Makieta „Hańby” J.M. Coetzee’go – o spektaklu Macieja Podstawnego w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach

zdj. Jarosław Kubalski

zdj. Jarosław Kubalski

Znajdujemy się w jakimś poapokaliptycznym świecie, kojarzącym się ze słynnym Mad Maxem (skojarzenia słuszne, jak się okazuje po przeczytaniu kilku słów skreślonych przez reżysera w programie). Na scenie pojawia się grupa poprzebieranych nomadów, którzy rozpoczynają sceniczną opowieść, opartą na wybitnej książce południowoafrykańskiego noblisty, Johna Maxwella Coetzee’go, traktującą w wielkim uproszczeniu o upadku moralnym i społecznym Davida Luriego, białego, 52-letniego profesora literatury Uniwersytetu w Kapsztadzie. Człowieka, który nie mogąc pohamować swojego pożądania wobec ciemnoskórych kobiet, wdaje się w kolejną skomplikowaną relację ze swoją studentką. Kończy się ona przemocą, skandalem i relegowaniem go z Uniwersytetu. Lurie udaje się następnie na głęboką prowincję, do mieszkającej tam córki, Lucy, aby wraz z nią odebrać kolejną lekcję życia i czegoś się wreszcie na swoich błędach nauczyć. Będzie się musiał zmierzyć z agresją i gwałtem, ekspansją pogardzanych dotąd przez niego czarnych współobywateli, hekatombą psów, a wszystko po to, żeby przejrzeć na oczy, zobaczyć świat, jakim jest w rzeczywistości, pogodzić się z własnym losem, nauczyć się empatii i dzielenia sobą z drugim człowiekiem.

Jednym z kluczowych problemów powieści, gdy zaczyna się myśleć o jej wystawieniu w Polsce i powiedzeniu za jej pomocą czegoś ważnego o nas, Polakach, jest kolor skóry wielu bohaterów. Ważny o tyle, że oś konfliktu między białymi a resztą jest jedną z najważniejszych osi konstrukcyjnych powieści. Nie mamy zbyt wielu aktorów, mogących realnie wcielić się w te postaci, trzeba więc znaleźć jakiś inteligentny sposób, żeby nie trzeba było malować twarzy aktorów sadzą (piszę to ironicznie, zabieg ten bowiem nie należy do kanonu gestów fortunnych). Marcin Wierzchowski w spektaklu Teatru Ludowego w Krakowie nie kombinuje – u niego wszyscy są biali, choć w pewnym momencie następuje zakłócający tę pewność plemienny afrykański taniec, prowadzący widza na manowce. Jest to jedna z nielicznych niekonsekwencji tamtego bardzo dobrego przedstawienia. Maciej Podstawny z kolei, wraz ze swoim scenografem i kostiumografem, Mirkiem Kaczmarkiem, zauważają ten problem i postanawiają go obejść w przewrotny sposób: to nie aktorzy, grający czarnoskórych są pomalowani na czarno, lecz aktorzy, grający „białych” mają twarze pomalowane na biało.

Jak już wspomniałem, historię tę opowiadają nam ludzie, którzy przetrwali koniec świata, bohaterów zaś wizualizują nam makiety, przedstawiające naturalnej wielkości ludzi, oddające wiernie powierzchowność bohaterów Coetzee’go, nomadzi zaś używają owych makiet, opowiadając nam całą historię. Ciekawym rysem owych makiet jest wrażenie, że są one nie tylko bohaterami książki południowoafrykańskiego noblisty, ale też gwiazdami jakiejś reklamy czy bohaterami występu jednego ze słynnych coachów, próbujących uczyć nas lepszego przystosowania do życia. Interpretując spektakl zgodnie z tym pomysłem, wydaje się, że dla Podstawnego i Kaczmarka cała ta opowieść o Davidzie Lurim to właśnie makieta, która ma służyć do powiedzenia nam, widzom, czegoś ważnego o naszym świecie i o nas samych. Główną wtedy narrację, choć schowaną pod opowieścią Coetzee’go o kapsztadzkim profesorze, stanowić będzie opowieść o postapokaliptycznej wspólnocie, rozgrywana na scenie przez kieleckich aktorów. Pomysł to rzeczywiście ciekawy, jego realizacja jednak pozostawia wiele do życzenia. Wprawdzie aktorzy opowiadają nam historię Luriego, przekazując ją sobie jak uczestnicy sztafety pałeczkę, ze złożenia tych dwóch narracji nie rodzi się jednak nic interesującego, nie mówiąc już o tym, żeby poruszało widownię, dając jej możliwość jakiegokolwiek przeżycia.

