Powieść Karpowicza opowiada zagmatwane losy grupy warszawiaków, związanych ze sobą poprzez skomplikowane osobiste relacje, będące owocem żmudnych poszukiwań szczęścia i permanentnego stanu „wiecznego nienasycenia”. Grupę tę stanowi kilku gejów, transwestyta, kobieta „na skraju załamania nerwowego”, jej mąż oraz feministka, znana z opozycji i telewizji, a także jej syn i kilka innych, pobocznych postaci, biorących udział w ich życiu. Losy bohaterów składają się na barwny kolaż, stylizowany na te z filmów Almodovara, dużo jednak bardziej siermiężny i miejscami nieudolnie złożony. Obraz, jaki się z niego wyłania, jest pejzażem, w którym wszystko wydaje się na swoim miejscu zgodnie ze stereotypem i polityczną poprawnością. Mamy więc – jak przeczytałem w kilku recenzjach – „portret wielkomiejskiej inteligencji”, książkę „nie o poszukiwaniu sensu, raczej o świadomości bezsensu”, czy też „współczesny danse macabre”.
Mój problem z powieścią Karpowicza zaczyna się już na poziomie „portretu wielkomiejskiej inteligencji”. Dla mnie to sformułowanie jest sporym nadużyciem. Dobór głównych bohaterów zdaje się wskazywać raczej na „portret środowiska LGBT i skupionych wokół niego przyjaciół”, w stylu bywalców osławionego warszawskiego klubu „Le Madame”. Ich „paczka” w żadnym razie nie może stanowić reprezentacji grupy społecznej tak szerokiej jak inteligencja. Co najwyżej jest odwzorowaniem jej lewicowego, wąskiego wycinka: portretem grupy ludzi o płynnej tożsamości płciowej, seksualnej czy kulturowej. Tu dochodzimy do jednego z dwóch kluczowych mankamentów tej prozy. Większość czytelników nie odnajdzie w tym zestawie jakiegokolwiek bohatera, z którym mogłaby się zidentyfikować, w związku z tym z góry skazana jest na pozycję gościa parku osobliwości, przyglądającego się z zaciekawieniem kolejnym ludzkim „dziwolągom”, bez głębszej refleksji i empatii. Drugim problemem jest cel, dla którego opowiada nam się te prozaiczne i niewyszukane próby znalezienia szczęścia i miłości, w swej treści niewychodzące poza obyczajową intrygę telewizyjnych seriali i ograniczające się właściwie do „świadomości bezsensu”. Owe ostateczne „mądrości” można zauważyć już po kilkudziesięciu stronicach lektury, wszystko bowiem – postaci, ich konstrukcja, rozmowy, relacje z innymi – są skrojone pod finałowy „portret wielkomiejskich elit” czy jak kto woli „pejzaż pustki” oraz „panoramę wyczerpania i beznadziei”.
Jako że Paweł Miśkiewicz ze swoimi aktorami podąża wiernie za Karpowiczem i jego prozą, jego spektakl w Teatrze Soho od razu skazany jest na niepowodzenie. Tak dalece wyselekcjonowana grupa bohaterów nie będzie w stanie w sposób uczciwy stać się na scenie parabolą jakiejś grupy społecznej czy nośnikiem szerszego problemu ogólnoludzkiego. Pozostanie grupką poranionych, pogubionych ludzi, których codzienne dramaty mogą dotknąć tylko takich jak oni, równie poranionych i pogubionych. Hermetyczność portretowanego środowiska oraz brak w nim postaci tak zwanych „everymanów” stanowią w przypadku prozy Karpowicza oraz spektaklu w Soho barierę nie do przejścia. Na dodatek wydaje się, że porządkowanie przez Miśkiewicza chaotycznej, barokowo-nabzdyczonej narracji Karpowicza – co rusz inkrustowanej fragmentami chyba wszystkich książek, jakie autor przeczytał – przyniosło skutek odmienny od założonego: pokazuje brak oryginalności i „harlequinowość” fabuły, w przypadku zaś wątku gejowskiego – obnaża wszystkie braki jego struktury, utrzymanej w stylu tandetnej „ciotodramy”. To, co ukrywało się za wymyślną formą, ukazało się w całej swej – niezbyt interesującej – powierzchowności. I zaczyna uwierać estetycznie niczym plama na klapie marynarki. Sytuację, jak zwykle, próbują ratować świetne aktorki, ale paradoksalnie im lepsze postaci tworzą, poszerzając horyzont Karpowiczowego świata, tym bardziej widać, że za owym horyzontem nic się nie kryje. Znakomite kreacje Gąsiorowskiej czy Bielskiej obnażają słabość konstrukcji powieści i pretensjonalność tekstu: czego by aktorki nie powiedziały, brzmi to tak, jakby mówiły to nie ich postaci, a wszędobylski, podszywający się pod każdego z bohaterów narrator. Na dodatek stale ironizujący i co rusz błyskający pointą. Przyznaję, że w takiej sytuacji obie artystki – Gąsiorowska, a zwłaszcza Bielska – dokonały w swoich rolach cudów, żeby w tej materii wyrzeźbić żywych, wrażliwych, poruszających ludzi. Mężczyźni są w gorszej sytuacji – nie dość, że powieść nie wyciąga do nich ręki i nie do końca radzą sobie z zapisanym w tekście ironicznym dystansem, to jeszcze reżyser wymyśla im tak kuriozalne sceny, jak – mająca zapewne śmieszyć – scena przebrania chorego na nowotwór Andrzeja za… raka. Doprawdy, uśmiałem się po pachy.
Paweł Miśkiewicz zrobił spektakl adresowany do dość ograniczonej grupy widzów – takich, którzy w postawach i perypetiach bohaterów mogą odnaleźć samych siebie. Zabrakło tu głębi i uniwersalności przekazu, które są wszak podstawą teatralnego przeżycia, warunkiem nawiązania autentycznej, poruszającej interakcji między widzem a sceną. Mnie, poza momentami scenicznej prawdy Bielskiej i Gąsiorowskiej, nie obeszło w tym spektaklu nic – ani historia, ani bohaterowie i ich losy, ani finałowe „mądrości”, głoszące, że „wszystko jest zasupłane niczym gordyjski węzeł” i że każdy, mimo „świadomości bezsensu”, próbuje zaznać trochę miłości i szczęścia. To wiem i bez czterogodzinnego siedzenia na spektaklu z wielkimi ambicjami i małą siłą rażenia.