Nazywam się Czerwień – „I tak nikt mi nie uwierzy” Jolanty Janiczak w reż. Wiktora Rubina z Teatru im. Fredry w Gnieźnie

zdj. Dawid Stube

– Jakie jest znaczenie czerwieni? – spytał ociemniały miniaturzysta, który namalował z pamięci konia.

– Znaczenie barwy polega na tym, iż mamy ją zawsze przed sobą i ją widzimy – odparł ten drugi – nie można opisać czerwieni komuś, kto nie może jej zobaczyć”

Orhan Pamuk, „Nazywam się Czerwień”

W jednej ze scen Ojciec (Roland Nowak) przynosi Barbarze (Karolina Staniec) czerwone buty, które zostały po jej matce. Stwierdza, że szkoda je było chować razem z nią, bo są prawie nowe, a i kolor, zbyt krzykliwy, nie za bardzo pasował do trumny. Barbara – ubrana od początku w czerwony, długi do ziemi płaszcz, chwyta je, niczym diabeł dobrą duszę, zakłada, stwierdza, że pasują pięknie i zaczyna się nimi cieszyć; nagle jednak ogarniają ją wątpliwości. „Gdzie mam w nich odejść?”, pyta. Ojciec radzi Barbarze, by poszukała własnego sposobu przeżycia, lecz ona wciąż nie wie „czemu dać się ponieść”. Ojciec nie chce, bądź nie umie odpowiedzieć córce na te fundamentalne pytania. W strukturze tekstu Jolanty Janiczak ten moment wydaje się dla bohaterki kluczowy, staje się ona bowiem kobietą – czerwień bucików, odziedziczona po matce, symbolizuje to, co nierozerwalnie związane z rodzącą się w dziewczynce kobiecością: to pierwsza krew menstruacji, a także pożądanie oraz potrzeba miłości. Oglądając tę scenę, nie mogłem się opędzić od skojarzeń z ikoniczną baśnią Andersena „Czerwone trzewiczki”. Jej bohaterka, Karen, zakochuje się w czerwonych trzewiczkach i za wszelką cenę chce je posiąść, nie bacząc na cenę, jaką będzie musiała zapłacić opresyjnej wspólnocie. Gdy je wreszcie zakłada, okazuje się, że bucików nie tylko nie można już zdjąć, ale że zmuszają one dziewczynę do ciągłego, nieustającego tańca. Pomaga jej wreszcie napotkany po drodze kat, który… ucina jej nogi wraz z bucikami, darowując w zamian ciężkie, drewniane protezy. Tamte ucięte – Andersen bywał makabrystą – wciąż tańczą w bucikach, prześladując nieszczęsną, szukającą odkupienia Karen. Wszystko kończy się oczywiście tragicznie, w finale baśni bohaterka umiera, narrator zaś próbuje dopisać szczęśliwe, motywowane religijnie zakończenie, tylko jakoś trudno w nie uwierzyć. Gdy w dalszej części spektaklu jedna z córek Barbary, Alicja (Kamila Banasiak), chce dostać od matki jej czerwone buty, okazuje się, że nie da się ich zdjąć. „Diabeł ci je przykleił”, rzuca matce w twarz Alicja. „Wyrwij nóżki, po co się takie ładne buty mają w ogniu spalić” odpowiada jej Barbara. Andersenowski motyw wraca więc ze zdwojoną siłą, a historia Barbary, którą spalono na stosie jako czarownicę za rzekome podpalenia oraz konszachty z diabłem, jawi się nam nagle jako historia kobiety, której jedyną winą wobec wspólnoty (rodziny i patriarchalnego społeczeństwa), ale i wobec każdego z jej członków z osobna było to, że próbowała żyć w zgodzie z własną naturą. Ze wszystkimi tego konsekwencjami, nawet tymi kontrowersyjnymi (zachłyśnięcie się swoją wewnętrzną wolnością czy niechęć do przekazywania swojego dziedzictwa dzieciom). Tego wspólnota (nie tylko patriarchalna) jednostce nigdy nie wybaczy i dlatego Barbara musiała zginąć, zwłaszcza że wszelkie sposoby sprowadzenia jej na „właściwą” drogę, łącznie z gwałtami, torturami i innymi formami przemocy spełzły na niczym. Co gorsza, w tej kwestii nic się do dziś nie zmieniło. Gwałt i przemoc wobec kobiety nadal są dozwolone i usankcjonowane moralnie, gdy w imię publicznego dobra trzeba „przywołać ją do porządku”. To pierwszy ważny temat spektaklu Janiczak i Rubina. Na nim jednak twórcy spektaklu „I tak nikt mi nie uwierzy” nie poprzestają. I dobrze, bo dzięki temu spektakl jest naprawdę wart obejrzenia.

