A potem? – „Miłość od ostatniego wejrzenia” Vedrany Rudan w reż. Iwony Kempy w Teatrze Dramatycznym w Warszawie

zdj. Krzysztof Bieliński

W jednym z wywiadów Vedrana Rudan przyznała się, że uwielbia “Idę”. Swoją fascynację filmem Pawlikowskie go wyjaśniała następująco:

 „To najlepszy film, jaki w życiu widziałam. Ale nie w związku z tematem Żydzi – Polacy, tylko ze względu na dwa słowa, które wypowiada Ida. Gdy chłopak obiecuje jej wspólny wyjazd, spacery wzdłuż plaży, miłość, a ona po każdym jego zdaniu pyta: “A potem?”. To jest opowieść o sensie życia, która postawiła pod znakiem zapytania sens mojego własnego życia. Dzięki “Idzie” zrozumiałam, że są kobiety, które mają w życiu cel, i to je uszczęśliwia. Ida wie, czego chce. Nieważne, że to, czego chce, to akurat bycie zakonnicą, to bez znaczenia. Jest inkarnacją prawdziwej kobiecości, tym wszystkim, czym ja nie jestem. Raz w miesiącu oglądam sobie “Idę” tylko po to, żeby usłyszeć, jak ona pyta: “A potem?”

Po przeczytaniu tych słów nie za bardzo wiedziałem, o co właściwie Rudan chodzi. Co takiego w tym geście bohaterki ją ujęło. Dlaczego to pytanie Idy „postawiło pod znakiem zapytania sens jej własnego życia”? Dodawała wprawdzie w wywiadzie, że literatura jej nie uszczęśliwia i nie jest sensem jej życia, ale wydało mi się wtedy, że to stwierdzenie więcej maskuje niż odkrywa, zwłaszcza, że cały wywiad był raczej dowodem na to, że Vedrana dokładnie „wie, czego chce”. Po obejrzeniu „Murzynów we Florencji” Iwony Kempy w Teatrze Nowym Proxima w Krakowie, nie za wiele się w tej kwestii zmieniło. Bohaterem tamtej powieści oraz spektaklu była bowiem rodzina. Głos kobiet był tam wprawdzie niezwykle szczery, prawdziwy i głośny, ale został użyty w służbie głębokiej wiwisekcji rodziny i społeczeństwa, które stawały się głównymi adresatami brutalnych oskarżeń Rudan. W zrozumieniu pojedynczych motywacji bohaterek nie pomagał również bałkański kontekst, który zrzucał część odpowiedzialności za życie ludzkie na fatum i historię. Sytuacja zaczęła mi się rozjaśniać, gdy przeczytałem książkę „Oby cię matka urodziła” oraz obejrzałem kolejną adaptację prozy Rudan w reżyserii Iwony Kempy, tym razem w Teatrze Dramatycznym w Warszawie – spektakl „Miłość od ostatniego wejrzenia”. W dużej części autobiograficzna powieść poświęcona jest wiwisekcji relacji córki z matką, w której niczym refren przewija się kwestia molestowania w dzieciństwie przez ojca, przy milczeniu i biernym współudziale matki. Temat ten stanowi też jeden z wątków „Miłości od ostatniego wejrzenia” oraz opartego na niej spektaklu Kempy. Tu z kolei na plan pierwszy wysuwają się relacje bohaterki z mężczyznami: używającym przemocy i brutalnym mężem oraz podobnym do niego jej ojcem. Oglądając spektakl Kempy, zrozumiałem wreszcie, że powieści Rudan – ten pełen wściekłości, gniewu, goryczy i rozczarowania atak (skądinąd słuszny) na męża, ojca, matkę, innych członków rodziny, samą rodzinę czy społeczeństwo w ogóle – to tak naprawdę atak na samą siebie, oskarżenie rzucone sobie w twarz. Sobie samej: kobiecie nieszczęśliwej i zniewolonej przez własną bierność, świadomość uwikłania w schematy kultury i tradycji oraz trwanie w nich na przekór logice i pragnieniom, przez nieumiejętność podejmowania decyzji, wreszcie kluczowy brak sensu życia. Zrozumiałem, że Vedrana Rudan najbardziej zazdrości Idzie, że ta wysłuchawszy tego, co ma jej do zaoferowania młody kochanek, a co za tym idzie świat, wybrała to, co uznała dla siebie za najlepsze. Dokonała świadomego wyboru, decydując się na rozwiązanie trudniejsze – życie w samotności. Zresztą nie ma to znaczenia, ważna jest tu odwaga pójścia za swoim wewnętrznym głosem. Vedrana i jej bohaterki potrafią tylko ujadać, nie są w stanie się z tego świata wyzwolić, próbują zatem opowiedzieć o tym świecie tak, by hiperbola obrzydliwości tej narracji wyzwoliła w nich czyn. Jakikolwiek, ale ich własny. Taki, na który się zdobędą. Może dlatego w epilogu „Miłości…” dowiadujemy się, że wszystko to, co usłyszeliśmy, mogło byś tylko snem bohaterki, snem, za którym czai się wciąż ta sama, upiorna dla niej, rzeczywistość. Pętla na kobiecej szyi zaciska się mocno, już wcześniej, gdy w finale bohaterka zabija sarnę, a jej mąż po raz pierwszy zwraca się do niej po imieniu: „Tildo”. Gorzkim paradoksem prozy Rudan i spektaklu Kempy wydaje się to, że dochodzą one do wniosku, że muszą zabić – czy to w sensie metaforycznym czy rzeczywistym – męża, ojca, matkę, rodzinę, świat po to, żeby mogły nazwać swoim imieniem siebie, uzyskać jakąś (choćby symboliczną) podmiotowość w swoich oczach – to kolejna z „męskich”, okrutnych zasad, która w nich tkwi, niczym wbity w serce sztylet. Czy zatem dla takich kobiet jak Vedrana, Iwona, Tilda jest jakieś światełko w tunelu? To kwestia niezwykle osobista. Vedrana pisze i wyrzuca z siebie gniew i niezgodę na świat w postaci literatury, Iwona Kempa z aktorkami wyrzucają swoje emocje za pomocą tekstu Rudan, swoich ról i spektaklu… a widzowie? Siedzące obok mnie kobiety (wspominały, że oglądają ten spektakl kolejny raz), przepłakały większość przedstawienia. Rzuciły się do frenetycznych oklasków i było po nich widać, że współuczestnictwo w tej komunii traumy przyniosło im katharsis, istotę teatru. Jego esencję i rdzeń. Mnie, jako mężczyźnie, trudno się było zidentyfikować – i z tekstem, i z bohaterkami, pojawiło się jednak współczucie – być może to najlepsze, czego mężczyzna może doznać, nie mając do świata kobiet pełnego dostępu. Inaczej będzie wyglądała sprawa z mężczyznami, którzy nie zawsze są wobec kobiet fair: oni mogą się zdenerwować, zobaczywszy w tym spektaklu, niczym w zwierciadle, jakiś niekoniecznie miły rys własnego charakteru czy lustrzane odbicie godnych potępienia zachowań. Materia, będąca treścią spektaklu i prozy Rudan jest jednak tak delikatna, że każdy mężczyzna – i każda kobieta – muszą sami, we własnym sercu, przeprowadzić ze sobą poważną rozmowę na ten temat. Nie pozostaje więc nic innego, jak tylko pójść do teatru. 

