Koniec marzeń z wielkiej płyty – o „Innych ludziach” Masłowskiej w reż. Jarzyny w TR Warszawa

zdj. ze strony TR Warszawa

Jedną z najbardziej przejmujących scen w hiphopowym poemacie Doroty Masłowskiej wydaje się ta, w której Iwona proponuje Kamilowi pieniądze za seks. „I w tym miejscu przez długą chwilę/słychać ciszę/nacisnął klamkę bez słowa/ wyszedł”. Od tego momentu jego świat zaczyna się walić, niczym domino: Aneta, dziewczyna, z którą Kamil kręci (w każdym znaczeniu tego słowa) nie chce go widzieć; Kamil nocuje u przyjaciela, ale ranek nieubłagalnie następuje i trzeba wracać do domu, a tam – jego codzienny koszmar, podcinająca mu skrzydła matka oraz wiecznie będąca z nim w stanie wojny siostra. Ten szczególny poranek zapamięta na zawsze – na skutek wizyty policji matka spuszcza w ubikacji narkotyki, które Kamil miał rozprowadzić. Jest bankrutem na wszystkich życiowych płaszczyznach – w interesach, w miłości, wreszcie jako człowiek. To ostatnie bankructwo jest szczególnie bolesne, gdyż Iwona, traktując go jak męską dziwkę, zabrała mu coś niezwykle cennego, prawdopodobnie ostatnią rzecz, którą naprawdę posiadał – ludzką godność. W tym momencie jego dotychczasowy świat się zacina, niczym hiphopowa płyta, o stworzeniu której ciągle marzy. Co dalej? Tego z poematu Masłowskiej już się nie dowiemy. Grzegorz Jarzyna w swoim spektaklu jest bardziej konkretny, każe Kamilowi w finale oddać śmiertelny strzał. Chyba zresztą słusznie, nie od dziś wiadomo, że człowiek pozbawiony godności, staje się nieobliczalny, co w połączeniu z katastrofą jego świata kończy się tragicznie, bądź dla niego, bądź dla nas wszystkich. Co więcej, katastrofa jego świata pociąga za sobą inne, rzeczywistość bowiem jest mocno skomplikowana, a nasze odmienne – jak się nam czasem wydaje – światy są ze sobą mocno i nierozerwalnie związane.

O tym zresztą właściwie jest poemat Masłowskiej: o spotkaniu światów, które wydaje się dzielić przepaść, choć tak naprawdę są sobie niesłychanie bliskie. Różni je właściwie status posiadania i jego konsekwencje, łączy zaś wszystko to, co ludzkie: życiowa pustka, samotność (najgorsza ta we dwoje), niemożność życiowej samorealizacji, ciągle odkładane na przyszłość marzenia, złudzenia, pozwalające przetrwać kolejny dzień życiowej mielizny, obsesje, lęki, traumy, odziedziczone po tak samo wykolejonych w życiu rodzicach. Choć Masłowska traktuje Iwonę i Kamila ironicznie i brutalnie, trudno nie dostrzec, że ma dla nich dużo empatii, że z jednej strony szydzi z ich ograniczonych poglądów, fobii, groteskowych życiowych wyborów, z drugiej strony pokazuje, że nie jest to do końca kwestia ich wolnego wyboru, a raczej uwikłania w polskie, pełne spiętrzonych paradoksów i zwielokrotnionych idiotyzmów piekiełko. Zresztą surrealistyczny, przerażająco szczery i brutalny pejzaż Warszawy, a w szerszej perspektywie – Polski, to drugi wielki temat poematu Masłowskiej. Kraj siłowni i fitness trenerek, diet pudełkowych, suwów, kierowanych przez kolejne silikonowe żony, nieszczęśliwych i samotnych korposzczurów; kraj tatuaży z „Polską walczącą”, piwa, narkotyków, tanich dziewczyn i podróbek, nierozebranych choinek i matek po pijaku, homofobicznych młodych chłopaków w rozpaczy, marzących o kuracji swego nieszczęścia hiphopowym „wyrzygiem” wszystkiego, co każdego dnia ich zabija. Upiorami tego polskiego horroru są zaś u Masłowskiej przypadkowi przechodnie, uczestniczący w danym zdarzeniu, współpasażerowie z tramwaju, czy inni spotykani przez bohaterów na ich drodze ludzie. Słowem, polskie społeczeństwo, a więc i my, czytelnicy Masłowskiej oraz widzowie Jarzyny. Spełniamy funkcję chóru, podającego refereny, przeplatające epicką, trzecioosobową i wszechwiedzącą narrację poematu. Spotkanie to, jak już napisałem, kończy się katastrofą, gdyż, niczym w tragedii greckiej, bohaterowie nie widzą, lub nie chcą zobaczyć, że ich los jest podobny, dawno już zapisany (przez kapitalizm i społeczeństwo) i skazuje ich na klęskę. Chcąc się uratować, dokonują coraz to bardziej irracjonalnych, ekwilibrystycznych, śmiesznych (gdy patrzeć na nie z boku) działań, które paradoksalnie, zamiast oddalać ich od katastrofy, coraz bardziej ich do niej przybliżają. A wystarczyłoby się choć na chwilę zatrzymać, spojrzeć na innych i ich zauważyć, dostrzec w nich kogoś więcej, niż „frajera do wydymania”, zobaczyć, że są tacy sami jak my, tak samo pogubieni, samotni i potrzebujący spojrzenia czy gestu dobrej woli, o sympatii czy głębszym uczuciu nie wspominając. Gdy piszę ten tekst, w mediach głośno jest o człowieku, który umarł w sosnowieckim szpitalu w otoczeniu bezdusznych lekarzy i pielęgniarek. Trudno o lepszy epilog „Innych ludzi”.