Drugim ważnym, a wręcz kluczowym wątkiem spektaklu jest temat niekończącego się reprodukowania opresji, w którą wpisuje się też sam spektakl Janiczak i Rubina. Karolina Staniec w roli Barbary Zdunk na początku przedstawienia stoi na postumencie. Jest ubrana w długi czerwony płaszcz, spod którego wygląda biała staromodna bielizna oraz ciążowy, plastikowy brzuch wypełniony ziarnem. Jej postać wygląda jak połączenie Czerwonego Kapturka z Podręczną z powieści Margaret Atwood, kobiety wyzwolonej (dziwka) z ofiarą (matka Polka). Już z jej kostiumu można wyczytać wszystkie opresyjne role, do jakich próbowało i próbuje – z różnych politycznie stron – sprowadzić ją społeczeństwo, uosabiane przez sceniczne postacie jej bliskich, a także nas, widzów. Gdy schodzi z pomnika, musi stawić czoła nie tylko narracji Ojca (głównej w spektaklu), ale też pomniejszym narracjom brata, córek oraz parobka/partnera Jakoba (Paweł Dobek). Roland Nowak w roli Ojca ma również ciekawy, wieloznaczny kostium (bardzo dobra praca Hanny Maciąg): czarny kaftan ozdobiony białą befką – która kojarzyć się może z protestanckim duchowieństwem lub anglosaskim sądem – zostaje dopełniony szarymi spodniami, przypominającymi bryczesy. Jego kostium sugeruje więc, że szczytna w swojej idei rehabilitacja postaci córki będzie miała na celu – wbrew deklaracjom – jej umoralnianie, osądzenie, a może przede wszystkim jej ujarzmienie (niczym dzikiego konia), a wszystko to – a jakże – „dla dobra” bohaterki, i oczywiście jej rodziny.

