Elektryczność z oczu bije! Zgrzałam się przy tańcowaniu! – „Popiół i diament” Sikorskiej-Miszczuk w reż. Libera w Teatrze Modrzejewskiej w Legnicy

zdj. Karol Budrewicz

Książkę otwiera scena, w której sekretarz Komitetu Powiatowego w Ostrowcu, Podgórski, wiezie swojego zwierzchnika, Szczukę, na zebranie partyjne w cementowni. Mimo że są mocno spóźnieni, Podgórski zatrzymuje auto, żeby porozmawiać z Alicją Kossecką, żoną miejscowego sędziego, który właśnie powrócił z obozu – tego samego, w którym przebywał Szczuka. Po drodze napotykają na przechylone auto i dwa trupy. Zastrzeleni to miejscowi członkowie partii, pomyleni przez zabójcę ze Szczuką i Podgórskim, prawdziwymi celami Maćka Chełmickiego, który z rozkazu podziemia miał wykonać na nich wyrok. Powieść napisana jest niezwykle inteligentnie – nie mógł Andrzejewski ze względu na zarzuty o konformizm (rzecz napisana jest w 1947 roku) jawnie uczynić głównym pozytywnym bohaterem towarzysza partyjnego Szczuki, tak zatem skonstruował inne postaci (Kossecki, Kalicki, Podgórski, Chełmicki czy prezydent/minister Święcki), że nie dość, że poprzez swoje życiorysy i tajemnice wszystkie one „pracują” na Szczukę, to jeszcze w porównaniu z nimi wydaje się on najsympatyczniejszy. Powieść ma kilka równorzędnych wątków, które wiążą się z wątkiem głównym, czyli zleceniem Chełmickiego na Szczukę. Najciekawszy z nich to wątek grupy nastolatków, która morderstwem swojego kolegi rozpoczyna dorosłe życie w grupie oporu. Jedną z najsłynniejszych scen w książce jest polonez na bankiecie wydanym przez prezydenta Święckiego w hotelu Monopol z okazji wizyty Szczuki w mieście – polonez Chopina, w którym niczym w chocholim tańcu Wyspiańskiego spotyka się cała ówczesna Polska, reprezentowana przez bohaterów powieści.

Andrzej Wajda w kultowym filmie z Cybulskim odwraca perspektywę. W pierwszej scenie widzimy Maćka Chełmickiego, Andrzeja Kosseckiego, syna nieobecnego w filmie sędziego oraz sekretarza prezydenta Święckiego, Drewnowskiego (z dopisanym epizodem działania w podziemiu), jak czekają na swoje ofiary. Nadjeżdża samochód, następuje wspomniana jedynie w powieści egzekucja. Mężczyźni uciekają. W adaptacji Wajdy bohaterem głównym jest bowiem nie Szczuka, lecz chłopcy działający w AK i walczący z komunistami, którzy dzięki pomocy Armii Czerwonej przejęli w Polsce powojennej władzę. Dziś nazwalibyśmy ich „żołnierzami wyklętymi”. W czasach cenzury (film powstał w 1958 roku) Wajda oddawał im głos i pokazywał ich tragiczne losy. Najbardziej symboliczna była tu postać Maćka Chełmickiego, który ginął w finale na miejskim wysypisku, jako jeszcze jeden, anonimowy młody zapaleniec na śmietniku historii. Niewinne ofiary, pomylone przez Maćka i jego towarzyszy ze Szczuką i Podgórskim wprowadzały z kolei inny ważny temat – konsekwencji bratobójczej polsko-polskiej wojny i poczucia bezsensu trwania jej po zakończeniu wojny prawdziwej. Zwłaszcza w obliczu rodzącej się miłości (Krystyna). U Wajdy wątki niechlubnej obozowej przeszłości starego Kosseckiego i młodych chłopców zostały wycięte; do historii za to przeszła scena z płonącymi kieliszkami, symbolizującymi poległych w walce towarzyszy Chełmickiego oraz słynny polonez, w funkcji podobnej do tej w powieści, przeplatany tragiczną ucieczką rannego Maćka i jego agonią na wysypisku.

Małgorzata Sikorska-Miszczuk, opierając się na obu powyższych dziełach, napisała własną adaptację, którą z powodzeniem można nazwać osobnym dramatem, zainspirowanym przez Andrzejewskiego i Wajdę. Jako że fabuła z powieści została przez autorkę zredukowana do bankietu w hotelu Monopol, wybór wątków został ograniczony do tych, które reprezentują postaci obecne wtedy w hotelu. Mamy zatem na pierwszym planie miłość Maćka i Krystyny, zabójstwo Szczuki i kwestię jego nieudanej realizacji oraz panoramę ostrowieckiej elity. Stefania Skwarczyńska, wykazując w artykule „Chocholi taniec” (Dialog, nr.8, 1969) podobieństwa finałowego poloneza z zakończeniem „Wesela”, pisała:

„Podobnie jak u Wyspiańskiego grozy i ironii dodają zjawy wypełzłe z zaświata czy z ludzkich sumień, tak u Andrzejewskiego wypełzła z kuchennych zapleczy służba, jeszcze politycznie ciemna, wpatrzona w to, jak się „panowie” zabawiają. A zabawiają się w witanie – Nowej Polski.”

