O, roku ów! – na marginesie spektaklu „Rok z życia codziennego w Europie Środkowo-Wschodniej” Moniki Strzępki w/g Pawła Demirskiego w Narodowym Starym Teatrze

zdj. Marek Lasyk

Sfrustrowany, nic społecznie nieznaczący mężczyzna lat około 40. (Szymon Czacki) otrzymuje wyrok śmierci. Wyniki badań są jednoznaczne: umiera na raka. Ostatni rok jego życia stanie się pretekstem do przyjrzenia się światu, który go otacza. Niczym w „Kartotece” Różewicza, świat ten reprezentowany będzie przez różne postaci, dobrane przez autora tekstu, Pawła Demirskiego, z klucza współczesności, a inspiracją jest dzieło Jędrzeja Kitowicza „Opis obyczajów za panowania Augusta III” – staropolska historyczna panorama społeczeństwa państwa Sasów, z pełnym opisem jego organizacji, stanów, religii i kultury. U Demirskiego klasy społeczne, religia czy obyczaje są reprezentowane przez konkretnych ludzi: uosabiających klasę średnią, będących ciągle na wakacjach małżonków (Dorota Segda i Zbigniew W. Kaleta); profesora (Michał Majnicz) – przedstawiciela powstałej w wyniku powojennego awansu społecznego inteligencji; reprezentującego Kościół Katolicki, księdza (Radosław Krzyżowski);  symbolizującej zarówno „suwerena”, jak i „zdrową siłę narodu”, prostego i dość prymitywnego człowieka z ludu (Juliusz Chrząstowski); reprezentantkę pokolenia millenialsów (Anna Radwan); wreszcie przedstawicieli władzy, trzymających w karbach kulturę: miłośniczkę romantycznych nekroperformansów (Małgorzata Zawadzka) oraz jej szefa, ubranego w kostium prostackiego szeryfa z Teksasu (Krzysztof Zawadzki). Wszystkie te postaci, niczym w „Kartotece” Różewicza, w jakiejś upiornej, nierealistycznej rzeczywistości, wchodzą w życie bohatera nie tylko realnie ze swoimi brudnymi buciorami do jego łóżka, ale też w sensie symbolicznym, zarażając go wszelkimi swoimi fobiami, obsesjami czy paranojami. Postaci te wnoszą też na scenę gorące tematy, m.in. „me too”, panoszenie się faszyzmu w przestrzeni publicznej, kwestię ręcznego sterowania kulturą czy cenzury w wersji rządzącej Polską partii. Dostaje się także drugiej stronie – za bierność, brak zasad, egoizm oraz skupienie na sobie i swoich potrzebach. Bliska perspektywa śmierci wraz z otaczającą Bohatera rzeczywistością tworzy jakiś rodzaj samozaciskającej się na jego szyi pętli, a w finale doprowadzi go do wybuchu, efektem którego będzie publiczny protest. Dzięki temu uda mu się wreszcie wyrazić siebie – wszystko to jednak na próżno, bohater bowiem, zgodnie z zapowiedzią lekarzy, umrze. Ironia Demirskiego nie podlega tu dyskusji.

Oprócz postaci „klasowych” pojawiają się tu jeszcze trzy bohaterki, będące kimś na kształt bogiń (Anna Dymna, Dorota Pomykała i Anna Radwan). Może to trzy Mojry, tkające los bohatera, może Atena, Hera i Afrodyta, rywalizujące o polskie „jabłko niezgody” a może – spersonifikowany ludzki Gniew, Marzenie i Obojętność. One to będą towarzyszyły bohaterowi w jego wędrówce do kresu, starając się być ciągle przy nim, pomagać mu, podpowiadać rozwiązania. Gdy trzeba, staną się rodzajem sumienia, głośno oskarżającego świat i tworzących go okrutnych, nieczułych ludzi. Najbardziej niejednoznaczna jest bogini grana przez Annę Radwan. W pewnym momencie staje się rzeczniczką pokolenia millenialsów, ale po chwili porzuca ten kostium, stając się kimś innym. Jest jak lustro, w którym odbija się to, co akurat przed nim stoi –  przede wszystkim główny bohater, człowiek, a wraz z nim my, widzowie, mieszkańcy Polski, w której kościół właśnie runął i wybito wszystkie zwierzęta (znakomita scenografia Arka Ślesińskiego). Boginie te sprawiają, że perspektywa spojrzenia na sceniczny kosmos poszerza się, rok z życia bohatera rozciąga się w jakimś metafizycznym planie na całe jego życie, w którym moment narodzin staje się automatycznym wyrokiem z wiadomym zakończeniem. Może dlatego, gdy Anna Dymna w finale pierwszej części wygłasza jeden z nielicznych nie zakrzyczanych przez „ziemskie postaci” monologów na serio, zwracając się do polskiego gniewu, robi się magicznie?

