Północ w Oceanie dobra i zła – “Solaris” w/g Lema w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Ludowym w Krakowie

zdj. Klaudyna Schubert

„Do tej adaptacji mam bardzo zasadnicze zastrzeżenia. Po pierwsze, życzyłbym sobie zobaczyć planetę Solaris, ale niestety reżyser mi tego nie umożliwił, bo jest to przecież kameralne. A po drugie (…) on wcale nie zrobił „Solaris”, ale „Zbrodnię i karę”. Przecież w utworze wychodzi tylko tyle, że ten paskudny Kelvin doprowadził biedną Harey do samobójstwa, a potem ma z tego powodu wyrzuty sumienia, które są wzmocnione jej pojawieniem się; i to pojawieniem się w okolicznościach dziwnych i niezrozumiałych” – opinię Stanisława Lema o legendarnym filmie Tarkowskiego cytuję tu z uśmiechem na ustach, gdyż z powodzeniem mogłaby posłużyć za krótką recenzję adaptacji Drab i Wierzchowskiego. Z uśmiechem, gdyż w sumie nie byłbym wobec tekstu napisanego na potrzeby spektaklu w Ludowym tak surowy jak autor powieści, adaptacja jest bowiem w zasadzie niezła. Zarówno w koncepcji, jak i w wykonaniu. Nie ma więc na scenie Oceanu Solaris. Pojawia się on jedynie w dialogach bohaterów, którzy zaludniają stację badawczą, znajdującą się gdzieś w kosmosie. Scenografia, którą w dużej mierze stanowią położone na ziemi meblościanki, charakterystyczne dla okresu schyłkowego PRL-u, łączy świat stacji badawczej w stylu retro ze światem przeszłości, w której dorastali i dojrzewali bohaterowie. Niezwykle intrygująca jest również biała płachta podwieszona do wielkiego białego prostopadłościanu – w jednej z najlepszych scen spektaklu pokryje ona żywego trupa Harey i cały ten świat niczym pokrowce na meble, gdy pomieszczenie zostaje opuszczone. O ile głównym bohaterem powieści Lema jest psycholog Kris Kelvin, o tyle w spektaklu Wierzchowskiego bohaterów głównych można wyróżnić trzech: wspomnianego już Kelvina (Piotr Franasowicz), który zjawia się niespodziewanie na stacji oraz dwóch innych uczestników solarycznej misji, tkwiących już jakiś czas w kosmosie: Sartoriusa (Jan Nosal) oraz Snauta (w brawurowym wykonaniu Mai Pankiewicz). Spektakl zaczyna się nieco przewrotnie, ponieważ po wstępie, jaki serwuje nam Andrew Berton (Piotr Pilitowski), jedyny człowiek, mający dotąd bezpośredni kontakt z Oceanem, na scenie pojawiają się postaci, które najpierw przedstawiają nam prawdziwych bohaterów spektaklu, żeby po chwili okazać się fantomami – „tworami F”, jak je nazywał Lem. W spektaklu, podobnie jak w powieści, są one wytworami Oceanu, który stworzył je, wykorzystując „dusze” i wspomnienia badaczy, z tą różnicą, że u Lema poznajemy szczegółowo jedynie historię fantomu nawiedzającego Krisa Kelvina, fantomy innych podglądając okazyjnie i fragmentarycznie. U Wierzchowskiego “twory F” pozostałych uczestników misji Solaris poznajemy dokładnie i dogłębnie. Snaut mierzy się więc z fantomem matki, z którą trudna relacja stanowiła treść większej części jej życia, Sartorius zaś próbuje uporać się ze swoimi ofiarami, żoną i autystyczną córką (wątek ten to najsłabsze ogniwo spektaklu, ale o tym za chwilę). Taki układ fabuły i rozłożenie akcentów sprawia, że dość czytelna wydaje się koncepcja krakowskiego „Solaris”. Jeśli założyć, że Ocean w spektaklu jednak istnieje (w końcu jest przyczyną obecności na stacji bohaterów), szeroko zaś pojęta ludzkość wysłała badaczy (Sartoriusa, Snauta, Kelvina i nieżyjącego Gibariana) w kosmos, żeby go eksplorować i skonfrontować się z Obcym – co szybko na skutek ludzkiej żądzy władzy przeradza się w walkę z Oceanem – wydarzenia w przestrzeni stacji staną się ironicznym i gorzkim komentarzem człowieczych ambicji i aspiracji (co Lem zresztą również akcentuje, choć może w trochę inny sposób). Przeszłość bowiem jest w nas, jesteśmy z niej ulepieni, zaś wyrządzone zło i wyrzuty sumienia są stałą, często dominującą częścią naszego sekretnego życia. Jeśli więc Lem każe Oceanowi wzbudzić w nas naszą ciemną stronę, powołując do życia tych, wobec których zawiniliśmy, Wierzchowski zdaje się powtarzać za krakowskim pisarzem: „może to Ocean, nie wykluczam”, dodaje jednak, że może wcale nie potrzebujemy Oceanu, żeby zatopić się w złej przeszłości. Zło, które nakarmiliśmy swoimi uczynkami, istnieje bowiem i rośnie wraz z nami, staje się dla nas zabójcze wszędzie tam, gdzie musimy zostać z nim sami. Nie trzeba powieściowego Oceanu, wystarczy pozostać na chwilę w izolacji sam na sam ze sobą (jakże aktualny wątek!), a nasz umysł, nasze myśli dokonają dewastacji w naszym życiu dużo większej, niż jakikolwiek Obcy. Może dlatego warunkiem uczestnictwa w scenicznej misji solarycznej jest przejście badania, w którym trzeba kłamać. Perwersyjne jest to, że dopiero kłamstwo, wykryte przez wariograf, będzie świadectwem prawdziwej odpowiedzi badanego, ale też praktyczne – ten bowiem, kto potrafi ukryć bądź stłumić prawdziwe uczucia, przejąć nad nimi kontrolę, może nie dać się pokonać Oceanowi, bądź po prostu własnej słabej psychice. Jak widać w spektaklu Wierzchowskiego, ta sztuka nikomu się nie udaje.

