, nikomu w sumie nie robiąc krzywdy. Śmierci też spojrzy w oczy na niby, bez konsekwencji; a co z prawdziwym życiem? Odtąd obsesyjnie zacznie myśleć o śmierci, o czym świadczą opowieści, które do niej przychodzą. Na koniec pojawia się w jej życiu/opowieści przebywający w Grecji profesor, znawca historii obszaru śródziemnomorskiego, który w symboliczny sposób (wprowadzając postać Kairosa, który działa zawsze w punkcie przecięcia się miejsca i czasu, w momencie, który otwiera się na krótko, żeby pomieścić tę jedną, właściwą niepowtarzalną możliwość) dopełni zarówno swój żywot, jak i opowieść Narratorki. Pojmie ona wreszcie, że jej próby docieczenia, kim jest, skąd przyszła i dokąd zmierza, nigdy nie zakończą się sukcesem. Czyżby przegapiła w swoim życiu owego Kairosa, który ją bezpowrotnie minął? A może nigdy go nie spotkała, albo on… właśnie przed nią stoi? Poczuje wreszcie na własnej skórze, że – wraz z innymi – jest co najwyżej maleńkim rozdzialikiem wielkiej, tajemniczej opowieści Kosmosu, która od czasu do czasu przenika jej życie, dając niekiedy możliwość chwilowego spojrzenia w bezdenną pustkę metafizycznej przepaści. Pozwala ona jedynie zbadać swoją strukturę czy zasady działania, ale nie daje szans, by wniknąć w jej najgłębsze sensy. Narratorce nie pozostaje zatem nic innego, jak ustawić się – wraz ze spotkanymi po drodze, podobnymi jej ludźmi, a przy tym bohaterami wszystkich opowieści, wprzęgniętych w jej własną historię – w kolejkę przed bramką ostatniej życiowej podróży. Zadara chce wierzyć, że w kierunku światła, jego prawo. Nim jednak wyruszą, Wysocka zwróci się jeszcze do nas z poruszającym monologiem, skonstruowanym na bazie końcowych minirozdzialików Biegunów. Pożegna się z nami, redefiniując znaczenie czasownika być i wraz ze swymi Biegunami zniknie ze sceny, na której zapanuje ciemność i bezruch, a więc, zgodnie z religią Biegunów – śmierć (dopóty bowiem sum, dopóki narro). Wielkie pytania, postawione w czasie tej podróży: kim jesteśmy?, skąd przyszliśmy?, dokąd dążymy? – pozostaną bez odpowiedzi. Co nam zatem zostaje? Przeżyć to głębokie, świeckie misterium życia człowieka – zapisanego w opowieści i tę opowieść jednocześnie piszącego. Okaże się, że jego bohaterkę niewiele różni od nas, ludzi siedzących na wirtualnej widowni przed komputerem. W głębi duszy wszyscy boimy się przecież tak samo.

