Dobrze nie tylko na zdjęciu – „Rodzina Addamsów” w reż. Jacka Mikołajczyka w Teatrze Syrena

zdj. materiały prasowe Teatru Syrena

We foyer biblioteki Uniwersytetu Stanowego stanu Pensylwania znajduje się prawdziwa perła: mural pt. „Wakacje rodziny Addamsów”. Został namalowany w 1952 roku przez znanego (między innymi ze swej ekscentryczności) i cenionego w Ameryce rysownika, Charlesa Addamsa, jako kolejna odsłona wymyślonej przez niego i prezentowanej od 1938 roku – głównie na łamach New Yorkera – rysunkowej historii rodziny Addamsów. Mural przedstawia członków słynnej rodziny, ubranych w nieśmiertelne czarne kostiumy, odznaczających się wyraźnie na tle białej plaży. Centralną postacią muralu jest głowa rodziny, Gomez (wyjątkowo boso i z podwiniętymi nogawkami), z zapałem wyciągający COŚ z czarnej morskiej toni. Pozostali członkowie rodziny: żona Gomeza, Morticia, ich córka Wednesday oraz Wujek Fester (a także olbrzymia, na wpół ogłuszona ośmiornica u ich stóp) z uwagą wpatrują się w morze. W tle odwrócony tyłem do wody mały Pugsley w skupieniu formuje z piasku gustowny nagrobek. Na pierwszym planie, pod obowiązkowo czarnym plażowym parasolem, usadowiła się nestorka rodu, z koszem pełnym piknikowych przysmaków (suszone nietoperze), której towarzyszy sztywny lokaj Lurch z shakerem (zapewne pełnym trucizn) w dłoniach. Rysunek jest pełen napięcia i mistrzowsko skomponowany: pozostali bowiem, normalni plażowicze –  bladzi i przerażeni – uciekają w popłochu, jednak nie przed upiorną rodzinką, lecz przed niewidocznym dla widza TYM CZYMŚ, co Gomez z takim podnieceniem wyciąga z morza. Mural ten w pełni oddaje charakter i ekscentryczność rysunkowej rodziny, którą na tle społeczeństwa wyróżniają umiłowanie makabry i czarnego humoru oraz powierzchowność i zwyczaje rodem z horroru. Rodzina Addamsów w gruncie rzeczy niczym się jednak nie różni od innych rodzin – jej członkowie próbują normalnie żyć, kochać czy rozwiązywać swoje problemy. Jako osoby nieprzystające do społecznych norm mają może większy problem z akceptacją społeczną niż inne rodziny, ale z podniesionym czołem i humorem próbują sprostać rzeczywistości. Wszystko to stało się jasne od momentu, gdy ich losy stały się powszechnie znane dzięki nakręconemu na podstawie komiksu Charlesa Addamsa serialowi telewizyjnemu z 1964 roku. Był to moment, w którym opowieść o Addamsach zawładnęła masową wyobraźnią widzów w Stanach Zjednoczonych, stając się najpierw mitem amerykańskim, a potem, na skutek oszałamiającego sukcesu hollywoodzkiej produkcji Barry’ego Sonnenfelda z 1991 r., z Anjelicą Houston, Raulem Julią oraz Christiną Ricci w rolach głównych – światowym mitem popkultury.

Proces ten doskonale oddają losy wspomnianego wyżej muralu. Charles Addams namalował go w 1952 roku jako dekorację baru w hotelu Dune Deck w Hampton. Gdy właścicielem budynku został miejscowy potentat hotelowy, Walter C. Goldstein, postanowił ofiarować mural muzeum Uniwersytetu Stanowego Stanu Pensylwania – uczelni, której był absolwentem. W ten sposób dzieło Addamsa zawisło w Palmer Museum of Art. Kilkanaście lat później zostało przeniesione do Biblioteki Głównej Uniwersytetu, aby w 2000 roku znaleźć swoje obecne miejsce w jej holu głównym. Droga muralu od hotelu przez muzeum do uniwersyteckiej biblioteki ilustruje znakomicie proces mitotwórczy, jakiemu została poddana Rodzina Addamsów i opowieść o niej. Najpierw była zwykłą, rysunkową historyjką, potem stała się dziełem sztuki, z którego wykrojono esencję, przetwarzając ją na różne sposoby tyle razy, że w końcu stała się powszechnym mitem i trafiła do amerykańskiej i światowej mitologii. Uniwersytecka Biblioteka bowiem z powodzeniem może być uważana za siedlisko współczesnej mitologii, jako że z założenia jest zbiorem różnych mitycznych opowieści. Co zadecydowało o kulturowej ewolucji historii  upiornej rodzinki? Trudno jednoznacznie orzec, wydaje się jednak, że – oprócz uniwersalnego charakteru – Rodzina Addamsów to jeden wielki paradoks. Żyjąca i martwa, ekscentryczna i normalna, straszna i sympatyczna, czarna w kostiumie, jasna w uczuciach, niedostępna i bliska. Dość powiedzieć, że przez 80 lat istnienia podbiła serca czytelników, widzów i telewidzów na całym świecie.

