Opowieść o zwyczajnym szaleństwie – „Pod presją” w reż. Mai Kleczewskiej w Teatrze Śląskim w Katowicach

zdj. Magda Hueckel

Mabel Longhetti, bohaterka filmu Johna Cassavetesa „Kobieta pod presją” kocha muzykę poważną, a zwłaszcza operową. Gdy zostaje sama, słucha jej namiętnie, jest ona dla niej ucieczką od prozaicznych codziennych problemów, które z dnia na dzień kumulują się, stając się coraz bardziej przytłaczające i trudne do zniesienia. Nie mogąc sobie z nimi poradzić doznaje załamania psychicznego. Kończy się to półrocznym pobytem w szpitalu psychiatrycznym.

Maja Kleczewska w swojej teatralnej wersji filmu Cassavetesa, zrealizowanej na deskach Teatru Śląskiego, ogranicza ulubioną muzykę klasyczną Mabel do trzech utworów: sceny szaleństwa z opery Donizettiego „Łucja z Lammermooru”, arii „Ebben! Ne andrò lontana” z opery Catalaniego „La Wally” oraz fragmentu „Jeziora Łabędziego” Czajkowskiego. Idąc tropem Cassavetesa Kleczewska również traktuje muzykę poważną jako formę ucieczki Mabel przed światem. Co więcej – wątek ten w spektaklu wzmacnia poprzez dodanie scen, w których Mabel, grając na wiolonczeli, sama tworzy muzykę do przedstawienia. Muzyka ta staje się – niczym w słynnym filmie „Fortepian” Jane Campion – „językiem” głównej bohaterki, w którym opowiada nam ona coś o sobie. Warto pójść tym tropem, gdyż fabuła i kwestie Mabel zawarte w scenariuszu same w sobie niewiele nam o niej mówią. Kleczewska postanowiła zaś oddać głos przede wszystkim swojej bohaterce i trzeba przyznać, że zrobiła to po mistrzowsku. Innym „językiem” Mabel stanie się film, ale o tym za chwilę.

Fragmenty muzyczne zostały wybrane bardzo starannie. Scena szaleństwa Łucji to finał jej konfliktu z bratem, który zmusza ją do poślubienia niekochanego człowieka – dziewczyna zaraz po ślubie zabija swojego męża i popada w szaleństwo. Operę kończy wiadomość o jej śmierci. Z kolei La Wally, bohaterce opery Catalaniego, bezwzględny ojciec stawia ultimatum: albo wyjdzie za mąż za wskazanego przez niego człowieka, albo musi opuścić rodzinny dom. W słynnej arii odmawia ona ojcu i żegna się z domem. Wreszcie fragment „Jeziora Łabędziego”, który – podobnie jak w filmie – towarzyszy scenie, w której Mabel w trakcie zabawy z dziećmi każe im odegrać przed zszokowanym znajomym „śmierć czarnych łabędzi”. Opera wydaje się tu szczególnie adekwatna, przeważająca bowiem większość jej bohaterek jest ofiarami swoich ojców, mężów, braci czy innych męskich figur, a także konwenansu, hierarchii społecznej bądź ekonomicznej, czy wreszcie tradycji.  Mabel, słuchając akurat Łucji i La Wally (w nie do końca operowym wykonaniu Agaty Zubel), nie tylko może się identyfikować z załamującą się nerwowo pod presją przemocy brata, Łucją, czy ofiarą nieustępliwości własnego ojca – La Wally, ale może też za pomocą tych konkretnych arii czy fragmentu baletu Czajkowskiego wyrazić swoje najbardziej skrywane pragnienia. Pokonanie wszelkich przeszkód na drodze do szczęścia z ukochanym, ucieczka z domu rodzinnego, która wydaje się lepsza niż spełnianie życzeń ojca czy śmierć łabędzi mówią nam w kontekście walki Mabel z otaczającym światem o swoje małżeństwo i życie, próbie rozliczenia mrocznej przeszłości z ojcem czy chęci porzucenia własnych dzieci więcej, niż tysiące słów, którymi mogliby nas uraczyć czy to scenarzysta Cassavetes czy dramaturg Chotkowski. Ukryte pragnienia, które często nie stanowią powodów do dumy, gdy tylko zostaną ujawnione, zaraz wywołują wyrzuty sumienia. W przypadku Mabel najjaskrawiej widać to w kwestii dzieci. Z jednej strony pragnęłaby je – podobnie jak wszystko, co ją przytłacza – zostawić, z drugiej – instynkt macierzyńskiej miłości jest źródłem jej nadopiekuńczości oraz obsesji na temat dzieci i ich bezpieczeństwa. To pułapka bez wyjścia, w której bohaterka miota się od ucieczki do powrotu, od ściany do ściany. Wstrząsająco pokazuje to Kleczewska w scenach strasbergowskich privet moments, ukazujących biegającą w kółko po mieszkaniu Mable.