 Sikorska-Miszczuk postąpiła odwrotnie: schowała niepotrzebne postaci, a wypuściła „zjawy wypełzłe z zaświata czy z ludzkich sumień”. Ich strażniczką/kapłanką uczyniła zaś babcię klozetową, Jurgieluszkę, która w jej tekście ma nie tylko dar obcowania z tamtym światem, lecz wprost nazywana jest śmiercią. Towarzyszą jej niewinne ofiary Maćka: Smolarski i Gawlik oraz zamęczona w Ravensbruck żona Szczuki, Maria. Reprezentują one tamten świat, a przy tym zestaw symboli, którymi autorka wyjątkowo umiejętnie żongluje, wpisując je w sytuację bohaterów powieści oraz w naszą, łącząc tym samym fikcyjną Polskę Wajdy (bliżej autorce do scenariusza filmu) z tą dzisiejszą, anno domini 2018, daną nam w konkretnym dziejowym momencie. Kończy się to oczywiście polonezem. Następuje też epilog, podejmujący próbę odpowiedzi na pytanie, jak potoczą się losy Krystyny. Mam w ogóle wrażenie, że Sikorską-Miszczuk najbardziej interesowali właśnie owi młodzi, dopiero wchodzący w życie ludzie oraz ich uwikłanie w historię, w beznadziejne, niewytłumaczalne zobowiązania. Ich perspektywa, ich pozorne wybory i faktyczna niemożność wyboru. To naprawdę bardzo dobry trop. Podobał mi się też dialog autorki z Wyspiańskim – rozmowa dyskretna, przejrzysta, czasem kwestionująca jego argumenty, czasem powtarzana za nim zgodnym chórem.

Marcin Liber nie do końca ufał bardzo dobremu tekstowi Sikorskiej-Miszczuk oraz nam, widzom, postanowił więc dołożyć swoje trzy grosze. Szkoda, że nie za wiele warte. Jako że opowieść musi mieć narratora, postanowił go jej dołożyć. I to nie byle jakiego! Został nim Stańczyk, żeby od razu było poważnie i mądrze, żeby nas do Wyspiańskiego wysłać, żebyśmy od razu zrozumieli i wątpliwości nie było: tu się o ważnych rzeczach mówi. Reżyser zignorował fakt, iż tekst Sikorskiej-Miszczuk ma już narratora – i to o wiele lepszego, bo organicznego: Jurgieluszkę. Nawet nie trzeba jej było nazywać śmiercią, bo to się samo przez się z tekstu rozumie. Mniej zawsze znaczy więcej. Do tego wprowadził reżyser cytaty z „Wesela”, wikłając się w jakąś stereotypowość i tautologię, zupełnie niepotrzebną. Że można inaczej, subtelniej, pokazuje podtytuł przedstawienia „Popiół i diament. Zagadka nieśmiertelności” – przywołujący film z Catherine Denevue (1983), w którym grana przez nią wampirzyca próbuje poradzić sobie ze starzeniem się swoich kolejnych kochanków – czy związana z nim stylistycznie dopisana przez reżysera w końcówce spektaklu „wampiryczna” scena na temat kłopotów Wajdy z cenzurą. Te dwa elementy są lekkie, niejednoznaczne i skłaniają do myślenia, natomiast postać Stańczyka i cytaty z „Wesela” – łomem wyważają dawno już nie tyle otwarte, ile wręcz wyrąbane siekierą drzwi.

