Widzisz, synku – O „Reykjaviku’74” Sokołowskiej w reż. Kalwat w Teatrze im. Horzycy w Toruniu (DOMAGAŁAsięKONTAKTU cz. IV)

zdj. Wojciech Szabelski

Najlepszą sceną toruńskiego spektaklu Katarzyny Kalwat jest moment, gdy Komisarz (Bartosz Woźny) przesłuchuje głównego podejrzanego w sprawie o podwójne morderstwo, Sævara (Tomasz Mycan). Zwraca się do niego per „synku”. Słowo to wprowadza podwójną perspektywę: starszego policjanta, przesłuchującego młodego chłopaka oraz ojca bohatera, z którym łączyła go toksyczna, niełatwa relacja. W scenie tej spotyka się zatem przeszłość z teraźniejszością. Dodatkowo w pewnym momencie Mycan zwraca się półprywatnie do Woźnego z prośbą o pomoc w odegraniu sceny, wprowadzając tym samym inną, niż ta zapisana w kryminalnej historii, narrację. Będziemy musieli przejść przez ten labirynt fikcyjnych oraz realnych płaszczyzn i relacji, bo spektakl Kalwat to właśnie opowieść o tworzeniu postaci, iluzji i – szerzej – teatru w ogóle.

Wszystko to odbywa się w konwencji wizji lokalnej, której istotą jest przywoływanie przez podejrzanego z pamięci drobiazgowego przebiegu zdarzeń w celu dojścia do prawdy. Drogą do tego wydaje się swoista psychodrama: przywołanie i ponowne przeżycie emocji, towarzyszących zbrodni. Tylko czy to najlepsza metoda? Czy można jej ufać, czy taki eksperyment ma sens? Czy w tym procesie nie koncentrujemy się zbytnio na sobie, tracąc z pola widzenia właściwą historię?

Kalwat przekłada tę konwencję na sytuację prób teatralnych i zastanawia się nad kondycją teatru w naszych czasach: czy ma on te same zadania, co niegdyś, w czym tkwi jego istota, jakie są jego możliwości i ograniczenia. Obraz, jaki się z tego doświadczenia wyłania, jest niezwykle ciekawy – aktorzy, podejmując daną opowieść i próbując przefiltrować ją przez siebie, grzęzną w sobie, we własnych „prywatnościach”; w pewnym momencie nie są już w stanie oddzielić scenicznych postaci od siebie, fikcji od rzeczywistości, teatru od życia. Czy zatem możemy mówić jeszcze o jakiejś „iluzji teatru”, skoro dziś jego największa iluzja polega na tym, że splótł się z życiem tak sprytnie, iż stał się od niego nieodróżnialny? W moim przekonaniu – wciąż tak. Z tej przyczyny, że my, widzowie, wciąż jesteśmy po drugiej stronie i wszystko, co na scenie – próby, aktor Mycan, aktor Woźny, ich prawdziwe rozterki czy też rozterki postaci, sprawa morderstwa, choćby nawet najbardziej autentycznego –  zostaje nam podane w cudzysłowie spektaklu, ubrane w teatralny kostium. Mimo to bardzo chcemy uwierzyć w wykreowany na scenie świat, bez względu na to, czy aktor dostanie prawdziwej erekcji, czy nie. Zupełnie zresztą nie w tym rzecz. Rozmawiając z jednym z aktorów, grających wczoraj w przedstawieniu, dowiedziałem się, że jest niezadowolony z przebiegu spektaklu, bo nie zostały dotrzymane jakieś wewnętrzne ustalenia. To fantastyczna puenta „Reykjaviku’74” – niezależnie od wszelkich „ustaleń” liczy się i tak ostateczny efekt, a ten nie do końca zależy od aktorów i reżyserki. Każdy z nas, widzów, widzi bowiem to, co chce. Dla jednego „synek” będzie synem okropnego ojca, dla innego – młodym chłopakiem podejrzanym o morderstwo, a dla jeszcze kogoś – aktorem Woźnym czy Mycanem. Najlepiej jednak, gdy jest tym wszystkim naraz. Na tym właśnie polega cała magia teatru.