Całe to życie/opowieść Narratorki rozgrywa się w spektaklu Zadary w obskurnej, starej, dworcowej poczekalni. Odrapane ściany z zieloną lamperią, dwa nieczynne okienka kasowe, brudne okno, stary kaloryfer i wyjście, wiodące może na peron, a może gdzieś do innego świata – stanowią ascetyczną, a zarazem klimatyczną scenografię Roberta Rumasa. Przestrzeń tę dopełniają ustawione na środku, charakterystyczne dworcowe ławki z lat sześćdziesiątych; choć realistycznie tej przestrzeni czytać nie należy, a nawet nie wolno. Jedno jest pewne: przestrzeń ta wydaje się pełna znaczeń. Weźmy chociażby napis WY/EXODOS nad wyjściem, sugerujący, że gdzieś pod polskimi literami zawsze ukrywał się grecki pierwowzór tego słowa. Zabieg to Rumasa znakomity, pogłębia bowiem od razu narrację, wprowadzając pod tę główną, indywidualną, opartą na doświadczeniu jednostki, także tę podskórną, zbiorową, opisującą sumę przeżyć społeczności przynależnej do cywilizacji śródziemnomorskiej. W takim kontekście spektakl Zadary wydaje się też opowieścią o życiu i śmierci naszej cywilizacji, opartej na indywidualnych i zbiorowych mitach (będących wszak opowieściami) wielokulturowej Europy. Dobitnie wybrzmiewa ten wątek zwłaszcza teraz, w zamkniętej, opustoszałej i pozbawionej ruchu rzeczywistości pandemicznej. Z EXODOSEM wiąże się też tragiczny wątek spektaklu Zadary. Gdy w jego pierwszej scenie pojawia się w poczekalni grupa podróżnych, nazwałem już ich Biegunami, słowo EXODOS wyświetla się na ekranie, sugerując, że jest podtytułem tego miniprologu, a może nawet całego spektaklu. Słowo to jest nie tylko określeniem wyjścia, ale też nazwą ostatniej części greckiej tragedii, którą stanowiła pieśń śpiewana przez chór w chwili zejścia z orchestry. EXODOS był w istocie podsumowaniem zakończonej już akcji i komentarzem do przedstawionych wcześniej zdarzeń. Gdy więc w finale spektaklu, okaże się, że aktorzy Powszechnego znów ustawiają się w tę samą kolejkę, żeby ich bohaterowie mogli teraz posunąć się krok dalej niż na początku i ruszyć przed siebie w nieznane, puzzle zaczynają się układać w obraz. Niczym w starogreckiej tragedii aktorzy schodzą ze sceny i kończą spektakl. Z takiej perspektywy przedstawienie Zadary staję się więc exodosem, ostatnią pieśnią nowożytnej wersji greckiej tragedii, którą stanowi w tym przypadku życie/opowieść Narratorki i historia jej/naszej cywilizacji. Chór Biegunów ze swoją Przodownicą ukaże nam zatem w dwie godziny czterdzieści minut złożoność struktury kosmosu, utkanego z opowieści, po czym rozpozna na końcu, że wszelkie próby zrozumienia jego istoty i sensu są bezcelowe. Rozpoznanie nieskończonych struktur narracyjnych wszechświata prowadzi bowiem tylko do uświadomienia sobie, że tkwimy w labiryncie, a zbawczej nici natomiast, ani tym bardziej żadnej Ariadny na horyzoncie nie widać. Czy zatem z tego labiryntu jest jakieś wyjście? Przypomina mi się tu pewna historia, zasłyszana od znajomej nauczycielki. Na lekcji polskiego w liceum omawiano mit o Tezeuszu. Nauczycielka zadała pytanie: Tezeusz użył nici Ariadny; a jak ma się wydostać z labiryntu Minotaur? Czy jest dla niego jakieś wyjście? Po chwili ciszy zgłosił się jeden z uczniów i powiedział, że Minotaur może wyjść z labiryntu tylko „w górę” – będzie naprawdę wolny dopiero wtedy, gdy umrze. Tylko śmierć uwalnia człowieka naprawdę. Olga Tokarczuk wraz z Michałem Zadarą uwalniają swoją bohaterkę wraz z jej towarzyszami podróży właśnie tą drogą, ale czy mają rację, wszyscy przekonamy się w stosownym czasie. Oby nie za prędko.