Barbara schodzi z pomnika, pojawia się w przestrzeni sceny, demaskując przy okazji sztuczność narracji Ojca (napisanej z tezą) oraz tych pomniejszych, wydawałoby się niewinnych i prawdziwych (brat, córki, partner) a tak naprawdę fałszywych, bo skażonych egoizmem każdego z narratorów. Dzieje się tak, gdyż Barbara – w niezwykle prawdziwej i magnetycznej kreacji Karoliny Staniec – niczego nie udaje, niczego też od scenicznych partnerów nie chce, znajduje się w konkretnych sytuacjach i po prostu reaguje, działa, wyraża się. Jest tak długo wykorzystywana (przez rodzinę, społeczeństwo), na różne sposoby (cielesny, symboliczny) i na różnych poziomach (realnym w jej życiu, symbolicznym na przestrzeni dziejów), że przestaje zwracać na to uwagę, o czym informuje nas na początku spektaklu jej Ojciec, opisując eksperyment, któremu poddano ją w celi. Barbara niczego konkretnego od nas nie chce, żadnej swojej świadomej gry na scenie, ani z nami widzami nie prowadzi, tylko (i aż) z nami JEST. Ten rodzaj obecności scenicznej bohaterki obnaża nie tylko opresję świata czy scenicznych postaci, lecz także fałsz teatralnej opowieści Janiczak i Rubina (brawo za autooskarżenie!), a przez to także fałsz wszystkich innych, budowanych w oparciu o jej historię narracji, a więc i naszą, widzów, stworzoną na fundamencie tego, co widzimy przez pryzmat własnych doświadczeń. Może dlatego tak wstrząsająca jest ostatnia scena, kiedy gwałtu na ciele Barbary (jej samej w istocie nie można zgwałcić, o tym jest ten spektakl) dokonuje jej Brat (Michał Karczewski), ktoś, kto przyglądał się aktom przemocy, jakich doświadczała zamknięta w celi bohaterka, by wreszcie w pewnym momencie zostać zmuszonym przez oprawców (granych przez teatralnych Pracowników technicznych) do współuczestnictwa (dobra gra konwencją teatru w teatrze). Czyż nie jest to perspektywa widza, który przecież na początku spektaklu obserwuje jedynie koleje losu bohaterki, by po chwili zaangażować się emocjonalnie w opowieść, tym samym stając się oprawcą, który używa jej we własnych celach? Otóż to. Na tym właśnie polega niekończąca się reprodukcja opresji. Wszyscy jesteśmy aktorami w teatrze przemocy wobec kobiet, o czym dobrze wie Barbara, wyrzucając w pewnym momencie bratu (oraz nam), że wolność – ta sceniczna, ale może i ta w perspektywie dziejowej, metafizycznej – jest tylko rekwizytem, niczym więcej. Podobnie jak przedmioty leżące na stole, parobek z akordeonem, wianki z główek czosnku na głowach córek, sama Barbara czy my, widzowie, siedzący w gnieźnieńskim teatrze. Ostatnie słowa bohaterki są skierowane do nas: Gdzie ten stos. Odraczany w ciszy. Znam tę ciszę. Jaka jest twoja cisza, aktywna, bierna, płynna, byle przetrwać, czy byle nie przetrwać? Kto cię w niej odwiedza? Słyszysz ją? Do kogo należy twoja cisza? Chciałem napisać, że Janiczak pyta nas w swoim tekście, jak się czujemy chwilę po współuczestnictwie w zbrodni na Barbarze, ale trzeba uczciwie powiedzieć, że w tym spektaklu zdarzyło się coś więcej: nie ma już Janiczak, jest tylko Barbara. Zauważa w naszych oczach zakłopotanie, widzi, że milcząco przyznajemy się do winy i rzuca nam w twarz swoje pytania. Moja cisza należy do mnie – a Państwa?  

Fragmentaryczność tekstu Janiczak jest jego największą zaletą, nie pozwala nam bowiem łatwo się w tej opowieści – niektórym jakoś tam znanej – odnaleźć. Przyjemność jest nawet większa, gdyż najpierw musimy poukładać fragmenty zdarzeń i odtworzyć sobie jakoś cały ten skomplikowany świat Barbary. Potem trzeba oddzielić to, co wypowiedziach bohaterów najważniejsze (zwłaszcza, że mówimy o formie „naukowej rekonstrukcji”), czyli prawdę od fałszu. Następnie musimy dotrzeć do Barbary, a na końcu – do prawdy o nas samych. Wiktor Rubin dobrze sobie radzi z meandrami tego tekstu, stawiając słusznie na wybitne aktorstwo Karoliny Staniec, której charyzma i szczerość są lokomotywą całego konceptu, a więc i spektaklu. Na stronę plastyczną przedstawienia znakomicie pracuje ascetyczna w gruncie rzeczy scenografia Łukasza Surowca – ciągle widzę czarną, smolistą chmurę wiszącą nad sceną oraz postać Barbary narysowaną na podłodze w taki sposób, jakby dziecko próbowało odrysować jej ciało na miejscu zbrodni. O bardzo pojemnych znaczeniowo i nieoczywistych kostiumach Hanny Maciąg już pisałem. Warto też wspomnieć znakomitą, niepokojącą, budującą klimat i postać Parobka muzykę Krzysztofa Kaliskiego. Aktorzy, z wyjątkiem Karoliny Staniec, wydali mi się jacyś nienaturalni; nie ganię ich jednak za to, jest bowiem duże prawdopodobieństwo, że efekt ten był zamierzony. Być może po to, by uwypuklić jakąś niezwykłą autentyczność i prawdę sceniczną samej Barbary, kobiety, która nie potrzebuje na scenie grać żadnej roli, poza byciem sobą. Z tej perspektywy im sztuczniejsza wydaje się każda z pozostałych ról, tym lepiej pracuje swoją teatralnością na główną bohaterkę. Na pewno warto wspomnieć z sympatią i uznaniem Panów z obsługi technicznej, z dużym zaangażowaniem wcielających się w postaci oprawców.

