Makbet gra w szachy – o spektaklu Agaty Dudy-Gracz we wrocławskim Capitolu (DOMAGALAsieDIALOGU cz.III)

zdj. Greg Noo-Wak.

zdj. Greg Noo-Wak.

Pomysł Agaty Dudy-Gracz na „Makbeta” wydaje się tyleż prosty, co znakomity. Makbet jest uwięziony. On jeden ma w spektaklu własne, podpisane miejsce, z którego nie może się ruszyć. Jest ubezwłasnowolnionym królem w jakichś upiornych, skąpanych we krwi szachach, które rozgrywają się wokół niego. On jeden pozostaje – fizycznie i metaforycznie – czysty. To inni wyrzynają się pod pretekstem jego obrony, zgodnie bowiem z zasadą szachów, śmierć króla będzie oznaczać dla nich koniec gry. Sam Makbet jest sparaliżowany strachem, bezwolny, zamknięty w sobie. Jego więzieniem jest przepowiednia. By się spełniła, wystarczy w nią uwierzyć, nie trzeba już nic robić. Mądrość i bezczelność tego Makbeta polega właśnie na jego bierności. To rodzaj bluźnierstwa wobec bogów. Edyp, działając, w przewrotny sposób pomagał wypełnić się Losowi. Makbet czeka, nie robiąc nic. Jak się okazuje, z perspektywy wieczności nie ma to znaczenia: przepowiednia tak czy inaczej się realizuje. Makbet jest przerażony, ma bowiem dowód, że tron królewski to tylko jedna z figur na polu szachowym historii, co gorsza – figura śmiertelna. Koronacja jawi się zatem jako początek okrutnej gry, której jedynym celem jest zabicie króla. Zdaje się to rozumieć Duncan, wręczający Makbetowi nóż dla królobójcy, zdaje się to również rozumieć Malcolm, następca Makbeta. Każdy z nich pojmuje to na innym etapie życia. Każdy z nich za późno. W tym tkwi ich tragedia, sprowadzająca się do świadomości, że władza to droga ku śmierci, bez odwrotu.

Agata Duda-Gracz podchodzi do Makbeta po swojemu, dopowiada wątki, które w tragedii Szekspira są ledwie zarysowane, dopisuje nowe. Przykładem konstrukcja postaci króla Duncana, który w większości szekspirowskich inscenizacji jest (nie wiedzieć czemu) dobrym człowiekiem i królem. We wrocławskim spektaklu Duncan to tyran, chętnie w brutalny sposób korzystający ze swej władzy w stosunku do kobiet. Nie zmienia to wprawdzie kwalifikacji moralnej morderstwa dokonanego na nim przez Makbeta, aczkolwiek wprowadza nutę niejednoznaczności do naszej oceny.

Makbet Dudy Gracz, podobnie zresztą jak inne jej spektakle, ma w sobie coś z filmów Wojciecha Smarzowskiego. Każda postać utaplana jest w błocie i krwi, każdą zżera niewyobrażalne cierpienie, każda chce dobrze, choć prawie zawsze wychodzi na odwrót. Smarzowski pozostawia nas z diagnozą (dla mnie to jednak za mało), tymczasem Duda-Gracz dotąd gwałciła nasze pozbawione empatii, pławiące się w strefie komfortu ego, zmuszając nas do gwałtownego przeżycia, które miało obnażyć iluzoryczność naszego bezpieczeństwa w świecie (przypomnę choćby wybitny „Kumernis” z Gdyni, czy świetną opolską „Śmierć”). W „Makbecie” tak się jednak nie dzieje. Dostajemy obraz świata, który wprawdzie zachwyca intelektualną i teatralną konstrukcją, poraża wizualną i artystyczną urodą, ale jednocześnie buduje dystans, szklaną ścianę, która wprawdzie pozwala delektować się pięknem, lecz nie pozwala go przeżywać.

W przypadku wrocławskiego „Makbeta” przyczyn jest kilka. Najważniejsze jednak są dwie. Po pierwsze – widoczne w poprzednich przedstawieniach reżyserki pragnienie nadania ważności każdemu elementowi spektaklu, sprowadzające się w praktyce do szkodliwego baroku wątków, postaci i scen. Po drugie – nadmierna teatralna celebra każdego elementu spektaklu, połączona z nieznośną metaforyzacją wszystkiego. W rezultacie otrzymaliśmy rzadkiej urody ołtarz, który – gdy mu się przypatrzeć bliżej – nie budzi w nas większych emocji.

Przykładem przyczyny „pierwszego rodzaju” jest rama spektaklu. U Szekspira ramą są wiedźmy, które wprawiają świat dramatu w ruch. Są one jednocześnie Parkami, tkającymi ludzki los oraz Eryniami, boginiami zemsty. Jakby ich nie interpretować, należą do świata, „o którym nie śniło się naszym filozofom”. Agata Duda – Gracz dokłada Szekspirowi w tej dziedzinie jeszcze dwa elementy: boginię, magii i ciemności Hekate, w absolutnie zjawiskowej kreacji Emose Uhunmwangho oraz Lulacha, syna Lady Makbet z pierwszego małżeństwa. Każde z nich za pomocą sztuki (w tym przypadku – pieśni) staje się łącznikiem między nami a tym, co poza granicami poznania. Niestety, w konstrukcji spektaklu to jednak za dużo. Lulach właściwie jest tu zbędny, ponieważ jego funkcję w całości przejmuje Hekate. Nadaje on wprawdzie tragiczny rys postaci Lady Makbet oraz reprezentuje być może reżyserkę czy innych twórców, ale psuje coś ważniejszego – fałszuje czysty ton (niezwykła muzyka Mai Kleszcz), którym posługuje się w spektaklu Kosmos, uosobiony w postaciach Wiedźm i Hekate.

