Pozwólcie nam szczekać! – o „Hańbie” J.M. Coetzee’go w reż. Marcina Wierzchowskiego w Teatrze Ludowym w Krakowie

zdj. Klaudyna Schubert

Jedną z ważniejszych scen w książce Coetzee’go jest moment przesłuchania głównego bohatera powieści, Davida Luriego, przez uczelnianą komisję po tym, jak Melanie Isaacs, czarnoskóra studentka, z którą romansował, oskarżyła go o seksualne molestowanie. Jedna z członkiń komisji, niezbyt przychylna oskarżonemu, w pewnym momencie stwierdza: „owszem, profesor Lurie mówi: jestem winny; ale kiedy usiłujemy dowiedzieć się szczegółów, nagle okazuje się, że nie przyznaje się do wykorzystania młodej kobiety, tylko do impulsu, któremu nie zdołał się oprzeć. Ani słowa o zadanym bólu, ani o długiej historii wyzysku, której epizod stanowi ta afera”. Następnie komisja przystępuje do wymuszenia na Luriem oświadczenia, gdyż pomogłoby ono „ostudzić atmosferę, która zrobiła się tymczasem gorąca”. W kontekście walki z polityką apartheidu i sytuacji politycznej końca lat 90-tych XX wieku („Hańba” została napisana w 1999 roku) wykorzystanie czarnoskórej studentki przez białego profesora musiało być dla Politechniki Kapsztadzkiej nie lada wyzwaniem: „sprawa wzbudziła wielkie zainteresowanie, nabrała podtekstów, nad którymi nie możemy zapanować. Wszystkie oczy zwrócone są na uniwersytet, wszyscy patrzą, jak sobie z nią poradzimy”. Lurie odmawia publicznego ukorzenia się, argumentując, że przyznał się do stawianych mu zarzutów, a jakiekolwiek oświadczenie byłoby po prostu nieszczere. Trzeba jednak zaznaczyć, że jego przyznanie się do winy również pozostawia wiele do życzenia: „Jestem winny wszystkiego, co mi się zarzuca, wszystkiego, o co mnie oskarża pani Isaacs”. Na pytanie Farodii Rassol, czy Lurie, uznając oświadczenie swojej ofiary, w ogóle je czytał, odpowiada, że nie ma ochoty czytać oświadczenia pani Isaacs, gdyż nie widzi powodu, dla którego miałaby ona kłamać.

Kluczem do zrozumienia wagi tej sceny wydają się słowa „o zadanym bólu, o długiej historii wyzysku, której epizod stanowi ta afera”. W ich kontekście historia romansu białego profesora z czarnoskórą studentką zakończona skandalem, jego egoistyczna postawa, brak wyrzutów sumienia i skruchy, jej zawiedzione nadzieje i trauma stanowią symboliczną parabolę stosunków społecznych między białymi europejskimi kolonizatorami a czarną tubylczą ludnością południowej Afryki. W takiej sytuacji przemoc, której doświadczą w II części powieści Lurie i jego córka, Lucy (biali) ze strony trzech młodych chłopców (czarni), jawić się może jako wyraz, brutalnej wprawdzie, ale spodziewanej sprawiedliwości, bo choć apartheid upadł, upokorzenia i hańba, jakich doznali czarni od białych, domagają się odwetu. Stracona na drodze przemocy godność może zostać przez ofiary odzyskana w dwojaki sposób – albo poprzez szczerą skruchę oprawców, albo poprzez odwet. J.M. Coetzee opisuje w swojej powieści ten drugi przypadek. Co więcej, „Hańba” wydaje się jednym wielkim oskarżeniem żyjących w jakimś urojonym świecie, zajętych sobą białych, którym wydaje się, że świat wciąż jest taki, jak im się wydaje, wciąż są w jego centrum, wciąż rozdają karty. W szerszym znaczeniu „biali” to również przecież inteligencja, ludzie zamożni czy po prostu wszyscy należący do tak zwanych społecznych elit.

W tym kontekście pomysł Marcina Wierzchowskiego, żeby przenieść „Hańbę” na scenę w pozornie dalekiej od RPA Polsce wydaje się znakomity. Wszak na widowni polskich teatrów zasiada głównie – przynajmniej z założenia – właśnie elita, ludzie podobni do Luriego: intelektualiści, artyści, mieszkańcy wielkich miast, wykształceni, zamożni przedstawiciele klasy średniej, którzy – trzeba to uczciwie przyznać – żyją od dwóch dekad złudzeniami o własnej potędze i wiodącej roli w naszym małym, polskim świecie. Cicha, społeczna rewolucja, której dokonali za sprawą ostatnich wyborów ci najubożsi, niewykształceni, najmniej zarabiający i najbardziej pogardzani nadal nikogo w Polsce niczego nie nauczyła. W sprawie polskich przemian 1989 roku, które zakończyły się podziałem społeczeństwa na grupę beneficjentów oraz na miliony wykluczonych, wciąż nie słychać mocnego, dobitnego głosu, który mógłby powtórzyć za profesorem Lurie choćby to zdanie: „stawiłem się przed oficjalnie powołanym trybunałem, przed organem prawnym. I w obliczu tego świeckiego trybunału przyznałem się do winy, złożyłem całkowitą świecką deklarację. Powinna wystarczyć. Skrucha nie ma tu nic do rzeczy. Skrucha to coś z innego świata, z innej sfery dyskursu”. Wśród polskich elit nie ma na razie mowy o winie, a co dopiero o skrusze, więc upokorzona część polskiego społeczeństwa będzie nadal za pomocą brutalnego gwałtu na publicznym porządku i ustalonych zasadach egzekwować sprawiedliwość, odzyskując poprzez działania odwetowe swoją godność.