Czy zatem powstało arcydzieło teatru? Niestety nie, mnie najbardziej przeszkadza to, że po jednym obejrzeniu spektaklu na wiele elementów spektaklu się „nie załapałem”. Musiałem zobaczyć przedstawienie po raz drugi, poświęcić kilka dni na rozwiązywanie tej niełatwej, choć satysfakcjonującej łamigłówki i dopiero wtedy wiele drzwi się przede mną otwarło. Pytanie, czy to kwestia mojej sprawności odbioru, czy wysokiej trudności zarówno formy, jak i treści. Oczywiście nie ma w tym nic złego, że powstają spektakle niełatwe i wymagające, ale można by pomyśleć o lepszej formie komunikacji artystycznej ze zwykłym widzem. Awangarda awangardą, ale to widz stoi ciągle w centrum machiny teatru. I nie powinien czuć się wykluczony z odbioru, nawet wtedy, gdy do tego odbioru z jakichś przyczyn nie dorasta.

Jolanta Janiczak z Wiktorem Rubinem zrobili bardzo ciekawe i przede wszystkim prawdziwe przedstawienie. Nie należę do fanów twórczości słynnego duetu, ostatnio bowiem, oglądając przez kilka lat ich spektakle, nie mogłem w nie uwierzyć. Było w tych piętrowych, często misternie utkanych, intelektualnych konstruktach zawsze coś fałszywego: a to z góry założone tezy, a to modne tematy, realizowane w moim przeświadczeniu „pod publiczkę”, słowem – coś, co pozostawiało po sobie poczucie niedosytu. Poczułem to niezwykle silnie, gdy niedawno, po raz kolejny obejrzałem po latach olśniewającą „Carycę Katarzynę”. Wtedy różnica między jakąś metafizyczną, ludzką prawdą, zaklętą w tej opowieści a konstruktami intelektualnymi na przykład w „Każdy dostaje to, w co wierzy” czy w „Neronie” była aż nadto widoczna. Tym bardziej się cieszę, iż w Gnieźnie Janiczak i Rubin porzucili wszelkie kalkulacje i zrobili uczciwy, poruszający spektakl, wprawdzie na „modny” temat, ale wreszcie pozbawiony nachalnych formatów i wytrychów, używanych w kółko przez niektórych, wykształconych ponad swoje możliwości poznawcze absolwentów polskich wydziałów kulturoznawstwa. Prawdziwa tajemnica teatru drzemie bowiem nie w elaboratach i esejach, a w człowieku – prawdziwym, niejednoznacznym i nieuchwytnym. Tym żyjącym kiedyś i tym dziś na scenie. W tym przypadku w Barbarze, Karolinie – w kobiecie Czerwieni. Tej, „której nie można opisać komuś, kto nie może jej zobaczyć”. To zdanie zresztą zostaje z nami po spektaklu na dłużej i w sumie jest świadectwem jakiejś porażki każdego, kto próbuje pisać o tym spektaklu czy teatrze w ogóle… No dobrze, podobało mi się, ale i tak nikt mi nie uwierzy…