Dużo poważniejsze konsekwencje ma nieznośna metaforyzacja teatralnej rzeczywistości, dokonująca się głównie za pomocą zakochanej w sobie choreografii Tomasza Wesołowskiego. Przykładem scena zabójstwa Banka, w której siepacze Makbeta, zamiast brutalnie, hiperrealistycznie wraz z całą rodziną go zarżnąć – tym bardziej, że towarzyszy temu przejmująca muzyka Mai Kleszcz, która w zetknięciu z brutalnością realizmu u większości widzów wywołałaby wstrząs – zaczynają kilkuminutowy balet, w stylu nieudanych spektakli Gardzienic. Panowie pląsają, a nam wywracają się flaki. Brak tu elementarnej prawdy. A wystarczyło pójść w kierunku sceny śmierci Lady Makduf i jej syna (przejmujące role Justyny Szafran i Klaudii Waszak), która – dzięki zderzeniu ludzkiej prawdy aktorek, brutalności świata przyniesionego przez oprawców oraz boskiego komentarza w postaci muzyki – przyniosła pełne katharsis. Kolejną nieznośną sceną jest rozmowa homoseksualnego Malcolma z Makdufem. Ileż tam złej gry, ileż udawania, ileż niepotrzebnej, koszmarnej choreografii. Malcolm jest zniewieściały, do tego tę swoją zniewieściałość akcentuje każdym gestem, słowem, modulacją głosu, no i oczywiście musi wziąć Makdufa do… tańca. Tu znów choreograf się zapomniał i wyszło niesmacznie. W ogóle wątek homoseksualny to największa klęska Agaty Dudy-Gracz w tym przedstawieniu. Jest kompletnie niewiarygodny. Malcolm jest homoseksualny – w porządku, ale najważniejsze, jest to, że jest potworem, który korzystając ze swojej władzy zaspokaja swoje odrażające – bo niepohamowane – żądze. Nie wróży to najlepiej jego panowaniu, jako następcy Makbeta. Artur Caturian gra jednak nie potwora, lecz zwykłą „ciotę”, wykorzystując wszystkie obiegowe stereotypy na temat homoseksualistów. A wystarczyłoby zagrać „męskiego” potwora, który od czasu do czasu patrzy mężczyznom w oczy i wolno kładzie im rękę tam, gdzie zazwyczaj kładą ją sobie wyłącznie sami. Ten wątek wymaga gruntownego przemyślenia – no, chyba że największym zagrożeniem panowania Malcolma miałaby być jego nieokiełznana seksualność, ale wtedy niebezpiecznie zbliżamy się do farsy.

Muzyka Mai Kleszcz i Wojciecha Krzaka oraz songi w interpretacji Emose Uhunmwangho to czysta poezja, podobnie zresztą jak scenografia i kostiumy Agaty Dudy-Gracz oraz zjawiskowe światło Katarzyny Łuszczyk. Z tej perspektywy „Makbet” w Capitolu to zachwycająca urodą feeria obrazów, których nie powstydziłby się petersburski Ermitaż.

Aktorsko na plan pierwszy wybija się Cezary Studniak w roli Makbeta. Prowadzi rolę w pełnym skupieniu, niezwykle precyzyjnie przeprowadza strumień świadomości bohatera, zamkniętego w braku działania. Nie robi prawie nic, a wszystko wiadomo i wzroku oderwać nie można. Magdalena Kumorek jako Lady Makbet dobrze zaczyna. Potem jakoś gaśnie; choć nie jako postać, bo ostatni monolog to arcydzieło słowa i emocji. Aktorka nie ma kontaktu z Lulachem, albo ja kompletnie go nie zauważyłem. Nie robi to dobrze ani postaci Lady Makbet, ani Lulachowi. Cały wątek jest fałszywy. Problemem jest też suknia królowej. Od początku jest cała we krwi, jak zresztą wszystkie kostiumy postaci w spektaklu (poza tytułowym bohaterem). Gdy w finale, zgodnie z oryginałem Szekspira, Lady Makbet zaczyna przeszkadzać krew, mój sceptyczny, racjonalny umysł od razu się zastanawia, dlaczego wcześniej nie chciała wyprać sukni. Czyżby – żyjąc dotąd w krwawym, brutalnym świecie – potrzebowała własnoręcznie dokonać zbrodni, by przejrzeć na oczy? Mnie to nie przekonuje. Znakomite epizody, jak już wspominałem, zagrały Justyna Szafran oraz Klaudia Waszak w rolach Lady Makduf i jej syna. Aktorki swoimi kreacjami dowodzą, że z pobocznych ról można stworzyć naprawdę wybitne kreacje. Pozostałym aktorom polecam ten fakt – i obie te wielkie role – pod rozwagę.

Spektakl w Capitolu to dobry teatr, ale gdy się całkiem niedawno widziało inne, bez wątpienia wybitne przedstawienia tej reżyserki, to określenie „dobry teatr” nie brzmi już tak dumnie.