Skoro spotkanie z Oceanem staje się tu spotkaniem ze sobą samym, pojawiają się różne związane z tym tematy, m.in. podważony zostaje sens badań kosmicznych i cała „droga ku postępowi” ludzkości, usiana – jak sugeruje Wierzchowski i jego zespół – trupami, kalectwem i nieszczęściem wielu ludzi. Ironicznie wygląda też sprawa kosmicznego „spotkania z Obcym”, które według krakowskich twórców w ogóle może nie dojść do skutku, bo człowiek nie radzi sobie nawet sam ze sobą, unikając jak się da kontaktu z własną ciemną stroną. Mnie urzekł niezwykle osobisty wątek spektaklu Marcina Wierzchowskiego. Przynajmniej tak go sobie odczytałem, moje prawo. W jednej ze scen II części spektaklu bezwzględny i okrutny wobec Kelvina Snaut, w odpowiedzi na jego deklarację opuszczenia stacji z Harey – rzuca mu w twarz: „Usiłujesz w sytuacji nieludzkiej zachowywać się jak człowiek. To do ciebie podobne. Może to i piękne, ale dosyć okrutne. Ty zresztą lubisz robić eksperymenty na ludziach. Bo wiesz, że ten twój powrót to będzie twój kolejny eksperyment? Wiesz, że prawdopodobnie przy oddalaniu się od Solaris układ się rozpadnie. Mówię ci po raz ostatni: to, tutaj, jest sytuacją pozamoralną. Wszyscy uprawiamy tu strusią politykę tak samo, jak robiliśmy to na Ziemi. Ty uprawiasz ją w szczególnie niebezpiecznej formie. Okłamujesz i siebie, i ją, i znów siebie. Nie jesteś wiele lepszy ode mnie, Kris. Jesteśmy tu ty i ja. Tak samo skazani. Obojgu nam Ocean przypomniał, ile jesteśmy warci. Możesz myśleć, że jesteś dobry, Kris, możesz nawet być dobry, szlachetny, wierny ideałom, możesz być święty, ale i tak nie będziesz niewinny. Zostawiliśmy Ziemię, myśleliśmy, że tu, w tej ciszy, w tym Oceanie wszystko straci znaczenie. A nie traci, bo nosimy to w sobie. Ty tak samo jak ja. Ocean spotkał nas, ludzi, i tak nas odczytał. Gdy popatrzeć na spektakle Wierzchowskiego, widać, że wybierając tematy i dzieła do adaptacji, konstruując rzeczywistość sceniczną czy postaci ten wspaniały reżyser stara się za wszelką cenę być dobry i sprawiedliwy, moralny, że użyję terminu z wypowiedzi Snauta. Chce budować wspólnoty, wierzy w ludzi, widzi w nich dobro. Czasem wychodzi to prawdziwie i przejmująco (Hańba, Sekretne życie Friedmanów), czasem fałszywie i nieszczerze (Chłopiec nadchodzi). W łódzkich „Idiotach” było na granicy, ale tu pomógł von Trier, który fabularnie rozpędził wspólnotę na cztery wiatry. W „Solaris” Wierzchowski też ma sentymentalne i „dobrotwórcze” ciągoty – niepotrzebnie przedłuża  wypracowane w improwizacjach sceny rodzinne.  Zauważyłem tu jednak nowy ton: „wspólnota” jest już tylko snem Kelvina, natomiast ciągoty do przytulania i czynienia dobra, wizja „słodkiego, miłego życia” na Ziemi z fantomem nieżyjącej Harey, a więc iluzja szczęścia – wydają się w scenie ze Snautem nie tylko ośmieszone, ale też przez samego Marcina Wierzchowskiego pożegnane. Ja się osobiście cieszę, bo sentymentalizm i pławienie się w „ciśniętych do bólu” emocjonalnych momentach jego teatrowi często nie służą. Nie znaczy to, że nie powinno ich być, ale zawsze z umiarem. Niedoścignionym wzorem jest tu bardzo dobrze pod tym względem skomponowana Hańba, może dlatego była tak przejmująca.