Powieść Coetzee’go składa się z dwudziestu czterech ponumerowanych rozdziałów. Ostatni obraz powieści, część rozdziału 24., to kolejna odsłona “Lösung” (uprawnione skojarzenia z hitlerowską “Endlösung”), będącego w istocie masowym uśmiercaniem bezpańskich zwierząt. „Czy wszystkie umrą?” pyta Lurie na pierwszym spotkaniu z Bev Shaw, właścicielką punktu 1529 Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami, będącego tak naprawdę „wrotami ostatniej ucieczki”. „Te, których nikt nie zechce. Uśpimy je”, odpowiada Bev. „Cały kłopot w tym, że jest ich po prostu za dużo”. Bev podjęła się tego zadania, ponieważ nikt inny nie chciał. Bardzo dużo ją to kosztuje. Robi to za pomocą leku Letal (skojarzenia z mitologią grecką uprawnione), gdyż „nikt z nas nie jest gotowy na śmierć, jeżeli nie ma go kto odprowadzić”. W rozdziale ostatnim „Hańby” znowu jest niedziela, a Bev i Lurie, który od pewnego czasu stale jej towarzyszy w rytuale „lösung”, odbywają kolejną jego serię: „kobieta wnosi koty, jednego za drugim a potem psy: stare, ślepe, chrome, kalekie, okaleczone, ale też i młode, zdrowe – wszystkie, które już za długo są w schronisku. Kolejno ich dotyka, mówi do nich, pociesza je i unicestwia, a później odsuwa i patrzy, jak Lurie chowa ich zwłoki w szczelnych całunach z czarnego plastiku. Nauczył się tymczasem – tak od niej się nauczył – poświęcać całą uwagę zabijanemu zwierzęciu i dawać mu to, czego już nie wzbrania się nazwać po imieniu: miłość. Zawiązuje ostatni worek i zanosi go pod drzwi. Dwadzieścia trzy. Został tylko młody pies – ten, co lubił muzykę. (…) To był już ostatni? – pyta Bev. – Jeszcze jeden”. Ostatni rozdział powieści, niczym „pies” znajdzie swe miejsce w czarnym worku rzeczywistości. Skończy się powieść, skończy się historia Davida Lurego i proces jego przemiany. Bogaty, znudzony sobą i swoim światem, dyszący żądzą spełnienia zachcianek (władzy, dominacji, seksu) egoista będzie musiał na dnie piekła – którym okazuje się prowincja kilkadziesiąt kilometrów od wielkiej aglomeracji – zmierzyć się z konsekwencjami czynów swoich i swojej grupy społecznej. Pod wpływem przemocy i krzywdy, a także doznania na ich skutek tytułowej hańby nauczy się empatii i wzbudzi w sobie jakiekolwiek ludzkie uczucia. Proces ten będzie trudny i bolesny, ale oswojenie się ze śmiercią poprzez śmierć zwierząt pomoże mu odnaleźć wewnętrzną równowagę. Kluczowa będzie tu też postawa ukaranej niejako za czyny Luriego jego córki Lucy, która z pokorą Hioba, ale i z trzeźwym osądem sytuacji podchodzi do katastrofy, która ich spotkała oraz jej skutków: „Może to dobry punkt wyjścia, może właśnie z tym muszę się pogodzić. Zacząć od zera. I to bezwzględnego. Po prostu od zera. Bez broni, bez majątku, bez praw, bez godności”. „Jak pies” – rzuca jej w twarz ojciec. „Właśnie. Jak pies”. Przyznam się, że wizja współczesności, jako czasu odwetu i konstrukcji nowego porządku, opartego o bestialstwo i przemoc, w którym człowiek z jednej strony jest traktowany gorzej niż pies, a z drugiej sam jest bestią, stokroć od niego gorszą, jest dla mnie wstrząsająca.