Iwona Kempa rozpisała postać Tildy na cztery aktorki w różnym wieku, dokładając obsadowo postać Matki. Monolog bohaterki zostaje nam zatem opowiedziany przez różne aktorki, które na przemian przejmują narrację Tildy. Głosy postaci męskich, obecnych w dialogach, przywoływane przez te kobiety, które akurat nie snują narracji, są wyjątkowo brutalne i obcesowe. Wygląda to tak, jakby wcielając się w swoich oprawców, kobiety dodatkowo się nakręcały. Pomysł ten, choć prosty, dobrze się w spektaklu sprawdza. Nie dość, że korzystając z sumy traumatycznych doświadczeń tworzy wspólnotę kobiet, to jeszcze pozwala innym – słuchającym – do niej dołączyć, na zasadzie milczącego współuczestnictwa w opowieści Tildy, która staje się mityczną historią wszystkich kobiet, a przez to osobistą opowieścią każdej z nich. Ciekawy kontekst dopowiadają scenografia i kostiumy Joanny Zemanek. Aktorki występują w prawdziwych sukniach ślubnych, które scenografka zgromadziła na potrzeby instalacji „Popiół i diamenty”. Są to autentyczne suknie ślubne kobiet, które się rozwiodły. Scenografię stanowią kartonowe trumny kremacyjne, w których zostały wyeksponowane kolejne suknie ślubne z kolekcji. Są one twórczą rozmową z tradycją, w której wychowała się Zemanek. Według zwyczaju, zmarły mąż chowany był na ślubnej sukni swojej żony; roli dla sukien rozwódek tradycja nie przewidziała. Aktorki Kempy są znakomite. Wszystkie. Moje serce skradła niedoceniona i chowana gdzieś po garderobach Dramatycznego, piekielnie zdolna Magdalena Czerwińska. Jej finałowa opowieść o zabiciu sarny poruszyła mnie do głębi. Odkryciem była też młodziutka Karolina Charkiewicz, której emocje oraz pasja w ich eksplorowaniu godne były podziwu. Warto zapamiętać to nazwisko.

Iwona Kempa zrobiła spektakl ważny i potrzebny, do tego świetnie zrealizowany. Trzeba uczciwie napisać, że głównie dla kobiet. Ale czy to w sumie grzech? Nie, choć trzeba uważać, bowiem twórczynie całkowicie „zabijając” mężczyzn w spektaklu, wprawdzie odzyskały swoje imię, ale metodami, które same piętnowały. By móc się wyzwolić, kobieta z ofiary stała się oprawcą. Pytanie Idy powraca jak bumerang: „A potem?”