Winne są tu w moim przekonaniu dystans do historii Luriego, zbudowany przez narrację grupy oraz kryterium ideologiczne, górujące nad wyborem działań grupy i konstrukcją ich wewnętrznej logiki oraz systemu funkcjonowania. Nie pomaga też mnożenie pomysłów, kompletnie niekomunikatywnych, nie pozwalających skupić się na niełatwym już meritum (myślę o odklejonych od scenicznej rzeczywistości wizualizacjach oraz filmikach w telewizorze). Już wyjaśniam, o co chodzi. Grupa ludzi opowiadając nam historię Luriego, samą już w sobie tragiczną i pełną poruszającego piękna, buduje wobec niej dystans, który zabija ową głębię i piękno. I choć aktorzy – zwłaszcza znakomity Bartłomiej Cabaj – bardzo się starają ją przeżyć dla nas raz jeszcze, my tej szansy nie mamy, gdyż owe emocje, nawet od czasu do czasu na scenie obecne, giną po przekazaniu pałeczki opowieści komuś innemu. Taki system narracji sprawia też, że nie jesteśmy w stanie zbudować więzi z żadną z postaci tej historii: ani z ofiarami, Melanie i Lucy, ani z największym szkodnikiem tego świata, przeobrażającym się na naszych oczach w ofiarę, Davidem Lurim. „Hańba” Coetzee’go staje się więc w spektaklu Podstawnego zmarnowaną szansą. Nie pomaga tu też nie najlepsza adaptacja powieści, dokonana przez Macieja Podstawnego i Dorotę Semenowicz, której głównym grzechem jest to, że autorzy dokonują selekcji tekstu z punktu widzenia osób, które znają książkę. Ci, którzy jej nie znają mogą się zgubić, ze spektaklu nie wiemy na przykład kim jest ojciec Melanie, Isaacs – osobą głęboko wierzącą i wprowadzającą boską perspektywę – nie wiadomo więc, dlaczego stawia na scenie krzyże; buldożka, „poddawana” na końcu przez Davida, jest najpierw psem Lucy, a te przecież giną podczas ataku, „poddawany” zaś jest w istocie inny pies, ten „który lubił muzykę”, w spektaklu niekonsekwentnie zamieniony na ową buldożkę. Jeśli zaś chodzi o narrację grupy, to po prostu nie została ona wymyślona: aktorzy doraźnie ilustrują tekst „Hańby”, nie widać żadnych relacji między postaciami. Gdy pojawia się gwałt, kobiety nagle tworzą jakąś odrębną grupę, przywodzącą na myśl modny dziś ruch „me too” czy protest czarnych parasolek. Działania aktorów motywowane są nie przez strukturę, hierarchię czy silne indywidualności tejże grupy, a poprzez modne idee, które od czasu do czasu chyłkiem „wyglądają” zza rymującego się z rzeczywistością tekstu. W związku z tym, sceniczna rzeczywistość sprawia wrażenie chaosu, który – wbrew mitom – nie staje się początkiem jakiegokolwiek porządku. O sukcesie nie ma więc mowy, bo opowieść o Luriem nie ma się z czym na scenie zetrzeć, nie ma się z czym skonfrontować. Żal, bo potencjał był wielki: znakomita powieść, świetni aktorzy i bardzo ciekawy pomysł wyjściowy. Zabrakło więc czasu czy inwencji?

Jeśli pójść tropem symboli spektaklu, przedstawienie Podstawnego przypomina… makietę „Hańby” Coetzee’go: ładnie wygląda, modnie się zapowiada, ma nas czegoś nauczyć, ale poza ładnymi obrazkami nic po nim w głowie nie zostaje. Potrzeba kogoś, kto by tę makietę w jakiś sposób poruszył – nie byli to niestety twórcy kieleckiego spektaklu – opowiedziałby może wtedy przy jej pomocy historię, która by nas, widzów naprawdę poruszyła. Bo przecież po to właśnie przychodzimy do teatru, tej „świątyni” makiet, iluzji, ale i prawdziwych emocji.