Wydarzenia tytułowego roku, zostają zbudowane z najbardziej zgranych stereotypów, znanych zarówno z przestrzeni publicznej, jak i z innych dzieł Demirskiego. Mnie to nie przeszkadza, gdyż Demirski, bawiąc się tymi samymi, wytartymi już mocno od zabawy klockami, potrafi je zawsze ułożyć w intrygującą całość. Tak jest i tutaj. Połączenie Różewiczowskiego Bohatera, a za jego pośrednictwem także romantycznego, arcypolskiego ze współczesnością, stworzenie współczesnej wersji polskiego Tadzia, Józia czy Wacka, wpisując się w znany schemat, mówi jednak o współczesnej Polsce coś nowego. Bohater Demirskiego musi bowiem zmierzyć się w swoim świecie/mieszkaniu/umyśle z dzisiejszymi upiorami. I nie jego to wina, że chociaż kostiumy inne, upiory te same. To właśnie jest ta upiorna pętla, która wciąż wraca do tego samego miejsca i wciąż dusi. Tę pętlę symbolizuje zarówno rok, który wciąż toczy się w Polsce wedle tego samego schematu, jak i sam spektakl, którego treścią, powtarzaną co wieczór przez tych samych aktorów, jest wciąż ten sam rok z życia bohatera, to samo bohatera życie. Rok Demirskiego zaczyna się 1 września kończy pod koniec wakacji. Zabieg to znakomity, gdyż czas ten możemy rozpatrywać przynajmniej na trzech poziomach. Pierwszy, podstawowy to po prostu rok z życia bohatera: wyniki, choroba, śmierć. Drugi to rok widziany z perspektywy obchodzonych przez bohatera i całe społeczeństwo świąt. U Demirskiego wyznaczają go polskie, skoncentrowane na rozpamiętywaniu klęsk, martyrologiczne rytuały – rocznica wybuchu wojny, Święto Zmarłych oraz Wigilia, w której zwyczaj stawiania pustego talerza to (jak zawsze) pusty rytuał. Potem jeszcze najważniejsze nowe święto Polaków – wakacje (koniecznie zagraniczne i all inclusive) i znowu – 1 września. Innych świąt u Demirskiego nie ma. Taki mamy klimat, chciałoby się powiedzieć. Trzeci poziom interpretacji owej „pętli czasu” pośrednio wskazuje cel spektaklu. Wszak 1 września każdy Polak zaczynał, zaczyna lub zacznie edukację szkolną, która kończy się… wakacjami. W takim ujęciu spektakl Strzępki i Demirskiego byłby więc przyspieszonym kursem edukacji. Tu jednak również czai się nie tyle ironia, co nawet autoironia. Jeśli całe pokolenia Polaków nie umiały się w szkole nauczyć tego, co najważniejsze: empatii, szacunku i miłości do drugiego człowieka, to czy nauczą się tego podczas trzech godzin w Starym? Wolne żarty! Próbować jednak trzeba, czego dowodzi Demirski kolejny raz serwując nam szkolny bryk (to nie zarzut) z naszej istoty i natury jako społeczeństwa. Bryk skonstruowany w formie zgrywy, która – jak jej się przyjrzeć z bliska – jest jego zgrywą z nas, Polaków w różnym wieku, o różnym statusie, różnych poglądach. Że to bryk, a nie literatura, to też w sumie nasza wina – literatury wszak niemal nikt nie czyta, a jeśli już, to bez zrozumienia, więc może choć bryk się przebije do pragnącej rozrywki, gwiazd albo politycznych agitek publiczności, która do refleksji jest zdolna tylko wówczas, gdy w pełni utożsamia się z tym, co widzi lub słyszy. Tak, to my, ci sami, którzy nadużywając wszędzie apostrof typu „o, mężczyzno polski!”, „o, gniewie polski!”, „o, matko Polko!”, „o, Boże!”, „o, Polsko!”, zamiast budować podniosły nastrój, popadamy w śmieszność. Pompujemy balon, nie wiedząc, że ktoś go już dawno przebił szpilką. Nie możemy wtedy oddychać, twarze pulsują czerwonością, a w końcu sinieją ze złości, że postronni się z nas śmieją.