Sam spektakl odbywa się w bardzo atrakcyjnej przestrzeni. Widownię Teatru Modrzejewskiej zamieniono w salę bankietową luksusowego hotelu. Siedzimy przy stolikach i popijamy oranżadę, jako goście tego swoistego polskiego balu u szatana. Wątki realistyczne rozgrywają się wśród stolików, na balkonach teatru. Jako widzowie jesteśmy częścią tego świata, to wszystko nas dotyczy. Sceny nierealistyczne czy też te związane z przyszłością bohaterów, odgrywane są na scenie, a bohaterowie oglądają je nawet niekiedy razem z nami. Konwencja spektaklu jest jasełkowa (znów kłania się „Wesele”). Scena goni scenę, wszystko w rytm bankietu, który ma oczywiście swoje prawa. Nie ma tu miejsca na realizm i uczucia, choć są momenty i sceny, które aż się o to proszą, jak na przykład rozmowa Szczuki z Marią czy metafizyczny ślub Maćka i Krystyny, napisany w konwencji Tarantino. Mam wrażenie, że Liber w szale powiedzenia czegoś ważnego na rocznicę (premiera miała miejsce 11 listopada) zagubił coś, co mogło zadecydować o wielkości tego spektaklu: niejednoznaczność i głębię. Nie zrozumiał, że nie do wszystkiego pasuje jego czasem zbyt głośny, wyrażany w szerokim diapazonie dobitnie prezentowanych emocji, rewolucyjno-krytyczny język. Zupełnie na przykład nie sprawdził się w opowieści o tym, co po tamtej stronie. Zamiast pokazać różne światy i popatrzeć, jak się zderzają i co z tego wynika, reżyser przejechał po tekście Sikorskiej-Miszczuk walcem i domalował nam paski z Wyspiańskiego. Skończyło się generalnie na politycznym orędziu, zamiast na głębokim, wielopoziomowym dziele sztuki, oddziałującym na prawdziwe emocje. I wciąż zastanawiam się: o czym w sumie jest ten spektakl dzisiaj, tu i teraz? O bezsensownych ofiarach? W porządku – ale kim one są? O wciąż trwającej wojnie polsko-polskiej? Super! Kto zatem jest kim? Szczuka, wiadomo, z partii rządzącej. Ale kim jest dzisiejszy Maciek? Pogubiłem się w tych analogiach… Kolejne pytanie: co ma do tego „wampiryczny” wątek polskiej szkoły filmowej?  Czy tytułowa „zagadka nieśmiertelności” dotyczy nieśmiertelności sztuki czy raczej nieśmiertelnej kasty politycznych wampirów, wysysających z nas krew? Czyżby zatem znów wszystko było jedynie aluzją do działań rządzących szkodników? Jeśli tak, to proszę jaśniej, bo zamiast polskiego teatru wyszedł czeski film. Jedynie panorama społeczno-polityczna, oparta na ostrowieckich strukturach władzy rzeczywiście nie wymaga tłumaczenia – jesteśmy tacy sami jak w 1948 roku. To chyba najlepszy i najbardziej komunikatywny wątek spektaklu. Dużo też mówią proste scenograficzne obrazy, szkoda, że ogólnie.

Na szczęście bronią się dzielnie znakomici legniccy aktorzy. Wykonują ofiarnie koncepcję reżysera, nie zawsze dobrze na tym wychodząc. Świetnie prezentuje się Paweł Wolak w roli dyrektora hotelu, Słomki, Bogdan Grzeszczak w roli Święckiego oraz – tu bez niespodzianki – Paweł Palcat w roli dziennikarza Pieniążka (choć musi uważać, bo momentami granica szarży była blisko). Znakomita, choć nie do końca wykorzystana jest Joanna Gonschorek w roli Jurgieluszki, ale o osłabieniu statusu jej postaci poprzez dodanie drugiego narratora już pisałem. Dobre są też Stefa (narzeczona Gawlika i kochanka Słomki) Magdy Skiby oraz wyrazista Krysia (Magda Biegańska). Nie zapamiętałem w ogóle Maćka. Albert Pyśk, grając głównego bohatera kostiumem próbuje wprawdzie mierzyć się z legendą Cybulskiego, ale na kostiumie się niestety kończy. Znakomitą za to rolę tworzy Wiesław Cichy w roli Szczuki. Jest w nim jakiś spokój, jakaś melancholia, które sprawiają, że partyjny towarzysz jest postacią co najmniej niejednoznaczną. Anita Poddębniak pada tu ofiarą braku pomysłu reżysera na zaświaty. Ta znakomita aktorka robi, co może, żeby wypełnić postać Marii, żeńskiego Orfeusza, wracającego do ziemskiego piekła po swoją męską Eurydykę, ale bez emocji nie da się tego zrobić, w związku z tym jej postać momentami staje się tylko rodzajową żoną. To o wiele za mało. Rafał Cieluch jako Stańczyk zaczyna znakomicie, po dziesięciu minutach rozpoczyna jednak nużące „nicnierobienie”, bo pomysł reżysera ograniczył się do stroju i umieszczania postaci w coraz to innym miejscu. Kończy za to efektownie – siedzi jak u Matejki! Brawo!

Spektakl Marcina Libera w Legnicy można porównać do finałowego poloneza w powieści Andrzejewskiego. Reżyser, niczym Kotowicz, zaprasza nas do niego, krzycząc: „sama wielkość, polonez parami, gigantyczny korowód, narodowa feeria!”. I trzeba przyznać, że dobrze się to ogląda, zabawy jest przy tym co niemiara, ale gdy się już usiądzie na miejscu, okazuje się, że w głowie się kręci i nie wiadomo, po co się go właściwie tańczyło. W uszach dźwięczą zaś słowa Kotowicza: „Niech żyje Polska!” Zatem – niech żyje!