DOMAGALAsieITSELF. Część VI.

WOJNA, reż. Malcolm Tulip, zdj. Bartek Warzecha

WOJNA, reż. Malcolm Tulip, zdj. Bartek Warzecha

WOJNA, reż. Malcolm Tulip, USA

Dramat Larsa Noréna Wojna ma specyficzną budowę. Pozornie to coś na kształt mydlanej opery. Z wojny wraca oślepiony, uważany za nieżyjącego Ojciec. Okazuje się, że jego miejsce u boku żony zajął tymczasem jego młodszy brat, Ivan. Przy milczącej aprobacie córek matka, wykorzystując kalectwo mężczyzny, próbuje ukryć przed nim prawdę. W finale postanawia uciec od męża z kochankiem, ale okazuje się to niemożliwe. Choć najbardziej oczywiste wydaje się tu odniesienie do historii Agamemnona, mnie sztuka ta wydała się w pewnym stopniu podobna do dramatu Witkacego „W małym dworku”. I tu i tam, historia rodziny rozpoczyna się standardowo i realistycznie. I za taką pragnie uchodzić. „Z zewnątrz” przybywa do świata dramatu postać (u Witkacego – Aneta, u Noréna – Ojciec), która będzie musiała się zmierzyć z procesem destrukcji zarówno wykreowanej na scenie rzeczywistości, jak i własnych na jej temat wyobrażeń. Wszystko okaże się zupełnie inne, niż być powinno, z tą różnicą, że u Witkacego melodramat zamienia się w tragifarsę, zaś spod mydlanej opery Noréna stopniowo wyłania się tragedia, która jest rezultatem tytułowej wojny. Najbardziej wstrząsające w dramacie słynnego Szweda jest chyba to, że rodzina ślepca w dużym stopniu zaakceptowała koszmarną rzeczywistość i się do niej przyzwyczaiła. Czy miała zresztą inne wyjście? Jak żyć po brutalnym gwałcie, dokonanym przez sąsiadów, po zjedzeniu własnego psa, czy po tym, jak zwyrodnialcy zmusili cię do zatłuczenia na śmierć własnego dziecka? Ślepiec z kolei wraca do swojego rodzinnego domu i nie widzi nic – nie widzi, że świat, który nosi w swojej głowie, już dawno się rozpadł, że go nie ma. Jego kalectwo jest klasycznie prostą metaforą jego tragedii – cały ładunek ironii tragicznej tkwi w tym, że bohater nie potrafi dostrzec, iż walczył o coś, co od dawna nie istnieje.

Spektakl Malcolma Tulipa, zrealizowany ze studentami Wydziału Dramatu i Teatru Uniwersytetu w Michigan jest wierny oryginałowi. Miejsce akcji z czterech stron otoczone jest widownią, przez co norenowska „wojenna telenowela” toczy się w centrum teatralnego świata, pozostając zarazem w dramatycznej izolacji od rzeczywistości zewnętrznej. Ironiczny charakter zmagań bohaterów widać też na przykładzie postaci dwunastoletniej córki ślepca, Samiry, czytającej – podobnie, jak w oryginalnym tekście – „Dziennik Anny Frank”. W tym przypadku ironia Noréna jest ukryta – choć Anna Frank uważała, mimo traumatycznych przeżyć, że „ludzie są z natury dobrzy”, skończyła w obozie koncentracyjnym w Bergen-Belsen. Ciekawym zabiegiem interpretacyjnym jest też podobieństwo Samiry do wujka Ivana. W tym kontekście głębszego znaczenia nabiera ślepota jej ojca.

Spektakl stoi świetnym aktorstwem. Jest ono wyraziste, energetyczne, utrzymuje równe, szybkie tempo, a przy tym – za przyczyną koncepcji spektaklu – pozostaje bardzo formalne i ma wyraźnie określone granice.

Błyszczy zwłaszcza Ryan Rosenheim w roli niewidomego Ojca. Niełatwo jest zagrać ślepca i nie popaść w banał. Młody Amerykanin zachwyca chirurgiczną precyzją formy i nieoczywistością aktorskich rozwiązań. To jak dotąd najlepsza męska kreacja na tym festiwalu. Pełna zarazem męskiej wrażliwości i agresji, miłości i nienawiści, niezgody na świat i pokory. Twarzy Rosenheima, na której świeciły hipnotycznie „puste” oczodoły, długo nie zapomnę. Podobnie zresztą jak wielkich, uważnych, ciekawskich i ufnych oczu Lauren Balon w roli Samiry. Spektakl Malcolma Tulipa to kawałek dobrego, świetnie granego teatru. Cieszę się, że mogłem go zobaczyć. Mam oczywiście nadzieję, że aktorów z Michigan ujrzę niedługo w jakiejś hollywoodzkiej produkcji, tego im z całego serca życzę. Swój szkolny Broadway w moim pojęciu już osiągnęli.

FARMA, reż. Paolo Alessandri, WŁOCHY

Spektakl „Farma” w reż. Paolo Alessandriego rozpoczyna się już w momencie przekroczenia progu widowni. Podczas gdy my szukamy swoich miejsc, na scenie stoją studenci Akademii Teatralnej Sofia Amendolea, patrzą na nas i śpiewają song, kojarzący się z muzyką niewolników amerykańskiego południa. Ubrani są w inspirowane niewolniczą bielizną brudne, białe kiedyś kostiumy. Gaśnie światło i rozpoczyna się właściwy spektakl, który stanowi frywolną wariację na temat „Folwarku zwierzęcego” Georga Orwella. Gdy w pierwszych słowach spektaklu pada nazwisko pierwszego właściciela farmy, pana McDonalda (w oryginale – pan Jones), już wiadomo, że amerykański trop będzie główną płaszczyzną interpretacyjną spektaklu, a jego bohaterem – demokracja, jej narodziny i istota. Demokracja amerykańska, i ta uniwersalna, rozumiana, jako najlepszy znany nam współcześnie ustrój polityczny. Całe widowisko utrzymane jest w stylistyce ironicznej baśni, którą to konwencję  podkreślają odczytywane z offu informacje o kolejnych rozdziałach opowieści (Niewolnictwo, Rewolucja, Wolność i Demokracja). Napięcie w spektaklu powstaje właśnie na styku owej baśni z „orwellowskimi” treściami, zaś pointa włoskiego przedstawienia zawiera się w powracających jak refren słowach: „najważniejsze, żebyśmy mieli wolność niewolnictwa”. Interesująco wybrzmiewają też: wątek traktowania zwierząt przez człowieka oraz kwestia ustalenia granicy, za którą człowiek staje się zwierzęciem lub… zwierzę ukazuje ludzką twarz.

Formalny, zespołowy charakter aktorstwa sprawia, że nikt tu nie „gwiazdorzy”, a bohaterem spektaklu jest zbiorowość. Młodzi Włosi wspólnym wysiłkiem ofiarnie, tkają teatralną materię i z powodzeniem wykonują powierzone im zadania. Efekt jest… poprawny. Może byłby lepszy, gdyby spektakl grany był po włosku, a nie po angielsku? Pierwotny język teatru jest wystarczająco czytelny i uniwersalny, niepotrzebne mu sztuczne „wspomaganie” angielszczyzną, bo właśnie wtedy traci to, co najważniejsze – świeżość i autentyczność. Mimo wszystko młodzi włoscy aktorzy pokazali się z dobrej strony i to jest najważniejsze.