Niewątpliwie pomogła temu broadwayowska musicalowa wersja opowieści, którą stworzyli kompozytor Andrew Lippa wraz z autorami libretta: Marshallem Brickman oraz Rickiem Elice. Premiera w nowojorskim Lunt-Fontanne Theatre w 2010 roku rozpoczęła triumfalny pochód musicalu przez światowe sceny. Nie mógł on ominąć i Polski. Miał też – i trzeba to powiedzieć dobitnie – wielkie szczęście. Trafił na Jacka Mikołajczyka, który znakomicie przetłumaczył zarówno libretto jak i piosenki. Wielka to sztuka, bo do takiego przekładu nie wystarczy „umieć po angielsku”, należy jeszcze być wirtuozem języka ojczystego, a z tym niestety wśród polskich tłumaczy, zwłaszcza librett musicalowych, krucho. Mikołajczyk mógłby też z powodzeniem nauczyć niektórych kolegów anglistów (trudno ich bowiem nazwać tłumaczami), że jeśli w wersie piosenki jest siedem sylab, to nie można dać pięciu i uzupełnić dwóch pozostałych sylabami typu „ooo”czy „ee”. Wróćmy jednak do „Rodziny Addamsów”. W oparciu o rewelacyjny przekład Mikołajczyka powstały już dwa spektakle. Jeden kilka lat temu w Teatrze Muzycznym w Gliwicach, drugi ostatnio w Teatrze Syrena. Oba wyreżyserował sam Mikołajczyk i chwała mu za to . Gliwickiego spektaklu nie widziałem, ten zaś w Syrenie to jeden z najlepszych musicali, jakie w Polsce udało mi się obejrzeć. Napisany z delikatną ironią, bezpretensjonalnym humorem, świetnie prezentujący się w warstwie dialogowej, dobrze wyreżyserowany (znakomity pomysł wykorzystania przodków) i na dodatek znakomicie zagrany.

W musicalu dużo ważniejsze od samej historii – ta sama w sobie zwykle jest nieskomplikowana i pełna dość oczywistych rozwiązań – jest rzemiosło. Musical to przede wszystkim przepych kostiumów, spektakularność wieloosobowych układów choreograficznych, wysoka jakość wokalnych popisów, połączona z muzyką wykonywaną na żywo plus znakomite aktorstwo. To ostatnie jest szczególnie w musicalu trudne, ponieważ postaci zarysowane są zazwyczaj grubą kreską i brak tu miejsca na czechowowski psychologizm i niuansowanie ról, łatwo za to popaść w udawanie lub przesadę.

Tymczasem przedstawienie Teatru Syrena to majstersztyk. Mimo, że nie ma w nim ani spektakularnych popisów tanecznych, ani kalejdoskopu kolorowych kostiumów (czarny kolor nie dawał zbyt wielkiego pola do popisu), nie ma czterdziestoosobowej orkiestry, ani gwiazd – spektakl jest olśniewający. Mikołajczyk i jego artystyczni przyjaciele potrafili jakoś okiełznać małą, wrogą musicalowi (ze względu na rozmiar) scenę Syreny w taki sposób, że minimalizm przedstawienia zupełnie nie przeszkadza, ba, staje się walorem inscenizacji, zyskuje ona bowiem kameralną intymność w tych scenach, które ukazują ludzkie dramaty, a jest ich tam niemało. Kostiumy Binarsch – która opowiadała mi w radio, że chcąc uciec od ich czarnej nudy i powtarzalności uciekła tak daleko, że skończyło się na tym, że kostiumy są dokładnie takie jak wszędzie  – „czarno-nudne” i powtarzalne – to majstersztyk. Wszystko najwyższej jakości, zarówno w materiale, kroju jak i w projekcie. Skromnie, ale nie biednie! Ten minimalizm z klasą widać zresztą w konstrukcji innych elementów spektaklu, świetnej – i dobrze przećwiczonej – choreografii Eweliny Adamskiej -Porczyk, scenografii i światłach Grzegorza Policińksiego, czy warstwie muzycznej pod kierunkiem Tomasza Filipczaka.

Zespół aktorski jest po prostu znakomity! Gomez Steciuka, Morticia Terpiłowskiej, Pugsley małego Karola Kwiatkowskiego czy Babcia Beaty Jankowskiej-Tzimas to aktorskie perełki, mnie jednak najbardziej wzruszyli Damian Aleksander w roli wujka Festera (genialna scena z księżycem) oraz absolutnie zjawiskowa Katarzyna Walczak w roli Alice (doskonała scena emancypacji!). Królem komedii, a zarazem świetnego aktorstwa okazał się Kamil Zięba w roli Lurcha (znakomita etiuda z motywem muzycznym Zwierzaka z Muppettów – „mahna mahna”).

Mikołajczyk zrobił  w Syrenie drugi spektakl i osiągnął szczyt. Jego wcześniejszym „Czarownicom z Eastwick” zarzucam nadmiar przaśności w kreacji i języku głównego bohatera Deryla von Horne’a oraz wiele fałszywych nut w kwestiach aktorskich pozostałych postaci. „Rodzina Addamsów” to stuprocentowe spełnienie. Spektakl idealny. I dla młodych, i dla starych! Wiem, że takie nagromadzenie superlatyw i wykrzykników może komuś posłużyć jako podstawa do oskarżeń o egzaltację i przesadę, ale co mam zrobić, kiedy razem z nieznanym mi, kilkuletnim sąsiadem, siedzącym na fotelu obok, śmialiśmy się w głos, żeby za chwilę ocierać oczy ze wzruszenia, zapominając o bożym świecie. Czy zatem czterdziestoletni recenzent nie ma też czasem (rzadko się to zdarza) prawa, żeby najpierw poczuć się jak dziecko, potem zatopić bezwarunkowo w spektaklu, a po jego zakończeniu podnosić głos z ekscytacji i egzaltować się niczym dzieciak? Może i nie ma, ale nic mnie to nie obchodzi! A państwo niech rezerwują bilety! „Rodzina Addamsów” w Syrenie to skarb!