Kaniewskiego teatr (nie)możliwości – “Gra w życie” Maxa Frischa w Teatrze Ateneum w Warszawie

zdj. Bartek Warzecha

Sztuka Maxa Frischa „Biografie: Ein Spiel” (Biografia: Teatralna gra) przetłumaczona na polski jako „Gra w życie” to praktyczna realizacja jego idei „dramaturgii możliwości”. Małgorzata Sugiera w swojej książce „W cieniu Brechta” tak streszcza jej założenia:

„projekt teatru możliwości czy teatru wariantów miał skutecznie omijać mielizny założonego z góry sensu przyczynowo skutkowej akcji i zamiast problemów demonstrować modelowe przeżycia. W teatrze tym znalazło się wreszcie miejsce dla przypadku, świadomie wyrugowanego z poprzednich sztuk, zamierzonych jako laboratoryjne demonstracje prawideł świata na teatralnej scenie. Nie oznacza to jednak powrotu do teatru imitacji życia. Choć bowiem naturalna sekwencja zdarzeń dominuje w kolejnych wariantach, one same powinny się dać bez końca tasować wciąż w inne układy śladem kapryśnych asocjacji”.

Realizacją owego projektu jest właśnie dramat „Gra w życie”, którego bohater, psycholog behawiorysta Kürmann dostaje szansę, żeby jeszcze raz przeżyć najważniejsze wydarzenia ze swojej biografii. (polski tytuł sztuki, pomijający delikatną różnicę między życiem a biografią, uważam za nietrafiony). Próbując ją w ten sposób zmodyfikować, sprawdzi czy życie można przeżyć inaczej, a co za tym idzie – lepiej. Jego wysiłki przybiorą formę teatralnej próby, a partnerami w tej przewrotnej grze staną się sceniczne postaci: aktorka, reżyser i jego asystenci. W zależności od potrzeb pomagać mu oni będą w jego eksperymencie. W finale okaże się, że taka zmiana jest w zasadzie niemożliwa, gdyż nasze życie zależy od zbyt wielu czynników, z których najważniejszym jest zachowanie bliskich nam ludzi, a tego w jakimkolwiek eksperymencie kontrolować nie można. Widać to najlepiej w relacji Kürmanna z żoną Antoinette – choć próbuje on inaczej poprowadzić ich relację – zawsze wygląda ona podobnie. W finale okazuje się, że życie to upiorne zapętlenie czasu, które jakby go nie przeżywać, zawsze kończy się tak samo, wydając się przy tym nic nie wartą i mało istotną przygodą. Forma dramatu, zaproponowana przez Frischa staje się w tym kontekście kolejnym więzieniem, rodzajem „nadpułapki”. Wszak co wieczór aktorzy wybierają te same, napisane przez Frischa rozwiązania, a bohater wydaje się nie tylko uwięziony we własnym życiu, ale i w sztuce Frischa, a co za tym idzie w teatrze, który wydaje się miejscem dla tak skonstruowanego utworu – wymarzonym.

Prapremiera nowego tłumaczenia „Biografie: Ein Spiel” autorstwa Karoliny Bikont w Teatrze Ateneum, wyreżyserowana przez Rosjanina Aleksandra Kaniewskiego to niestety – używając pojęcia autora – „teatr (nie)możliwości”. Wszystko tu jest niemożliwe do zaakceptowania, od pomysłu reżysera (a raczej jego braku), poprzez kuriozalną i niefunkcjonalną scenografię, amatorskie światło, po słabe aktorstwo. Ale po kolei. Rosyjski reżyser nie ma przede wszystkim pomysłu na tekst Frischa. Jego spektakl jest przeciętną inscenizacją dramatu, w której na plan pierwszy wybija się nieumiejętność prowadzenia dwóch głównych narracji, przeplatających się w tekście, nie mówiąc już o jakiejś swojej. U Frischa mamy dwie opowieści: życie Kürmanna oraz próby teatralne w celu jego zmiany. W pierwszej główne role grają żona bohatera, jego gosposia, kolega po fachu itd, w drugiej – postaci wcielające się w role bohaterów tej pierwszej. Problem pojawia się już na początku spektaklu, gdyż zupełnie nie wiadomo, kto tu kim jest. Wychodzi Ewa Telega (później okaże się, że to bohaterka “teatru w teatrze”) i zapisuje na dekoracji (szumna nazwa – to po prostu kilka białych ścian z otworami, jeżdżących na kółkach) motto dramatu wzięte z Czechowa. Potem jeszcze kilka razy coś zapisze na ścianach, ale logiki tych wtrętów uchwycić przez cały spektakl nie sposób. Kim jest Ewa Telega w tym spektaklu? Zupełnie nie wiadomo. Krzysztof Tyniec wychodzi i przedstawia się jako Alter ego Kürmanna. W programie Telega jest Postacią I. Jej kolega, grany przez Nikodema Kasprowicza to Postać II. Co łączy z nimi Alter Ego? Skąd się wszyscy wzięli, jaki mają status, w jakiej grze grają? Nie wiem do dzisiaj, mam wrażenie, że twórcy zupełnie sobie na te pytania nie odpowiedzieli. Odpowiedzi pewnie znajdują się w didaskaliach Maxa Frischa, ale my, widzowie ich nie znamy i znać nie musimy. 