Marcin Wierzchowski postanowił ten obraz jeszcze bardziej wzmocnić, każąc role psów zagrać aktorom. Emocji, pojawiających się w czasie sceny, w której Bev usypia człowieka, nie da się opisać w żaden sposób. Adaptacja tekstu jest właściwie bardzo wierna książce południowoafrykańskiego noblisty. Proste, lakoniczne zdania, układające się w chirurgicznie precyzyjną, zaskakującą chłodem i ironicznym dystansem prozę, ukazują nam pełnię swojego emocjonalnego bogactwa dopiero wówczas, gdy brzmią z ust konkretnych ludzi w konkretnych, odegranych z wielkim wyczuciem sytuacjach. Aktorzy Teatru Ludowego – bez wyjątku znakomici – pozwalają dopiero tak naprawdę zatopić się w brutalny i bezwzględny, ale też hipnotyczny świat Coetzee’go, ukryty za pozornie chłodnymi i oszczędnymi słowami. Pomaga w tym też narracja, specjalnie dedykowana przez reżysera każdemu widzowi z osobna. Przyznam się, że mnie osobiście niepotrzebna. Świat Coetzeego, który mimo dzielących Polskę od RPA tysięcy kilometrów okazał się w stu procentach moim światem, wstrząsnął mną na tyle mocno, że nic innego nie było mi potrzebne. Znakomita scenografia Barbary Ferlak, mocno poddająca w wątpliwość rolę literatury (wielkie ściany z książami), a więc wykształcenia, czyli szeroko pojętej kultury, przywodzi na myśl oscarowy film Stephena Daldry’ego „Lektor”. Tam, gdy bohaterka grana przez Kate Winslet nauczyła się wreszcie czytać, zrozumiała, że popełniła zbrodnię. Literatura nie przynosi jej jednak wybaczenia i ukojenia wyrzutów sumienia. Bohaterka popełnia samobójstwo, jak na ironię używając stosu książek jako stopni do stryczka. Podobnie jest w „Hańbie” Wierzchowskiego – w pewnym momencie książki spektakularnie spadają na podłogę, pokazując w gorzki sposób całą nieprzydatność kultury w dzisiejszym świecie. Na ironię, najbardziej nieprzydatne wydają się one uniwersyteckiemu profesorowi, który – okazuje się – niczego się z nich nie nauczył. Być może nikomu niepotrzebne książki podzielą los zwierząt – zapakuje się je w czarne worki i spali w piecu. A wiadomo, że tam, gdzie pali się książki i zwierzęta, wcześniej czy później pali się też ludzi. Przyznam, że Wierzchowski z Coetzeem nie mają dla nas litości. Oby rzeczywistość była łaskawsza.

Piotr Pilitowski gra Luriego znakomicie. Precyzyjnie i z pełnym oddaniem kreuje najpierw podstarzałego, lubującego się w romantycznej poezji (Byron, Wordsworth) i przeestetyzowanym świecie Casanovę, żeby po chwili – pod wpływem dramatycznych wydarzeń – stopniowo zrzucać maski, za którymi czai się bezbronny, nieszczęśliwy, bojący się śmierci i potrzebujący oparcia mały chłopiec. Znakomicie prowadzi Pilitowski sceny oburzenia i wściekłości na brutalną rzeczywistość, której z uporem starał się nie dostrzegać. W pewnej przesadzie gestów i działań na granicy histerii jego Lurie jawi się raz jako błazen, raz jako głęboko nieszczęśliwy człowiek. Świetne są debiutująca w roli Melanie Marianna Zydek oraz Anna Pijanowska w roli Lucy. Zapamiętam na pewno skupioną, pełną emocji twarz Melanie w odważnych i brutalnych scenach przemocy, dokonywanej przez Luriego oraz znakomitą scenę, w której Lucy poddaje się Petrusowi i jego porządkom, akceptując swój „psi” los. Wie, że gdy pies ma swojego pana, nie trzeba będzie go uśpić. Młoda aktorka pokazuje trudne procesy wyboru mniejszego zła przez Lucy doprawdy po mistrzowsku. Pozostali aktorzy w niczym nie ustępują swoim kolegom, że wspomnę jeszcze znakomitego Jana Nosala w roli lubującego się w piłce nożnej i prostych wartościach, a zarazem przebiegłego Petrusa. Największe wrażenie zrobiła jednak na mnie Bev Małgorzaty Kochan. Coetzee pisze o niej, że zaintrygowała Luriego sposobem, w jaki zwracała się do usypianych przez siebie zwierząt. Wydaje się, że krakowska aktorka zbudowała na tym całą tajemnicę swojej roli. Raz jawi nam się jako delikatna, poszukująca miłości i szczęścia dziewczyna, raz jako bezwzględna, mityczna Parka Atropos, przecinająca nici losu swoich kolejnych ofiar. Od momentu, gdy pojawia się na scenie, emanując na przemian to delikatnością i miłością, to znów bezwzględnością, spokojem i tłumionym gniewem – łzy same cisną się do oczu. Wielka rola.

Marcin Wierzchowski, wierząc w swoich aktorów i Coetzee’ego, a także wiedząc, co chce nam za pomocą jego prozy powiedzieć, zrobił spektakl znakomity. Jego diagnoza jest wstrząsająca. Lekarstwo na chorobę społeczną, jaką jest społeczny podział i nienawiść, która i nam, Polakom, się przydarzyła również nie jawi się jako coś przyjemnego. Najgorsze, że wśród różnych wypowiedzi artystycznych ta przepełniona ciemnością, pełna przemocy, ale i mądrości jawi się jako jedna z nielicznych realnych, dobrze sformułowanych i trafnych. Nam, widzom, pozostaje mieć nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone, wszak „psy” Wierzchowskiego w Teatrze Ludowym wciąż szczekają i ostrzegają nas przed niebezpieczeństwem…