Przestrzeń gry podzielona jest na pół, podobnie jak w hamburskiej „Burzy”, którą wyreżyserowała Kleczewska w 2013 roku. W dolnej części sceny mamy realistyczne mieszkanie Longhettich. Nad nim – wielki ekran, na którym transmitowane są filmowane z kilku kamer wydarzenia z ich domu oraz wyświetlane filmiki, będące innym spojrzeniem na rozgrywającą się na „dolnym planie” rzeczywistość. Jako że bez wątpienia główną bohaterką opowieści jest Mabel, wydaje się, iż owe filmy ukazują jej punkt widzenia, są projekcjami jej umęczonej, staczającej się w otchłań szaleństwa duszy. W połączeniu zaś z muzyką stają się swoistym „językiem” bohaterki, w którym opowiada nam ona swoją alternatywną historię wobec okrutnej i pełnej przemocy rzeczywistości. Owo sprzężenie wewnętrznej opowieści bohaterki z brutalnością realnego świata (choć nie jest pomysłem nowym) staje się główną osią konstrukcyjną przedstawienia, która w połączeniu ze wstrząsającą kreacją Sandry Korzeniak w roli Mabel, owocuje jednym z najbardziej poruszających spektakli ostatnich miesięcy, a może i lat. Spektaklem o kobiecie i jej codziennych mikro-dramatach, jakiego w Polsce jeszcze nie było. Bez publicystyki, zbędnych politycznych tyrad czy moralizowania. Czysta poezja teatru. Pisząc tę recenzję mam świadomość niedoskonałości słów – żeby pojąć spektakl Kleczewskiej trzeba pójść do teatru i wraz z Sandrą Korzeniak i jej bohaterką go przeżyć. Może wtedy będziemy mogli powtórzyć ostatni gest Mabel: wyjść przed ekran własnej duszy i spojrzeć w nią – być może po raz pierwszy.

Pod względem teatralnego rzemiosła spektakl jest dziełem sztuki. Wierny filmowi, rozchodzi się z nim, podobnie jak Mabel z rzeczywistością. Wynikają jednak z tego same korzyści. Pomysły Kleczewskiej są zazwyczaj po prostu lepsze, że wspomnę tu chociażby omawianą już kwestię muzyki czy owo sprzężenie, które reżyserka perfekcyjnie rozgrywa. Brawa należą się też Łukaszowi Chotkowskiemu, tym razem za prostotę i pełne oddanie w służbę scenariuszowi Cassavetesa. Za bardzo dobre wyczucie decorum w konstrukcji teatralnej opowieści, opartej na różnych narracjach. Świetna robota. Filmy i projekcje video, zresztą cała wizualna strona spektaklu, łącznie ze scenografią Sławińskiego i Sobańskiej oraz kostiumami Parola to absolutne mistrzostwo świata. Nie da się zapomnieć tych wszystkich perfekcyjnie zrealizowanych scen „węglowo-technicznych”, co za montaż! Wszystkim twórcom spektaklu kłaniam się nisko! Jedyne, co w mojej opinii ma się nijak do przedstawienia, to kompletnie niezrozumiały plakat grupy Homework.

Sandra Korzeniak tworzy w roli Mabel kreację zjawiskową. Etapy zapadania się swojej bohaterki odtwarza z zapierającą dech w piersiach dezynwolturą, nie ma żadnych hamulców, nic jej nie ogranicza, niczego się nie boi… działania aktorskie, zarówno te „rozbuchane” w pierwszej części, jak i te stonowane w drugiej wykonuje brawurowo, na pełnym ryzyku, balansując na cienkiej linii dzielącej granie ekstremalnych stanów emocjonalnych od udawania i przesady. Chodzi po owej aktorskiej linie, nic sobie z niej nie robiąc. Jest hipnotyzująca i wstrząsająca. Długo nie zapomnę tej roli; jej Marylin u Lupy jawi mi się teraz jak wprawka ze szkoły teatralnej. Aktorzy Teatru Śląskiego wiedzą, że w tym spektaklu są epizodystami, ale pogodzeni z tym ofiarnie partnerują Mabel, grając swoje postaci znakomicie – zapamiętam Leśniak, Kadulską, Kupczaka czy znakomitego, poruszającego w roli Ojca – Antoniego Gryzika. W roli Nicka (Piotr Bułka) zabrakło mi jednej rzeczy. Kilku momentów, w których mógłbym zobaczyć, że naprawdę kocha Mabel. Jakiegoś uśmiechu, przytulenia czy dłuższego, pełnego miłości spojrzenia. Gdy w scenie szaleństwa zaczyna traktować ją po ludzku, pyta ją o to, co się dzieje, nie bardzo wiadomo, skąd się nagle ta jego czułość wzięła.

Jeśli ktoś się przyzwyczaił do formy ostatnich spektakli Mai Kleczewskiej, to w Katowicach czeka go duże zaskoczenie. Kleczewska zrobiła pozornie prosty, linearny spektakl, z „normalnie” opowiedzianą historią. Trzeba od razu dodać – spektakl wstrząsający, na długo zapadający w pamięć, spektakl – dzieło sztuki. Co ważne, w moim przekonaniu Kleczewskiej udało się w teatrze to, co Virginii Woolf w prozie: podnieść dramat kobiety do rangi ogólnoludzkiej, przez co my, mężczyźni mamy szansę przez dwie godziny poczuć to, co czują kobiety i gdzieś się w tym współodczuwaniu spotkać. Jeśli choć jeden z nas będzie w stanie – tak jak Mabel – wyjść poza siebie choć na chwilę i krytycznie spojrzeć na swoje szaleństwo, rzeczywistość kobiet (i rzeczywistość w ogóle) stanie się na pewno lepsza.