Wątek „teatru w teatrze”, pomijając już brak pomysłu i ekspozycji bohaterów prowadzony jest niekonsekwentnie. Postać Antoinette (Magdalena Schejbal) wydaje się od początku spektaklu przynależeć tylko do świata Kürmanna. Poczułem się zatem zaskoczony, gdy po jednej ze scen z mężem, aktorka wychodzi z roli i komentuje przeszłość z punktu widzenia „tu i teraz”. Potem się to już nie powtarza! Jak to więc jest z tymi światami? Do którego należy Antoinette? Jakie są granice między nimi? Co się dzieje, gdy bohaterowie wychodzą z ról? Dlaczego te światy nic nie odróżnia, dlaczego nie ma żadnej konwencji, która by te światy opisywała? Zresztą w spektaklu nie ma mowy o jakiejkolwiek wymyślonej konwencji. „Gra w życie” w Ateneum raz jest melodramatem, raz dramatem, raz groteską spod znaku Mrożka. Wpada też nagle, nie wiedzieć czemu, w koszmarnej jakości bulwarową komedię, której upiorną emanacją jest scena u lekarza. O co tu chodzi? Wydaje się, że sprawa jest prosta: Max Frisch autor niezwykle wymagający i inteligentny oferuje układankę. Trzeba ją ułożyć z gotowych elementów, ale instrukcję wymyślić samemu. Kaniewski zaś, zamiast to zrobić, łączy w Ateneum elementy wedle kolejności wyjmowania ich „z pudełka”, myśląc, że wszystko się jakoś ułoży. Niestety się nie ułożyło a my, widzowie zamiast obrazka otrzymaliśmy zbiór elementów. Nużący, przyznaję, gdy wychodzi na jaw, że reżyser nie wie, co z nimi zrobić. 

Na aktorów żal patrzeć, Magdalena Schejbal zamiast skupić się na budowaniu w sobie wiarygodnej postaci ucieka w wątpliwej jakości próby budowania ekscentryczności a la Audrey Hepburn ze „Śniadania u Tiffany’ego”. Kończy się to na pretensjonalnym wygłaszaniu kwestii i gestach rażących sztucznością. Krzysztof Tyniec prowadzi myśl na scenie wiarygodnie i z sensem, szkoda tylko, że jest to sens wypowiedzi, pozbawiony łączności z sensem spektaklu. Ewa Telega wypada znakomicie, gdy gra gosposię, bądź jakąś inną charakterystyczną postać, rolę „Postaci I” pomińmy milczeniem. Nikodem Kasprowicz ofiarnie wykonuje polecenia reżysera, a prosiłoby się, żeby choć raz się zbuntował. Choćby w scenie u lekarza, która jest jedną z najbardziej idiotycznych, jakie widziałem w teatrze w tym sezonie. Jeśli chodzi o Grzegorza Damięckiego w roli Kürmanna, to trzeba przyznać, że aktor stara się prowadzić swoją postać konsekwentnie. Jest to zapewne wynik zarówno jego talentu, jak i jednorodnego statusu bohatera w obu narracjach. Diabeł niestety tkwi w szczegółach: za duże spodnie, pretensjonalny szlafrok zarzucony na białą koszulę, kolejne warianty tych samych scen grane z manierą a nade wszystko pomysły reżysera rodem z taniej farsy (na przykład ogrywanie jakiejś okropnej białej „szmaty”, polegające na stylizacji na Juliusza Cezara (sic!)) sprawiają, że w ogólnym rozrachunku nie jestem w stanie wziąć scenicznej propozycji Damięckiego na serio. Mam wrażenie, że każdy z aktorów gra co chce, pewnie dlatego, że nie wiadomo było w spektaklu Kaniewskiego co grać należy.   

Prapremiera nowego tłumaczenia dramatu Maxa Frischa w Ateneum to klapa. Parafrazując słowa Wierszynina z „Trzech sióstr”, stanowiące motto dramatu Frischa, mógłbym podsumować spektakl Kaniewskiego tak: „Nieraz myślę: a gdyby tak zacząć spektakl na nowo? I to z całą świadomością? Gdyby jeden spektakl można było przeżyć, jak to mówią, na brudno, a drugi na czysto? Sądzę, że wtedy każdy z nas starałby się nie powtarzać, przynajmniej stworzyłby sobie inne warunki, urządziłby taki teatr z dobrymi rolami, z mnóstwem dobrego światła”. Najpiękniejsze w teatrze jest zaś to, że każdego dnia jest to możliwe, tylko – jak mówi inna postać ze sztuki Czechowa – „człowiek powinien pracować, pracować w pocie czoła”. Tej pracy w Ateneum szczególnie potrzeba, a gdy zostanie już wykonana, z przyjemnością zobaczę spektakl jeszcze raz. Sztuka Maxa Frischa to przecież „teatr możliwości”.