Oglądałem spektakl online, więc o rzemiośle pisać za dużo nie chcę. Na pewno warto pochwalić Michała Zadarę i Barbarę Wysocką za adaptację, która jest naprawdę dobra. W sumie – obsesyjnie wierna Tokarczuk; czy można jednak zarzucić twórcom, że wsłuchują się z niezwykłą wnikliwością w wybitny tekst znakomitej pisarki? Zadara z Wysocką nie zrobili jednak prostej inscenizacji (co w tym przypadku i tak zasługiwałoby już na pochwały). Wykorzystując medium teatru, które w pewnych aspektach daje dużo większe możliwości niż literatura, stworzyli sceniczny ekwiwalent skomplikowanej struktury powieści, dając nam klucz do głębszego zrozumienia całości – a to dzięki wprowadzeniu fizycznej obecności postaci Narratorki. U Tokarczuk jest ona również ciągle obecna, ale budowa powieści, zwłaszcza złożonej z wielu różnych historii, każe ją na czas ich eksploatacji usunąć w cień, ukryć, czytelnik bowiem łatwo zanurza się w kolejną opowieść, gubiąc poprzednią, niezwiązaną przyczyną i skutkiem z tą, która aktualnie pochłania jego uwagę. Czytając, łatwo o Narratorce zapomnieć, w teatrze zaś jest ona ciągle widoczna, gdyż jest prawie cały czas na scenie. Zadara idzie dalej: bawiąc się stosunkiem Narratorki do kolejnych opowieści, buduje jej postać i organizującą wszystko jej nadrzędną opowieść, która – obserwowana teraz niejako z góry – wygląda olśniewająco. Barbara Wysocka raz bierze udział w opowieściach innych ludzi, a raz się im przygląda, czasem je wymyśla lub spisuje, a chwilami nie ma z nimi nic wspólnego. Czego by jednak nie robiła, jest ciągle w obrazie, każąc się skupić nie tyle na samej „opowieści”, co na „opowieści opowiadanej” przez Narratorkę. Pozornie nie związane ze sobą historie stają się dzięki temu jedną wielką narracją, w której jedne epizody pasują nagle do drugich, niczym odnalezione cudownie puzzle. Wielka to zasługa teatru Zadary. Spektakl jest opowiedziany dość realistycznie, z tym, że realizm służy do budowania metafor i symboli. Jest kilka scen, z pozoru niewinnych, ale gdy się im przyjrzeć bliżej, ironia reżysera staje się aż nazbyt czytelna, zwłaszcza w Polsce po 2015 roku. Przykładem scena, która może przyprawić o zawał polskich „patriotów”: oto Senegalczyk Mamadou Góo Bâ, mamrocząc coś po francusku, wykrawa z ciała Chopina najświętsze dla Polaków serce kompozytora, przewiezione następnie przez jego siostrę do Polski. Oczywiście problemem dodatkowym jest tu niemiecka (a jakże!) straż graniczna. W końcu to rok 1849… Nie dziwi mnie to zresztą, poglądy Michała Zadary są znane, a inteligencji i ironii nigdy mu nie brakowało. Gdybym miał się jednak przyczepić, to można było „pójść na tę górę” inną trudniejszą drogą. Tą, którą w podobnym spektaklu o Narratorce/Pisarce eksplorował Eimuntas Nekrosius, reżyserując poświęcony Swietłanie Aleksijewicz Cynk. Litewski mistrz skonstruował postać i opowieść swojej Narratorki bardziej w języku teatru niż literatury, szukając nieoczywistych sytuacji i metafor, które nie bazowałyby na słowach noblistki, lecz na jakiejś wyciągniętej z nich esencji „dziania się”. Tu ten styl jeszcze bardziej by pasował, zwłaszcza że domeną świata Biegunów jest ruch, a więc – wszelkie  działania, zderzenia i zdarzenia. Jest to jednak już tylko „gdybanie”. Mamy bardzo dobry spektakl, nie wypada narzekać. O scenografii już pisałem, zauważyłem natomiast, że znakomite jest światło Piotra Pieczyńskiego, który współtworzył je z reżyserem. Więcej jednak napiszę o nim, gdy dane mi będzie zobaczyć spektakl na żywo. Podobnie z wizualizacjami, których… nie było na ekranie po prostu widać. Aktorzy są bez wyjątku znakomici. Skibińska, Seweryn (gdzieście ją trzymali!?), Brykalski, Mamadou Góo Bâ, Loga-Skarczewski – szacun! Oczywiście świetna jest też Barbara Wysocka, na której cały ten koncept się opiera. To dla mnie duże zaskoczenie, gdyż jej gra w pokazie warsztatowym na Boskiej Komedii zupełnie mi się nie podobała. Zresztą odniosłem wówczas wrażenie, że nie było wtedy na jej postać sensownego pomysłu. Teraz koncept jest, do tego nieoczywisty, przemyślany i niezwykle zresztą konsekwentny, podobnie jak gra Wysockiej. Wyjątkowo poruszyła mnie na tle kolegów debiutująca w Powszechnym studentka III roku AT, Sylwia Achu, kreująca między innymi Dziewczynę z Lotniska, prorokinię psychologii podróżnej czy moją ukochaną postać powieści i spektaklu, Józefinę von Feuchtersleben, walczącą o godność swojego ojca, Angela Solimana. Młoda aktorka była w tej roli naprawdę poruszająca, jej ból, determinacja i szczerość rozsadzały ekran komputera. Wyobrażam sobie, jak to  będzie wyglądało na żywo!

Olga Tokarczuk mówiła mi w rozmowie/epilogu Boskiej Komedii, że choć uważała Biegunów za dzieło niesceniczne, zaufała Michałowi Zadarze i zgodziła się na jego realizację w Powszechnym. I dobrze zrobiła, Zadara bowiem wraz z Wysocką zaufali z kolei dziełu Tokarczuk i wszyscy razem (w tym my, widzowie) na tym dobrze wyszli. Spektakl jest bardzo dobry, warto na niego polować, a okazja, żeby go zobaczyć, nadarza się już w najbliższy weekend. Bożek niepowtarzalnej okazji, Kairos, postanowił właśnie przejść przez Polskę i otworzył nam teatry, w tym Powszechny. Ruszajcie więc! Błogosławieni, którzy pójdą! 

Ps. Na platformie playkraków dostępne jest wciąż nagranie spotkania z Olgą Tokarczuk (W poszukiwaniu czułego odbiorcy), które miałem zaszczyt i przyjemność poprowadzić w ramach świątecznego epilogu Międzynarodowego Festiwalu BOSKA KOMEDIA 2020 w Krakowie. Poświęcone ono zostało w całości mariażowi teatru i literatury a punktem wyjścia do rozmowy jest właśnie pokaz warsztatowy BIEGUNÓW w reż. Michała Zadary, który miał miejsce 5 grudnia 2020, na prawie dwa miesiące przed premierą skończonego spektaklu, również w Teatrze Powszechnym w Warszawie (koprodukcja z Teatrem Łaźnia Nowa).

Stosowny link tutaj – >  https://playkrakow.com/vods/vod.582