W adaptacji jest jeden poważny błąd. Tak prosty i prozaiczny, że aż boli. To kryminalna przeszłość Sartoriusa. Nikt o zdrowych zmysłach nie uwierzy, że podwójny morderca żony i chorej córki, znany w całym kraju (gazeta użyta w spektaklu dowodem) został wysłany w kosmiczną misję. Normalnie taki człowiek siedziałby w więzieniu i tyle. I choćby nie wiem co Jan Nosal (znakomity aktor przecież!) robił na scenie, nie jest w stanie tego ugrać. Magda Drab z Wierzchowskim oczywiście próbują się tu ratować: Sartorius mówi do Kelvina, że dobrze, że ten nie jest policjantem czy urzędnikiem kryminalnym, ale fastryga na tej dziurze nie zastąpi prawdziwego szwu. To się nie klei. Za długie są też wszystkie sceny z fantomami, przez co zaburzona zostaje proporcja między wątkami. Warto by tu przemyśleć tematy prowadzonych naprzemiennie relacji, żeby się nie powtarzały. Teksty dopisane nie mają też literackiej jakości prozy Lema, co niestety widać. Bardzo natomiast podoba mi się zwięzłość narracji wykrojonej z książki krakowskiego Mistrza. Świetnie został skomponowany zestaw najważniejszych scen powieści. Może dlatego tak mocno odstają od całości te wszystkie „doklejone” części – na dobrym tle trudniej zabłyszczeć. Choć nie do końca: bardzo dobre są sceny z wariografem. Jeśli chodzi o reżyserię, to Wierzchowski znowu potwierdza klasę, pięknie prowadzi kilka narracji, tę z przeszłości przed wylotem (wariograf), te z głowy bohaterów/ich przeszłości i tę właściwą, z pokładu stacji badawczej. Te senne i te na jawie ładnie są ze sobą połączone. Wątek Sartoriusa nie do obrony, ale w swojej fałszywej kondycji jest prowadzony i rozgrywany bardzo dobrze. Aktorzy wierzą w tworzony świat i pięknie oddają się swoim bohaterom. Na plan pierwszy wysuwa się tu Snaut w brawurowej kreacji Mai Pankiewicz. Aktorka pięknie eksponuje swoją bohaterkę, doznaje przemiany i staje się mocnym punktem odniesienia dla naiwnego Kelvina oraz być może wierzących w niego i w jego szlachetność widzów. Świetnie też radzi sobie w scenach z Matką (dobra, dawno niewidziana przeze mnie na scenie Katarzyna Tlałka). Piotr Franasowicz został przez adaptatorów zdetronizowany z funkcji króla opowieści, nie zrobił też nic, żeby się poprzez swoją grę wyróżnić, ale przecież chyba taki był zamysł. Świetne jak zawsze były: Małgorzata Kochan (żona Sartoriusa) oraz Anna Pijanowska jako Harey. Jej zmieniłbym tylko kostium, kopiowanie bowiem stylu Hanki Podrazy jest już nie do zniesienia w polskim teatrze. A Harey w spranej górze z ortalionowego dresiku z lat 90-tych (wiem, bo córka sąsiadów w takim chodziła) to już kompletny brak pomysłu na kostium. Zresztą kostiumy Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małka są nieco od Sasa do lasa. Mogłyby choć korespondować z genialnymi meblami, stanowiącymi ich własną, bardzo dobrą scenografię. Roksanie Lewak chciałbym tylko napisać, że o tym, że jej postać jest autystyczna, dowiedziałem się z tekstu. To niedobrze. Trzeba jeszcze popracować nad rolą. Pochwały należą się za to Zuzannie Skolias-Pakule i Antonisowi Skoliasowi za muzykę: buduje atmosferę, dodaje tajemnicy. Świetna robota.

Marcin Wierzchowski zrobił naprawdę dobre, w miarę spójne, bardzo emocjonalne przedstawienie. Popastwiłem się trochę nad szczegółami, bo naprawdę w ten spektakl wierzę i chciałbym, żeby był bezbłędny. Trzeba też uczciwie napisać, że – jak w przypadku wszystkich przerwanych przez pandemię prac – poprzeczka była niezwykle wysoka. Potrafię sobie wyobrazić, że spektakl był o czymś innym, a po paru miesiącach pandemii stał się dziełem zupełnie nowym. Tym bardziej należą się Twórcom i Zespołowi Teatru Ludowego w Krakowie podziękowania za to, że spektakl dokończyli i jako jedni z pierwszych zaprezentowali. Może dobrze zrobili, bo „twory F” lemowskich postaci mogłyby zabić nie tylko ich samych, ale i zamkniętych artystów. Z widzami zawsze łatwiej. Siedzą w ciszy i przynajmniej w teorii słuchają naszych grzechów. Na duszy robi się lżej – i im, i nam.