Przypatruję się głębiej poematowi Masłowskiej, gdyż Jarzyna, adaptując go na scenę, jest mu wyjątkowo wierny. Jedyne, co różni adaptację od poematu, to delikatne skróty i dyskretna zmiana zakończenia (bardzo dobry zabieg). Problemem największym w tym przypadku nie była jednak adaptacja fabuły sensu stricto, a znalezienie scenicznego ekwiwalentu epickiej, niezwykle trudnej, wielopoziomowej narracji. Najpierw trzeba było rozróżnić z jakich elementów się ona składa (wszechwiedzący hiphopowy narrator, „chór” postronnych, Kamil, Iwona, Maciek, Aneta, przedmioty np. wino Carlo Rossi, choinka), następnie wybrać te niezbędne, przenieść je na scenę i, nakładając je na siebie, spleść ze sobą od nowa. To jednak nie wszystko, w związku z tym, że cały ten świat stworzony jest w oparciu o wielopiętrowy, surrealistyczny, choć konwencjonalny (podporządkowany hiphopowemu stylowi) język, należało ten sceniczny kosmos zbudować w jakiejś do niego relacji, najlepiej zaś w taki sposób, żeby tej wielopiętrowości, specyfiki owego „masłojęzyka” nie zabić, może nawet go jeszcze wzmocnić. Wyszło znakomicie.

Hiphopową narrację rozpisuje Jarzyna na bohaterów drugiego planu (Siostra, kumpel Tobi, Matka, Sąsiadka, Ciotka Zdzicha itd.). Uzupełniają ją – wyświetlane na trzech wielkich kilkumetrowych ekranach smartfonów, ustawionych na scenie – karykaturalne filmiki, w których składający się z różnych postaci (m.in. ksiądz, menele, architektki) społeczny chór komentuje sceniczną akcję (odpowiednik hiphopowych refrenów Masłowskiej). Dodatkowym smaczkiem jest obsada tego chóru, złożona ze znanych niekoniecznie z TR-u twarzy (m.in. Olejnik, Cielecka, Seweryn, Karolak i inni). Ekrany te służą też bohaterom do przechodzenia między rzeczywistością naszą, tą na scenie TR a tą kompletnie odjechaną i surrealistyczną, wyświetlaną na ekranach smartfonów. W takim kontekście bohaterowie prowadzą swoje narracje ciągle gdzieś na granicy światów – tego z ekranu smartfona i tego rzeczywistego. W pewnym momencie nie wiadomo już, czy grają oni na scenie naprawdę, czy są bohaterami kolejnego filmiku, napięcie zaś między cukierkową wersją utkanego z internetowych reklam, marzeń i aspiracji świata a jego brutalnym, prawdziwym, pełnym przemocy obrazem, zapisanym w poemacie Masłowskiej staje się podstawą znakomitego, wielopoziomowego spektaklu, który na długo pozostaje w pamięci. Co więcej, sceniczny świat jest zbudowany przez Jarzynę na tyle dobrze, że język poematu staje się jego najwyższą emanacją, jego krwią z krwi, wszystko tu pracuje ze sobą, niczym szwajcarski zegarek.  Aktorzy są wspaniali na czele z młodym, debiutującym na profesjonalnej scenie Yacine Zmitem w roli Kamila. Błyszczy Agnieszka Podsiadlik jako Iwona, wspaniała jest Maria Maj w roli Matki Kamila, znakomici – Żulewska, Kalita, Tyndyk, Kuta, Popławska czy Rafał Maćkowiak w roli wszystkich dzieci tego świata. Mnie najbardziej zapadł w pamięć Adam Woronowicz jako mąż Iwony, Maciek. Wielka rola! Mistrzostwo techniki nie podlega wątpliwości, światła Prowalińskiego, zdjęcia Ładczuka, dźwięk Szymborskiego, oraz znakomita muzyka Kurka i Kaliskiego (plus bity wykonywane na żywo przez Michała Olszańskiego), wspomagane przez pracę rzeszy ludzi teatru, dopełniają obrazu tego wyjątkowego przedstawienia.

Jarzyna ze swoim kolektywem stworzyli spektakl znakomity. Niektórym może przeszkadzać zbytnia wierność poematowi Masłowskiej i będący tego wynikiem niedosyt, wynikający z tego, iż „Inni ludzie” są rodzajem pejzażu, będącego diagnozą współczesności, niczym więcej. Mnie to zupełnie nie przeszkadza, diagnoza jest bowiem prawdziwa, bolesna i wyrażona przez najwyższej jakości sztukę, taką, która ma szansę naprawdę wstrząsnąć pogrążonym w upiornym letargu polskiego chocholego tańca widzem. Jeśli zaś myśleć o rzeczywistości jako płycie hiphopowej, która się zacina, to uważam, że metafora ta dobrze pokazuje moment, w jakim się obecnie w Polsce znajdujemy. Wszyscy się zacięliśmy – i ci z Wilanowa, i ci z Grochowa, i cała reszta: każdy powtarza wciąż te same frazy i te same słowa. Uważajmy, bo może się zdarzyć tak, że dopiero odgłos wystrzałów wyrwie nas ze stuporu; dźwięk noża w Gdańsku najwyraźniej był za cichy.