Czy zatem powstał „spektakl Roku”? Niestety, nie. Winny jest tu przede wszystkim brak proporcji, „wygrana karnawału z postem”. Tekst Demirskiego ma świetną konstrukcję, oś stanowią losy głównego bohatera, a jej dopełnieniem jest wielowątkowa panorama czasowa i ludzka polskiego społeczeństwa. Pierwszy komponent jest napisany w tonacji serio, drugi pełnymi garściami korzysta z ironii, kpiny, pastiszu czy groteski. I właśnie dominacja tej drugiej komponenty stylistycznej rozsadza konstrukcję spektaklu. Monika Strzępka konstruując sytuacje, wzmocniła jeszcze niektóre grepsy i komiczne koncepty Demirskiego w rezultacie czego zagubił się gdzieś wątek Bohatera, jego frustracji, choroby, jego życia. Co gorsza publiczność, przyzwyczajona do tego, że jest „kabaretowo” (tak było na moim spektaklu), wyłapuje z tych bardziej poważnych wątków wszystko, co śmieszne i rozwala je dodatkowo od środka. (Oczywiście na innych spektaklach może być zupełnie inaczej, ale niebezpieczeństwo istnieje tu poważne). Solą zaś tego tekstu jest ciągłe przeplatanie się serio i buffo, co z kolei sprawia, że na ich styku rodzi się wspaniała przestrzeń do teatralnych fajerwerków. Wiele zresztą tekstów Pawła Demirskiego opiera się właśnie na tym koncepcie. Wystarczy tylko, że Monika Strzępka na zimno, z żelazną dyscypliną wyważy składniki, opanuje niepotrzebne rozbuchanie aktorów, a natychmiast pojawia się na scenie magia. Tak było w zapierającym dech w piersiach spektaklu „W imię Jakuba S.” i kilku jeszcze innych. Co ciekawe, w spektaklu „Rok…” też pojawia się taki moment. To scena, gdy po ironicznej dyskusji o sztuce, Bogini (a może Cyganka przepowiadająca przyszłość) Anny Dymnej wygłasza przejmujący monolog, będący apostrofą do gniewu. Śmieszne się skończyło, wielka mistrzyni przechodzi do treści całkiem poważnych. Pojawia się prawda, jakaś nadludzka, wszechogarniająca. Mnie, widzowi, robi się nieprzyjemnie. Pojawia się gęsia skórka i łzy.

Kolejnymi mankamentami przedstawienia są trywialność i jednoznaczność poszczególnych fragmentów tekstu, napisanych w służbie danej sprawy oraz aktorskie solówki, które – mając być w założeniu dygresjami – stają się osobnymi spektaklami, rozsadzającymi całość konstrukcji spektaklu. Fragmenty, o których mowa, rażą niekiedy trywialnością oraz jednoznacznością, właściwą raczej taniemu kabaretowi, gdzie nie przebiera się w środkach i nie przejmuje aluzjami. Przykładem scena z Glińskim, któremu krytyka się należy, ale można ją było zrobić z większym smakiem; no chyba, że to spektakl dla polityków, którzy poza słowami „moje” i „więcej” nie za wiele rozumieją, wtedy zwracam honor. Kolejną zmorą spektaklu są – znakomite, trzeba przyznać – solówki aktorów. Stają się one – świetnymi! – spektaklami samymi w sobie, nie pracują jednak na całość przedstawienia. Przykładem genialna krytyka mężczyzn, dokonywana przez Annę Radwan. Pytanie tylko, kto pamięta, co było przed nią i za nią i o co idzie w spektaklu. Trzeba to napisać dobitnie: bohaterem tego tekstu i spektaklu jest Bohater Szymona Czackiego i to na niego pracują wszyscy aktorzy, co dobrze rozumieją Anna Dymna czy Dorota Pomykała. Zapominają jednak o tym, mam wrażenie, oczywiście w mniejszym lub większym stopniu, wszyscy inni aktorzy Starego z reżyserką na czele. Rozumiem, że są wyczerpani trudną, wymagającą niezwykle potyczką o teatr i cieszą się (a ja całym sercem z nimi!), że udało się przywrócić równowagę, czas jednak – zachowując oczywiście czujność wobec nieobliczalnych „ludzi roku” – wrócić do tego, w czym są mistrzami: do grania ról. Rozumiem, że przez ostatnie miesiące rozdawali komunię spragnionym wyznawcom, szanuję to, tak było trzeba. Teraz znów potrzeba służby autorowi, tekstowi i rolom. To istota teatru. Powrót jest bardzo trudny, nie wiem, czy możliwy. Kibicuję im z całego serca!

Monika Strzępka zrobiła spektakl niezbyt wierny tekstowi Demirskiego. Podejrzewam, że zupełnie nieświadomie. Słynny duet wraz z zespołem aktorskim, pracując pod wielką presją ugody z dyrektorem Mikosem (cięgi zbierają praktycznie z każdej strony) zakreślił swoje terytorium i wykrzyczał swoją frustrację. Mają do tego prawo, teatr tworzą ludzie, nie roboty. Wyszło lepiej, niż przeciętnie, a to za sprawą ich niezaprzeczalnego talentu. Dla mnie jednak w przypadku artystów tej miary – to za mało. Z niecierpliwością czekam na więcej.